Sosnowiec online https://sosnowiec.online Niezależny portal opiniotwórczy. Mon, 18 Mar 2024 09:21:46 +0000 pl-PL hourly 1 https://wordpress.org/?v=5.6.13 Czarne chmury na Wschodzie https://sosnowiec.online/czarne-chmury-na-wschodzie/ Mon, 18 Mar 2024 09:21:46 +0000 https://sosnowiec.online/?p=22228 W wywiadzie udzielonym szwajcarskim mediom papież Franciszek znowu zaszokował świat. Pytany o ocenę sytuacji w Ukrainie powiedział: „… myślę, że silniejszy jest ten, kto widzi sytuację, kto myśli o ludziach, kto ma odwagę białej flagi, aby negocjować. Dziś można prowadzić negocjacje z pomocą międzynarodowych mocarstw. Słowo negocjować to odważne słowo. Kiedy widzisz, że jesteś pokonany, […]

Artykuł Czarne chmury na Wschodzie pochodzi z serwisu Sosnowiec online.

]]>

W wywiadzie udzielonym szwajcarskim mediom papież Franciszek znowu zaszokował świat. Pytany o ocenę sytuacji w Ukrainie powiedział: „… myślę, że silniejszy jest ten, kto widzi sytuację, kto myśli o ludziach, kto ma odwagę białej flagi, aby negocjować. Dziś można prowadzić negocjacje z pomocą międzynarodowych mocarstw. Słowo negocjować to odważne słowo. Kiedy widzisz, że jesteś pokonany, że sprawy nie idą dobrze, musisz mieć odwagę negocjować. Wstydzisz się, ale iloma ofiarami śmiertelnymi to się skończy? Negocjuj zawczasu, poszukaj jakiegoś kraju do mediacji. Dziś, na przykład, wielu chce mediować w wojnie w Ukrainie. Turcja to zaproponowała. I inni. Nie wstydźcie się negocjować, zanim będzie gorzej”.

Fala oburzenia, którą wzbudziła ta wypowiedź, na krótko zdominowała medialne doniesienia ze świata. Trudno nawet wskazać jakieś wypowiedzi, które próbowały Franciszka bronić albo chociaż wyjaśniać jego intencje. A przecież papież z punktu widzenia doktryny chrześcijańskiej nie powiedział nic, co powinno wywoływać zdziwienie. Co więcej, również z politycznego punktu widzenia, Franciszek miał niestety rację.

Użycie słów „kapitulacja”, „biała flaga” czy „pokonany”, rzeczywiście mogą wzbudzać opór i niezbyt pasują do sytuacji panującej na froncie wojny rosyjsko-ukraińskiej. Co ważniejsze, nie oddają też istoty poglądów papieża, który przecież jednocześnie mówił w wywiadzie o potrzebie negocjacji. Póki nie będzie za późno. Franciszek ma niestety tendencję do używania słów, które nie przysparzają mu sympatii, a co najważniejsze powodują błędną interpretację jego intencji.

W chwili obecnej Ukraina nie została pokonana. Sytuacja na froncie jest w miarę stabilna, a przewaga wojsk rosyjskich, która zarysowała się w ostatnich miesiącach, nie jest przygniatająca. Nie ma więc potrzeby wywieszania białej flagi i kapitulacji. Zdecydowanie gorsze są natomiast perspektywy na najbliższe miesiące, zwłaszcza w kontekście decyzyjnego paraliżu, który zapanował w amerykańskim Kongresie. Z pewnością zaś odsunęły się w bliżej nieokreśloną przyszłość (a może na zawsze) ambitne nadzieje odzyskania wszystkich utraconych terytoriów, w tym Krymu. I to jest rzeczywistość, której krytycy Franciszka w swoim emocjonalnym oderwaniu się od realiów nie chcą brać pod uwagę.

Rok temu dość powszechne było oczekiwanie sukcesu przygotowywanej miesiącami wielkiej kontrofensywy wojsk ukraińskich, w której po raz pierwszy na masową skalę miał być użyty zachodni sprzęt – przede wszystkim pojazdy pancerne. Można się było jednak już wówczas zastanawiać czy ewentualne sukcesy terytorialne i odzyskanie kolejnych okupowanych obszarów warte są śmierci tysięcy ukraińskich (a także rosyjskich – to też ludzie) żołnierzy. Czy racje polityczne i geostrategiczne ważniejsze są od osobistych tragedii i podmiotowego traktowania własnych obywateli? I kto ma o tym decydować? Zachodni sojusznicy Ukrainy patrzący z dala na toczące się krwawe walki, których trwanie zabezpiecza ich przed zagrożeniem ze strony rosyjskiego imperium? A może wybrane co prawda kilka lat temu ukraińskie władze, ale ciągle cieszące się zaufaniem większości społeczeństwa? Czy zmuszanie konkretnych osób do ryzykowania własnym zdrowiem i życiem w imię dość abstrakcyjnego, a już na pewno nie tak jednoznacznie rozumianego, dobra Ojczyzny, nie jest naruszeniem opartej jednak na indywidualistycznej filozofii ludzkiego szczęścia europejskiej koncepcji praw człowieka? Tych dylematów w chwili obecnej nie ma. Nie ma, ponieważ po fiasku ukraińskiej kontrofensywy zupełnie inaczej przedstawiają się możliwe scenariusze dalszych wydarzeń.

Szans na skuteczna ofensywę wojsk ukraińskich w zasadzie nie ma. Optymistyczny wariant dalszego przebiegu wojny na Ukrainie to wzajemna, krwawa jatka, w której po obu stronach frontu ginąć będą codziennie setki, a może nawet tysiące żołnierzy przy braku realnych sukcesów terytorialnych. W efekcie za kilka miesięcy będziemy w tym samym miejscu co dziś. Oczywiście poza tymi, których nie będzie już na tym świecie.

Wariant pesymistyczny to dalsze straty terytorialne Ukrainy, a może nawet całkowite załamanie się frontu i pełne zwycięstwo Rosji. Wtedy rzeczywiście będzie można mówić o pokonaniu Ukrainy, jej pełnej kapitulacji i konieczności wywieszenia białej flagi. Paradoksalnie koniec wojny zakończy toczącą się rzeź. Jednocześnie jednak utrata suwerenności i całkowite podporządkowanie Ukrainy Rosji oznaczać będzie znaczący wzrost zagrożenia Polski i innych krajów graniczących z agresywnym imperium. Nie od razu, ponieważ po tak wyczerpującej wojnie żaden kraj nie jest w stanie z marszu zaatakować potencjalnie znacznie silniejszego przeciwnika (o ile oczywiście Putin wierzy w gwarancję wynikające z traktatu waszyngtońskiego). Być może Rosja nigdy nie będzie w stanie w pełni odbudować swojego militarnego potencjału, żeby stanowić realne zagrożenie dla wzmacniających swój potencjał obronnych krajów NATO. Ale poczucie zagrożenia z pewnością byłoby znacznie większe niż dziś.

O ile nie stanie się cud (nowy meteoryt tunguski nie uderzy w Kreml) Ukraina wojny z Rosją nie wygra. Ale na razie jej też całkowicie nie przegrała. Straty terytorialne, nawet najbardziej dotkliwe, nie muszą oznaczać końca suwerennego bytu. Można żyć i rozwijać się bez utraconych ziem, zwłaszcza jeżeli są zniszczone wojną, a zamieszkują je ludzie, którzy nie zawsze w pełni identyfikują się ukraińskim państwem. To oczywiście decyzja samych Ukraińców, ale należy ich do tego przekonywać. I to właśnie robi, niestety nieudolnie, Franciszek.

Przerwanie działań na froncie nie oznacza też znaczącego wzrostu zagrożenia dla pozostałych sąsiadów Rosji. Każda próba ataku na kolejnego sąsiada oznaczać będzie dla Moskwy niebezpieczeństwo wojny na dwa fronty. Ukraina będzie bowiem czekała na odpowiedni moment, żeby wziąć rewanż za poprzednie niepowodzenia. A to będzie dla nas o wiele ważniejsza gwarancja bezpieczeństwa niż złudne przekonania o bezwarunkowości wsparcia przez sojuszników z NATO w razie rosyjskiego ataku.

Pojawiające się w ostatnim czasie ostrzeżenia przed rychłą agresją Rosji na kraje członkowskie Sojuszu Północnoatlantyckiego są wielkim sukcesem rosyjskiej propagandy. Obawy jakie wzbudziły one w mediach i wśród niektórych polityków mogą spowodować zmniejszenie dostaw nowoczesnego sprzętu dla Ukrainy z powodu konieczności szybkiego uzupełniania własnych zasobów zbrojeniowych. I o to właśnie Moskwie chodziło. Zachód może się zbroić, ponieważ i tak w najbliższym czasie (o ile w ogóle) Rosja nie zamierza wywoływać pełnoskalowej wojny z NATO. Oczywiście nie oznacza to braku działań hybrydowych, zwłaszcza w stosunku do republik nadbałtyckich – małych krajów, z utrudnionym logistycznie wsparciem ze strony sojuszników i z ogromną mniejszością rosyjskojęzyczną. Ale otwarta wojna kinetyczna byłaby zbyt dużym ryzykiem. Putin jest tchórzem i jego celem jest obecnie jedynie całkowite pokonanie Ukrainy. Bez tego stabilność rosyjskiego systemu politycznego mogłaby być zagrożona. A Putin chce rządzić do śmierci. Dlatego też to do Ukrainy powinna być wysyłana cała dostępna broń, aby zatrzymać rosyjskie natarcie. Jeżeli to by się udało, atak wojsk rosyjskich z pewnością by nam nie groził.

Zagrożeniem rosyjską agresją szermuje też Donald Tusk. W tym przypadku jest to jednak próba szukania nowego dopalacza dla notowań Koalicji Obywatelskiej w obliczu zbliżających się wyborów samorządowych i europejskich. Skupienie rodaków pod sztandarem zawsze przynosi pozytywne efekty dla ugrupowania sprawującego aktualnie władzę, czego doświadczyło Prawo i Sprawiedliwość po rosyjskiej agresji na Ukrainę. Wzrost poparcia jest oczywiście chwilowy i osłabia czujność, gdy w przyszłości rzeczywiście pojawiłaby się groźba ataku ze Wschodu, ale przecież ważniejsze jest to co tu i teraz czyli uzyskanie najlepszego wyniku w nadchodzących wyborach.

Podobne polityczne skutki powinna przynieść też wizyta Donalda Tuska (wraz z Andrzejem Dudą) w Waszyngtonie. Jak można się było spodziewać, zgodnie ze znanym twierdzeniem Radosława Sikorskiego o „murzyńskości” zachowań Polaków w stosunku do Wielkiego Brata zza oceanu, i tym razem przez kilka dni byliśmy świadkami medialnego szczytowania. Specjalne studia, transmisje, analizy wizyty, którą Bronisław Komorowski trzeźwo podsumował stwierdzeniem „góra urodziła mysz”. Nowe kontrakty zbrojeniowe mogli zawrzeć urzędnicy niższego szczebla, a zakup śmigłowców za 50 mld dolarów świadczy o braku analizy przebiegu działań w toczącej się w Ukrainie wojnie, w której ten rodzaj uzbrojenia nie odgrywa prawie żadnej roli.

W rzeczywistości wyprawa za ocean Prezydenta Dudy i premiera Tuska może mieć fatalne konsekwencje w przyszłości. Polscy politycy zostali cynicznie wykorzystani w kampanii wyborczej Joe Bidena, któremu chodziło o pokazanie wyborcom (w tym Polonii) jak bardzo Republikanie szkodzą amerykańskim interesom blokując pomoc dla Ukrainy. Dlatego też Biały dom zasugerował, że spotkanie Andrzeja Dudy z Donaldem Trumpem byłoby źle widziane. I nasz Prezydent z Trumpem się nie spotkał. Tyle, że w styczniu przyszłego roku Bidena może już nie być. A Donald Trump, człowiek o niebywałym ego, jest niesłychanie pamiętliwy. I będzie pamiętał, że w jego siedzibie na Florydzie pojawił się Victor Orban, a nie Andrzej Duda.

Ostre wypowiedzi Donalda Tuska krytykujące obstrukcyjne działania uzależnionych od Trumpa polityków republikańskich działających w praktyce na korzyść Rosji, byłyby w pełni zrozumiałe i słuszne, gdyby nie jeden drobny szczegół. Mówi to polski premier, który tym samym prezentuje stanowisko państwa polskiego, a nie tylko swoje własne. Zostało to w USA odczytane jako pełne poparcie dla polityki Joe Bidena i Demokratów. Wpływu na decyzje zapadające w Kongresie polskie zaangażowanie nie będzie miało żadnego. Próba wtrącania się w amerykańską politykę może nawet przynieść skutek dokładnie odwrotny od zamierzonego. Jeżeli chciano coś ugrać w sprawie ukraińskiej, to należało rozmawiać z osobą decyzyjną (Trumpem), a nie wykonawcami jego poleceń (speaker Izby Reprezentantów Mike Johnson).

Gdy cztery lata temu Andrzej Duda otwarcie popierał Donalda Trumpa w wyborach prezydenckich, zostało to słusznie uznane za kardynalny błąd polityczny. Teraz dokładnie to samo robi Donald Tusk. Można to było jednak naprawić i wykorzystać do skutecznej gry na dwa fronty. Utrzymywanie dobrych stosunków z obecną administracją przez premiera nie musiało stać na przeszkodzie podtrzymywaniu kontaktów z prawdopodobnym przyszłym Prezydentem Stanów Zjednoczonych przez Prezydenta RP. Andrzej Duda i Donald Tusk powinni to ze sobą uzgodnić i wykorzystać w interesie Polski osobiste dobre relacje – Tuska z Bidenem i Dudy z Trumpem. Tylko czy można się tego spodziewać, gdy obaj panowie traktują politykę zagraniczną jako narzędzia do walki o wpływy toczonej cały czas na ojczystej ziemi? Przecież zaraz po zakończeniu wizyty okazało się, że Radosław Sikorski (przy pełnym poparciu Donalda Tuska) zamierza hurtowo wymienić 50 ambasadorów. Klasyczny pokaz siły i dosypanie do ognia w krajowej nawalance politycznej w obliczu ponoć śmiertelnego zagrożenia ze Wschodu. To zresztą najlepszy dowód, że obaj politycy nie traktują poważnie groźby ataku na Polskę, o której ciągle mówią. Żeby tylko pokazując dobrze znaną z naszej historii polityczną anarchię, nie wywołali wilka (Putina) z lasu.

Karol Winiarski

Artykuł Czarne chmury na Wschodzie pochodzi z serwisu Sosnowiec online.

]]>
Niekończąca się historia https://sosnowiec.online/niekonczaca-sie-historia/ Mon, 11 Mar 2024 08:19:56 +0000 https://sosnowiec.online/?p=22226 Decyzja Marszałka Sejmu Szymona Hołowni o przełożeniu rozpatrywania ustaw liberalizujących przepisy antyaborcyjne wzbudziła wściekłość wśród posłanek Lewicy i środowisk feministycznych. Bez wątpienia kunktatorstwo oraz brak konsekwencji lidera Polski 2050 nie przysporzą mu popularności i zapewne zaowocują znaczącym spadkiem w sondażach pokazujących stopień społecznego zaufania do polskich polityków. Zmniejszają też jego szanse na odegranie znaczącej roli […]

Artykuł Niekończąca się historia pochodzi z serwisu Sosnowiec online.

]]>

Decyzja Marszałka Sejmu Szymona Hołowni o przełożeniu rozpatrywania ustaw liberalizujących przepisy antyaborcyjne wzbudziła wściekłość wśród posłanek Lewicy i środowisk feministycznych. Bez wątpienia kunktatorstwo oraz brak konsekwencji lidera Polski 2050 nie przysporzą mu popularności i zapewne zaowocują znaczącym spadkiem w sondażach pokazujących stopień społecznego zaufania do polskich polityków. Zmniejszają też jego szanse na odegranie znaczącej roli w przyszłorocznych wyborach prezydenckich. Dlaczego więc Szymon Hołownia zdecydował się na tak kontrowersyjny krok?

Polska 2050 wraz z Polskim Stronnictwem Ludowym tworzą Trzecią Drogę. Ten koalicyjny układ sprawdził się w wyborach parlamentarnych. Władze obydwu ugrupowań liczą, że również samorządowe starcie zakończy się ich wspólnym sukcesem. A przecież za chwilę są jeszcze wybory do Parlamentu Europejskiego, w których samodzielny start rodzi obawę co do możliwości przekroczenia 5% progu wyborczego. Elektoraty obydwu ugrupowań w dużym stopniu się uzupełniają, ale jednocześnie w niewielkim ze sobą konkurują. Dość powszechnie uważano, że nie ma między partiami tworzących Trzecią Drogę poważniejszych różnic programowych. No właśnie, uważano.

Sprawa legalizacji aborcji wyraźnie pokazała, że spójności poglądów w tej kwestii wśród koalicjantów nie ma. O ile liderzy obydwu ugrupowań zajmują chyba dość podobne (mocno konserwatywne) stanowisko, to już wewnątrz ich ugrupowań różnice są bardzo wyraźne. O ile jednak w Polsce 2050 wielu posłów i senatorów gotowych byłoby poprzeć projekty Lewicy i Koalicji Obywatelskiej, to już w przypadku Polskiego Stronnictwa Ludowego te proporcje wyglądają dokładnie odwrotnie. A ponieważ w matecznikach ludowców zbyt wielu zwolenników legalizacji aborcji nie ma, za to głos księdza proboszcza wciąż wiele znaczy, to Szymon Hołownia postanowił przed wyborami samorządowymi wspomóc swojego koalicjanta odsuwając o miesiąc termin rozpatrywania wszystkich projektów. Zrobił to może nie tyle wbrew swoim poglądom, ale na pewno wbrew swoim politycznym interesom.

Histeryczne nagłaśnianie problemu legalizacji aborcji przez Lewicę jest oczywiście spowodowane fatalnymi notowaniami tego ugrupowania, co z kolei jest konsekwencją wasalnej postawy Włodzimierza Czarzastego wobec Donalda Tuska. Na dodatek argumentacja, która towarzyszy atakom na wszystkich przeciwników tej ustawy jest pozbawiona elementarnej logiki. Jeżeli bowiem o wyniku październikowych wyborów miał zadecydować masowy udział młodych kobiet żądających legalizacji aborcji, to dlaczego od zawsze opowiadająca się za tym Lewica uzyskała tak fatalny wynik, a sceptyczna wobec zmian Trzecia Droga zdobyła poparcie nadspodziewanie dużej liczby wyborców? Jeżeli celem ustawy jest oddanie kobietom prawa decydowania o własnym ciele, to dlaczego wnioskodawcy nie proponują legalizacji aborcji do dnia urodzenia? Ciąża przecież nie trwa dwanaście tygodni. Czy w kolejnych tygodniach kobieta byłaby jednak ubezwłasnowolniona i traktowana jak naturalny inkubator? Czy prawa człowieka (a do takich aborcję zaliczają radykalni zwolennicy jej legalizacji) kończą się w 84 dniu ciąży?

Jeszcze bardziej kuriozalne konsekwencje może spowodować depenalizacja aborcji, co również jest jednym z postulatów Lewicy. Jeżeli zniesiemy artykuł 152 KK określający kary za naruszenie zakazu przerywania ciąży, to czy osoba dokonująca terminacji w pełni zdrowego płodu przy braku zagrożenia dla życia i zdrowia kobiety miałaby nie ponosić za to żadnej odpowiedzialności? A może likwidując ten swoisty lex specialis wobec ogólnych uregulowań prawa karnego dotyczących zabójstwa, automatycznie rozciągamy stosowanie artykułu 148 KK na przypadki nielegalnej aborcji? Biorąc pod uwagę okoliczności związane z tymi zabiegami (szczególne okrucieństwo wobec bezbronnego płodu), należałoby wówczas zastosować przepisy dotyczące kwalifikowanej formy zabójstwa (art. 148 § 2), co oznacza wyrok co najmniej dwunastu lat pozbawienia wolności. I to także dla kobiety (tu akurat „tylko” minimum 10 lat, a być może nawet na nadzwyczajne złagodzenie kary – zwłaszcza, jeżeli wyda osobę dokonującą zabiegu).

Awantura o ustawy liberalizujące prawo aborcyjne w chwili obecnej w ogóle pozbawiona jest sensu. Wiadomo bowiem, że dopóki w Pałacu Prezydenckim rezyduje Andrzej Duda żadna legalizacja przerywania ciąży nie jest możliwa (Prezydent jest podobno zwolennikiem wprowadzenia zakazu aborcji także w przypadku ciąży pochodzącej z gwałtu). I to niezależnie czy odbędzie się to drogą parlamentarną, czy referendalną. W tym drugim przypadku ewentualny pozytywny wynik głosowania wywarłby potężną presję na rządzących, ale nie powstrzymałby Andrzeja Dudy przez odesłaniem ustawy do Trybunału Konstytucyjnego w ramach kontroli prewencyjnej zgodności ustawy z Konstytucją. Z wiadomym efektem. I nic nie zmieniłoby kwestionowanie legalności tego ciała, ponieważ ustawa po prostu nie zostałaby przez Prezydenta podpisana. Tym samym nie zostałaby też opublikowana i nie weszłaby w życie. No chyba, że Adam Bodnar w swojej prawnej kreatywności uznałby sam wynik referendum za przesądzający i prawotwórczy.

Przeprowadzenie referendum mogłoby mieć jednak także pozytywne konsekwencje. Po pierwsze, pokazałoby jakie naprawdę są poglądy Polaków w tej sprawie. Wbrew bowiem twierdzeniom zwolenników legalizacji aborcji do 12 tygodnia ciąży, sprawa wcale nie jest tak jednoznaczna. Rzeczywiście w wielu sondażach zwolennicy takiego rozwiązania stanowią ponad 50% ankietowanych (51% według IBRIS-u i 62% w badaniu IPSOS-u, gdzie zresztą od wielu lat zwolennicy pro-choice zdecydowanie dominują). Ale już w badaniach prowadzonych od ponad trzydziestu lat przez CBOS zasadniczych zmian po wyroku Trybunału Konstytucyjnego z 2020 roku nie było. W marcu 2023 roku za prawem do aborcji na życzenie kobiety opowiedziało się zaledwie 18% badanych. Trochę więcej zwolenników legalnej aborcji do 12 tygodnia ciąży (35%) było w sondażu przeprowadzonym przez pracownię United Surveys już po ubiegłorocznych wyborach parlamentarnych. Ale to wciąż nie jest większość. Dobrze wiedzą o tym polityczki Lewicy i KO. Dlatego tak bardzo sprzeciwiają się referendum, chociaż na początku lat 90-tych to właśnie ich starsi koledzy i koleżanki z ówczesnych lewicowych partii dążyli do jego przeprowadzenia.

Po drugie, ewentualny pozytywny wynik referendum zmusiłby naszych polityków do przeczytania ustawy o referendum krajowym. A wtedy odkryliby jaki to prawny gniot. Pomijając już kwestie finansowania kampanii referendalnej poza wszelkimi limitami i ograniczeniami przewidzianymi dla wyborów, kluczowa sprawą jest sformułowanie artykułu 67, który brzmi:

„Właściwe organy państwowe podejmują niezwłocznie czynności w celu realizacji wiążącego wyniku referendum zgodnie z jego rozstrzygnięciem przez wydanie aktów normatywnych bądź podjęcie innych decyzji, nie później jednak niż w terminie 60 dni od dnia ogłoszenia uchwały Sądu Najwyższego o ważności referendum w Dzienniku Ustaw Rzeczypospolitej Polskiej.”

Wczytując się dokładnie w treść tego artykułu można skonstatować, że wiążący wynik referendum o niczym nie przesądza. Po pierwsze, to podmioty zgłaszające projekt ustawy w Sejmie będą interpretowały wolę głosujących. Im bardziej ogólne i niejasne pytanie referendalne, tym większa swoboda w tworzeniu konkretnych zapisów legislacyjnych. Po drugie, brak podjęcia jakichkolwiek kroków jest co prawda ewidentnym naruszeniem ustawy, ale nie powoduje żadnych konsekwencji. Posłowie są przecież objęci immunitetem materialnym, który chroni ich przed odpowiedzialnością za działania (lub ich brak) podejmowane w związku z wykonywaniem mandatu. Nie wiadomo zresztą, który z organów dysponujących inicjatywą ustawodawczą (posłowie, Senat, Prezydent, Rada Ministrów) miałby przygotować projekt ustawy, co daje możliwość stosowania skutecznej spychologii. Po trzecie, nie wiadomo czy Prezydent miałby prawo skorzystania z prawa veta. Raczej trudno byłoby mu jednak zabronić odrzucenia ustawy, gdyby na przykład stwierdził, że jej treść nie oddaje woli głosujących. A już na pewno miałby prawo skierowania jej do Trybunału Konstytucyjnego. Przecież nawet wola większości społeczeństwa wyrażona w referendum nie pozwala omijać zapisów konstytucyjnych.

Ustawa o referendum ogólnokrajowym (o lokalnym zresztą też) wymaga głębokich zmian. Przede wszystkim jedyną formą wyrażania woli powszechnej powinno być głosowanie nad konkretnym projektem ustawy sprawdzonym wcześniej pod względem zgodności z Konstytucją przez sąd konstytucyjny (tę rolę powinien przejąć Sad Najwyższy po likwidacji wybieranego przez Sejm, a więc zawsze z zasady upolitycznionego, Trybunału Konstytucyjnego). W ten sposób nie byłoby wątpliwości co do interpretacji woli głosujących, a organy przedstawicielskie nie mogłyby ingerować w treść tworzonego dopiero po referendum prawa. Tak przegłosowana w głosowaniu powszechnym ustawa wchodziłaby od razu w życie (oczywiście po sprawdzeniu ważności referendum przez Sąd Najwyższy) i przynajmniej przez jakiś czas nie mogłaby być zmieniana w drodze parlamentarnej (długość tego okresu również powinna być określona w ustawie). Dopiero po takiej zmianie ustawy o referendum ogólnokrajowym można byłoby oddawać ważnie społecznie kwestie do rozstrzygnięcia w ręce obywateli.

Aborcja nie jest jednak jedynym tematem dzielącym PSL i Polskę 2050. Wyraźne różnice widać również w kwestiach klimatycznych. Szymon Hołownia, jako jeden z nielicznych, broni proponowanych w nim rozwiązań. Pozostałe ugrupowania rządzącej koalicji (i oczywiście cała opozycja) albo wsadzili głowy w piasek i nie zabierają w tej sprawie głosu (Lewica i co najbardziej kuriozalne Zieloni), albo są zdecydowanie przeciwni (PSL i PO). A przecież, gdy kilka lat temu w Brukseli zapadały w tej sprawie decyzje, to wszyscy byli za. Wszyscy poza Konfederacją i Solidarna Polską. Mateusz Morawiecki w pełni popierał proponowane rozwiązania, a cała ówczesna opozycja murem stała za obroną klimatu. Po trzech latach wszyscy zmienili zdanie o 180 stopni, co oczywiście związane jest z rolniczymi blokadami. Gdy za kilka miesięcy protestujący będą zajęci pracami polowymi, a Polskę nawiedzi fala upałów albo nawalne deszcze, to ci sami politycy będą załamywali ręce nad stanem naszego klimatu i ponownie zaczną apelować o szybkie i skuteczne działania ratujące naszą planetę. Takie bowiem będzie wówczas aktualne oczekiwanie elektoratu. A ponieważ elektorat zawsze ma rację, to trzeba szybko nadążać za jego zmieniającymi się błyskawicznie poglądami.

W politycznym interesie Polski 2050 byłoby stopniowe dystansowanie się od mocno uzależnionego od poparcia wsi Polskiego Stronnictwa Ludowego. Konieczność uwzględniania interesów koalicyjnego partnera będzie bowiem w coraz większym stopniu kolidować z reformatorską retoryką partii, która w samej swojej nazwie wyraża aspiracje sprostania wyzwaniom przyszłości. PLS zaś, tkwiący głęboko korzeniami w przeszłości, nie będzie w stanie dokonać radykalnego zwrotu, co zresztą powoli będzie skazywać to ugrupowanie na marginalizację. Jeżeli jednak nawet kierownictwo Polski 2050 zdaje sobie z tego sprawę, to nie dokona decydującego cięcia przed wyborami prezydenckimi. W interesie Szymona Hołowni jest niewystawianie własnego kandydata przez koalicjanta i poparcie jego osoby. Kumulacja głosów elektoratów obydwu partii na osobie obecnego Marszałka Sejmu, dawałaby szanse na wejście do drugiej tury, w której byłby zdecydowanym faworytem. Tyle, że koszty jakie obecnie ponosi Szymon Hołowni mogą spowodować odejście znacznie większej ilości dotychczasowych sympatyków i pozbawić go tym samym jakichkolwiek szans na przełamanie klątwy trzeciego miejsca. A po przegranych po raz kolejny wyborach prezydenckich będzie już o wiele trudniej odbudować społeczne zaufanie dla Polski 2050 i jego lidera.

Karol Winiarski

Artykuł Niekończąca się historia pochodzi z serwisu Sosnowiec online.

]]>
Rosyjska dusza czy ruskij mir? https://sosnowiec.online/rosyjska-dusza-czy-ruskij-mir/ Sun, 03 Mar 2024 21:24:21 +0000 https://sosnowiec.online/?p=22223 W pogrzebie Aleksieja Nawalnego uczestniczyły tysiące Rosjan (16,5 tys. według obliczeń opozycji). Tysiące, a nie miliony. A przecież ceremonia miał miejsce w Moskwie, gdzie w 2013 roku w wyborach na mera tego miasta uzyskał on poparcie 27,24% wyborców (oczywiście według oficjalnych danych), co oznacza, że głosowało na niego kilka milionów moskwiczan. Rosyjska stolica jest też […]

Artykuł Rosyjska dusza czy ruskij mir? pochodzi z serwisu Sosnowiec online.

]]>

W pogrzebie Aleksieja Nawalnego uczestniczyły tysiące Rosjan (16,5 tys. według obliczeń opozycji). Tysiące, a nie miliony. A przecież ceremonia miał miejsce w Moskwie, gdzie w 2013 roku w wyborach na mera tego miasta uzyskał on poparcie 27,24% wyborców (oczywiście według oficjalnych danych), co oznacza, że głosowało na niego kilka milionów moskwiczan. Rosyjska stolica jest też (obok Petersburga) najbardziej liberalnym i prodemokratycznym miastem w całym imperium. Nawet biorąc pod uwagę narastającą represyjność systemu i brutalne prześladowania protestujących, trudno uznać taką frekwencję na pogrzebie zamęczonego przez reżim Putina lidera opozycji za wyraz masowego sprzeciwu Rosjan wobec władzy. Niestety, Władimir Putin cieszy się poparciem (a przynajmniej przyzwoleniem) zdecydowanej większości swoich rodaków i nic nie wskazuje na to, żeby w najbliższej przyszłości miało się to zmienić.

Źródeł masowego akceptacji dla autorytarnej władzy można się doszukiwać w różnych wydarzeniach i procesach mających miejsce w historii państwa rosyjskiego. Początkowo nic nie zapowiadało, że Rosja będzie aż tak bardzo odróżniała się od innych europejskich krajów. W pierwszych wiekach istnienia Rusi Kijowskiej (to wspólna kolebka Rosji, Ukrainy i Białorusi) kontakty z Zachodem (nie tylko z najbliżej leżącą Polską) były dość częste, a córka Jarosława Mądrego, księżniczka Anna, została nawet żoną króla Francji Henryka I. Więzi te jednak zaczęły słabnąć w okresie rozbicia dzielnicowego, a ostateczny cios zadał najazd Mongołów skutkujący trwającym ponad dwa wieki uzależnieniem ziem ruskich od Złotej Ordy. Zdaniem wielu historyków to właśnie ten okres zaważył na charakterze rosyjskiej władzy. Mimo stopniowego zrzucania mongolskiego zwierzchnictwa, władcy Wielkiego Księstwa Moskiewskiego, które w XIV wieku zdobyło dominację na ziemiach ruskich (poza tymi, które zostały zajęte przez Wielkie Księstwo Litewskie), przejęli barbarzyńskie metody rządzenia państwem od swoich dotychczasowych gnębicieli.

Nie wszyscy jednak zgadzają się w pełni z tak wielkim znaczeniem mongolskiej niewoli dla charakteru obecnej rosyjskiej władzy. Nie była to przecież trwała okupacja, a tylko coraz bardziej nominalne zwierzchnictwo polegające na ściąganiu podatków i udzielaniu tzw. jarłyku wielkoksiążęcego. W kolejnych wiekach Wielkie Księstwo Moskiewskie, a potem Rosja, próbowały czerpać z Zachodu modernizacyjne wzorce. O ile próby poodejmowane przez Iwana IV Groźnego dość szybko zakończyły się katastrofą (głównie ze względu na osobowość władcy), to w XVIII wieku, za rządów Piotra I, Elżbiety i Katarzyny II, okcydentalizacja Rosji poczyniła ogromne postępy. Tyle, że była bardzo powierzchowna i dotyczyła wyłącznie rosyjskich elit. Zasadniczą przeszkodą w modernizacji całego społeczeństwa był utrzymujący się do połowy XIX wieku system feudalny, który utrzymywał chłopów w poddaństwie głębszym niż na innych ziemiach wschodniej i środkowej Europy. O ile porównania polskich włościan do amerykańskich niewolników budzą sprzeciw niektórych historyków, to w przypadku Rosji takich kontrowersji jest już znacznie mniej.

Równie ważną rolę odegrała także prawosławna wiara. O ile wielka schizma wschodnia z 1054 roku nie wywołała poważniejszych antagonizmów na ziemiach Młodszej Europy (czyli w pewnym uproszczeniu Slowiańsczyzny), to stopniowo podziały zaczęły jednak wyraźnie dzielić katolików i prawosławnych. Upadek Konstantynopola zdobytego w 1453 roku przez Turków, spowodował, że to właśnie Moskwa stała się polityczną stolicą prawosławia. Nieszczęścia dopełniły też próby likwidacji schizmy przez skłonienie prawosławnych do uznania zwierzchnictwa papieża. Chociaż unia brzeska z 1596 roku była wynikiem inicjatywy prawosławnych biskupów z terenów Rzeczpospolitej Obojga Narodów, to jednak sprzeciw większości wyznawców tej wiary doprowadził do poważnego konfliktu wyznaniowego. Konfliktu, który skutecznie był wykorzystywany przez rosyjskich carów do osłabiania Rzeczpospolitej.

Próba likwidacji prawosławia w polsko-litewskim państwie na rzecz kościoła unickiego nieszczęśliwie zbiegła się w czasie z Wielką Smutą – głębokim kryzysem państwa rosyjskiego spowodowanym coraz bardziej paranoicznymi rządami Iwana IV, późniejszym wymarciem dynastii Rurykowiczów i będących jego konsekwencją dymitriadami czyli wspomaganymi przez polskich magnatów (a nieoficjalnie też przez Zygmunta III Wazę) próbami zdobycia rosyjskiego tronu przez podających się za cudownie ocalałego Dymitra (najmłodszego syna Iwana IV) uzurpatorów. Doprowadziło to z czasem do bezpośredniej interwencji Rzeczpospolitej i dwuletniej okupacji rosyjskiej stolicy przez polskie oddziały. Powstanie, które doprowadziło do wypędzenia naszych wojsk i objęcia władzy przez Michała Romanowa, było traumatycznym, ale i formacyjnym wydarzeniem w dziejach Rosji. Obawa przed obcą interwencją, która chce narzucić nie tylko polityczne zwierzchnictwo, ale także zniszczyć świętą prawosławną wiarę, stała się obsesyjnym koszmarem Rosjan. Korzysta z tego dziś Władimir Putin. A może nawet sam w to wierzy.

Rosjanie tylko przez bardzo krótki okres czasu mogli żyć w demokratycznym państwie. Niestety, w obydwu tych przypadkach ich doświadczenia były skrajnie negatywne. Pierwszy przypadł na okres kilku miesięcy między dwoma rewolucjami 1917 roku – lutową i październikową. To czas ogromnego chaosu, upadku dyscypliny wśród wojsk walczących na froncie i głębokiego rozczarowania wolnością. Gdy w listopadzie 1917 roku Lenin wraz z towarzyszami dokonywali wojskowego przewrotu w Piotrogrodzie, wystarczyło kilka tysięcy zdeterminowanych marynarzy i żołnierzy wspomaganych przez uzbrojonych robotników, żeby przejąć władzę. Nikt nie bronił Rządu Tymczasowego. Liczący ponad sto tysięcy żołnierzy garnizon piotrogrodzki pozostał w koszarach. Większość mieszkańców ówczesnej rosyjskiej stolicy też nie zamierzała bronić demokracji.

Dłużej system demokratyczny przetrwał w Rosji po upadku ZSRR. Tym razem kształtował się stopniowo dzięki liberalizującym system komunistyczny reformom Michaiła Gorbaczowa. Jednak podobnie jak za pierwszym razem towarzyszył mu głęboki kryzys rosyjskiej gospodarki, ogromny wzrost przestępczości i rozkradanie narodowego majątku przez szemranych oligarchów powiązanych z władzą. Doszło do tego upokarzanie Rosji na arenie międzynarodowej, co dla przyzwyczajonych do mocarstwowej pozycji swojego państwa Rosjan było szczególnie bolesne. Symbolem patologicznej demokracji stał się wiecznie pijany Borys Jelcyn kompletnie nie radzący sobie z problemami swojego kraju. Nic więc dziwnego, że po przejęciu władzy Władimir Putin tak szybko zdobył poparcie społeczeństwa. Nastąpiła stabilizacja polityczna, sytuacja gospodarcza zaczęła się szybko poprawiać (głównie dzięki wzrostom cen surowców energetycznych), a oligarchowie zostali całkowicie podporządkowani Kremlowi. Ci, którzy próbowali się temu przeciwstawiać, jak szef Jukosu Michaił Chodorowski, lądowali na wiele lat w łagrach. Silny przywódca dla milionów Rosjan stał się nowym carem, który może jest otoczony przez nieuczciwych urzędników (bojarów), ale przecież chce dobra swojego ludu. Demokracja znalazła się na śmietniku rosyjskiej historii.

Przeszłość wskazywałaby na brak perspektyw zbudowania w Rosji systemu demokratycznego. Ale historia zna przypadki szybkich i radykalnych zmian zachodzących w społeczeństwach bardzo różnych krajów. Nie zawsze pozytywnych. Pozostająca w wielowiekowej izolacji Japonia, pod koniec XIX wieku rozpoczęła ekspansję terytorialną, którą doprowadziła ją do klęski w II wojnie światowej. Podobny proces przechodzenia z izolacjonizmu do imperializmu przeżyły Stany Zjednoczone w połowie XX wieku. Wiele wskazuje na to, że tą samą drogą idą teraz Chiny. Prześladowani na całym świecie Żydzi, obecnie sami masakrują Palestyńczyków przy całkowitej bierności możnych tego świata. Uważani za przedstawicieli wysokiej europejskiej kultury Niemcy, niespełna sto lat temu poparli reżim, który wymordował miliony ludzi doprowadzając wcześniej do wybuchu największej wojny w historii naszej planety.

Są też jednak przykłady pozytywne. Ci sami Niemcy po kilku wywołanych przez siebie wojnach, stali się najbardziej pacyfistycznym narodem w Europie. Podobny proces (chociaż może nie aż tak spektakularny) miał miejsce w Japonii. Niespodziewaną demokratyzację u schyłku XX wieku przeszły też Korea Płd. i Tajwan, zaprzeczając tym samym nieprzystawalności tego systemu do mentalności społeczeństw dalekowschodniej Azji (w Japonii demokracja, przynajmniej początkowo, została narzucona przez okupujących kraj Amerykanów). Przemiany nie dotyczą wyłącznie kwestii polityczno-ustrojowych. Renesans Chin w ostatnich czterdziestu latach, to efekt wyzwolenia ogromnej przedsiębiorczości milionów Chińczyków po wielu wiekach gospodarczego zastoju. Mniej dostrzegany sukces Polski też był wynikiem kreatywności naszych rodaków po upadku komunizmu. Również sfera religijno-kulturowa może ulegać gwałtownej przemianie. Kto jeszcze trzydzieści lat temu uwierzyłby, że katolicyzm w Irlandii zostanie tak radykalnie zmarginalizowany. Przecież jeszcze w 1995 roku minimalną większością głosów (50,3%) Irlandczycy zgodzili się na dopuszczenie rozwodów (po czteroletniej separacji), a już pokolenie później zalegalizowali aborcję i małżeństwa osób homoseksualnych.

Wykluczanie możliwości demokratyzacji Rosji, co w chwili obecnej jest dość powszechnym poglądem wśród politologów, jest mocno ahistorycznym postrzeganiem rzeczywistości. Zresztą wielu z nich po upadku komunizmu wieszczyło nastanie ery powszechnej szczęśliwości i pełnego zwycięstwa liberalnej demokracji na całym świecie. Rzeczywiście, obserwując wydarzenia w największym terytorialnie kraju świata, trudno być optymistą. Tym bardziej, że demokracja przezywa poważny kryzys również w krajach, w których wydawała się głęboko zakorzeniona, czego najbardziej smutnym i niebezpiecznym zarazem przykładem są Stany Zjednoczone. Paradoksalnie pokazuje to jednak, że tzw. charakter narodowy nie jest niezmienny. Może więc i Rosjanie za jakiś czas nas zaskoczą? Tylko jakim kosztem to się stanie? O ile w ogóle kiedyś nastąpi.

Karol Winiarski

Artykuł Rosyjska dusza czy ruskij mir? pochodzi z serwisu Sosnowiec online.

]]>
Wolny handel jak sokoły! https://sosnowiec.online/wolny-handel-jak-sokoly/ Fri, 01 Mar 2024 22:05:54 +0000 https://sosnowiec.online/?p=22219 W sieci internetowej w dniu 26 lutego br. na kanale Sosnowiec.online ukazał się kolejny felieton pana Karola Winiarskiego pt. „Hej sokoły”. Pana Karola znam i cenię jego wiedzę, inteligencję i świetne analityczne felietony. W tym przypadku powstał jednak jego nieudany felieton. I tak odnosząc się do wolnego handlu żywnością o którym pan Winiarski pisze, to […]

Artykuł Wolny handel jak sokoły! pochodzi z serwisu Sosnowiec online.

]]>

W sieci internetowej w dniu 26 lutego br. na kanale Sosnowiec.online ukazał się kolejny felieton pana Karola Winiarskiego pt. „Hej sokoły”. Pana Karola znam i cenię jego wiedzę, inteligencję i świetne analityczne felietony. W tym przypadku powstał jednak jego nieudany felieton. I tak odnosząc się do wolnego handlu żywnością o którym pan Winiarski pisze, to wolny handel opłaca się wszystkim, jeśli jest naprawdę wolny a nie tylko tak nazwany. W gospodarce kapitalistycznej jeśli handel ma się opłacać wszystkim to musi być konkurencja, która powoduje, że wytworzone towary będą tańsze. Musi być jednak zachowany podstawowy warunek tj. konkurencja musi być uczciwa. Na rynku w danej branży powinno być kilku równorzędnych producentów i sprzedawców. Nie może być monopoli, oligopoli lub inny podmiotów gospodarczych oraz prawnych ograniczających wolność w/w zakresie. Taka organizacja legła u podstaw światowego wolnego handlu. Dopuszczenie do handlu monopolisty lub stworzenie warunków, które umożliwiłyby powstanie podobnego monopolisty jest niedopuszczalne, gdyż w pierwszym przypadku spowodowałoby wzrost cen towarów ze szkodą dla konsumentów, a w drugim przypadku najpierw duże obniżenie cen towarów przez nowo powstałego monopolisty (dumping), co spowoduje zbankrutowaniu uczciwych producentów, a następnie podwyższenie cen towarów przez nowopowstałego monopolistę i umożliwienie mu odrobienia strat oraz realizację nadmiernego zysku. Obecnie w Polsce mamy sytuację w której zachodnie olbrzymie holdingi produkujące w milionach ton surowce żywnościowe na olbrzymich areałach ukraińskiego czarnoziemu, zalewają swoimi produktami europejski i polski rynek. Nie dość, że produkty te nie spełniają wyśrubowanych unijnych norm jakościowych, które spełniają polskie produkty, to jeszcze wjeżdżają na polski rynek bez żadnych limitów ilościowych. Limitów, które wcześniej obowiązywały. Polscy konsumenci będą mieć przez rok bardzo tanią żywność, a to z kolei spowoduje, że większość polskich gospodarstw upadnie, ponieważ nie będą one mogły sprzedać wyprodukowanej przez siebie żywności, nawet po kosztach własnych. Gdy już średnio – towarowe polskie rolnictwo zniknie, wtedy wielkotowarowe międzynarodowe holdingi produkujące żywność na Ukrainie w wielotysięczno hektarowych obszarach, nie mając konkurencji będą dyktować swoje ceny, na pewno znacznie wyższe niż poprzednio a polscy konsumenci będą mieć drogą żywność. Poza tym, gdy będzie się im bardziej opłacać sprzedawać żywność w innym rejonie świata, to Polska zostanie bez zapasów żywności, a ceny będą horrendalne, gdyż będzie brak towarów żywnościowych. Tak działają rynki w których brak jest konkurencji lub jest ona nieuczciwa. Oprócz posiadania tanich towarów na dziś na najbliższy czas – ważne jest aby kraj miał towar- surowiec w stałej ciągłej dyspozycji i w najlepszym przypadku swój własny. Więcej za niego zapłaci, ale będzie miał gwarancje, że ma go na stałe i w dłuższej perspektywie czasowej. Chodzi więc o krajowe bezpieczeństwo surowcowe i towarowe. Nowy polski rząd to zrozumiał, ale autor felietonu nie.

Atak autora felietonu na polskich rolników jest nieracjonalny, gdyż jest pozbawiony większego na namysłu oraz braku wiedzy na temat ilości i jakości zboża, które już wjechało do Polski. Atakowanie rolników na podstawie dezinformacji poprzedniego rządu oraz z na podstawie informacji zaczerpniętych z ukraińskiej propagandy lub nierzetelnych kanałów informacyjnych, jest nieprofesjonalne. Twierdzenie autora felietonu, że dzięki zbożu i innym towarom ukraińskim Polacy skorzystają, bo będą mieć tanią żywność, jest krótkowzroczne Pisze on: „Tania żywność jest również korzystna dla polskich konsumentów realizacja postulatów rolników w sposób niekorzystny odbiłaby się na kondycji ekonomicznej milionów, Polaków którzy musieliby płacić znacznie więcej za podstawowe produktu żywnościowe.” Dalej autor felietonu bardzo się dziwi, że nawet członkowie nowego rządu popierają protesty rolników. Mnie to nie dziwi ponieważ członkowie rządu są lepiej zorientowani w wielkości i jakości napływu towarów ukraińskich oraz w sytuacji logistycznej. Poza tym rozumieją, co to jest bezpieczeństwo żywnościowe kraju. Żywność, energia, surowce, są to główne zasoby służące do przetrwania państw i narodów. Z tych zasobów żywność jest najważniejsza, bo bez niej ludzie, nie mogą żyć, nie mogą istnieć. Okres pandemii pokazał jakie mogą być duże braki żywnościowe w poszczególnych państwach, gdy zostaną przerwane łańcuchy dostaw. W obecnej sytuacji międzynarodowej podszytej wojną, przerwanie łańcucha dostaw żywności i środków do produkcji żywności jest bardzo realne i tym samym niebezpieczne. Więcej na ten temat napisałem w felietonie „Dzwonek alarmowy dla Europy i Polski”, który ukazał się na kanale Sosnowiec.online” w dniu 21 lutego 2024 roku. Poza tym nie jest prawdą, jak pisze pan Winiarski, że w poprzednim roku na światowym rynku nastąpił znaczny wzrost sprzedaży pszenicy, stąd nastąpiło obniżenie jej cen. W latach 2023/24 nastąpił spadek sprzedaży pszenicy, a nie jej wzrost. I tak sprzedaż światowa pszenicy w/w roku wynosiła 782 mln ton i była mniejsza w porównaniu z poprzednim rokiem o 7,5 mln ton a ceny nie obniżyły się. Natomiast na światowym rynku w ramach ogólnego wolumenu pszenicy pojawiła się nadprodukcja pszenicy paszowej i jej cena się obniżyła. Z kolei pszenica dobrej jakości (młynarska) poszła lekko w górę, co ustabilizowało przeciętną cenę pszenicy. Nie do końca jest prawdą, że rosyjskie zboże zalało rynek europejski. Rosyjskie zboże jest przede wszystkim eksportowane w olbrzymich ilościach do krajów arabskich i do Afryki. Właśnie z tych krajów rosyjskie zboże wyparło zboże z Ukrainy. Natomiast niewiadomo dlaczego w 2023 roku UE importowała z Rosji 2,23 mln ton pszenicy, głównie do Hiszpanii. Nie mogę też się też nie odnieść do powielanej naiwnej opinii o Rosjanach, że dzięki totalnej propagandzie w rosyjskich mass mediach Putin i jego rząd ma tak duże poparcie w wojnie z Ukrainą, ale gdy zaczną się problemy w Rosji bytowe i żywnościowe, to rząd poparcie straci – czyli: „telewizor przegra z lodówką”. A autor felietonu nie wie, że Rosjanie są inni, nie tylko od Polaków, ale również od innych nacji. Rosjanie popierają rządy Putina z jednego zasadniczego względu, bo im chodzi o matuszkę Rosję. Będą jeść przysłowiową trawę, ale nie popuszczą Zachodowi, ponieważ chcą pokazać, że Rosja jest potężnym krajem i że są z niej dumni.

Gdyby ktoś miał wątpliwości w tym względzie niech obejrzy kilka filmów dokumentalnych Barbary Włodarczyk na kanale „Dokument TV”. Jeśli chodzi o inne opinie to np. opinia autora felietonu o Donaldzie Trumpie, jest moim zdaniem powierzchowna i zgodna z głównym nurtem medialnym. Jest tajemnicą poliszynela, że wszyscy politycy kłamią i to bez wyjątku. Kłamią szczególnie w trakcie kampanii wyborczych. Polityka powinno się oceniać nie po tym co mówi, lecz po tym co zrobił dla swojego kraju. Przedwyborcze mocno populistyczne, czasami kontrowersyjne wypowiedzi i hasła Donalda Trumpa świadczą tyle i tylko tyle, że jest mocno zaangażowany w swój wybór na Prezydenta Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej i stosuje wszelkie dopuszczalne środki by uzyskać poparcie Amerykanów a nie poparcie krajów UE, gdyż obywatele UE nie są jego wyborcami. Ocena byłej kadencji Tumpa jest dla niego bardzo korzystna, gdyż zahamował wzrost bezrobocia w USA, wzmacniając amerykański przemysł i handel. W tym czasie Stany nie prowadziły żadnych wojen. Faktem, który potwierdza tą pozytywną opinie jest to, że administracja Joe Baidena realizuje wiele pomysłów Trumpa. Więcej na temat Trumpa i tego kto rządzi w USA można przeczytać w moim felietonie „Atomowy parasol a globalizacja” , który ukazał się na kanale Sosnowiec.online w dniu 25 lutego 2024roku.

Włodzimierz Wieczorek
Sosnowiec, dnia 1 marca 2024 roku 

Ekonomista z wyższym wykształceniem, były wieloletni dyrektor Zakładu w Świętochłowicach wchodzącego w skład Zakładów Koncentratów Spożywczych „Wodzisław” SA z Wodzisławia Śląskiego, były Dyrektor Zarządzający Zakładu Polskiej Grupy Farmaceutycznej Sosnowiec Sp. z o.o.

Artykuł Wolny handel jak sokoły! pochodzi z serwisu Sosnowiec online.

]]>
Hej sokoły https://sosnowiec.online/hej-sokoly/ Mon, 26 Feb 2024 08:02:54 +0000 https://sosnowiec.online/?p=22217 W drugą rocznicę rosyjskiej inwazji na Ukrainę w Kijowie pojawiła się Przewodnicząca Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen i przywódcy kilku krajów (Kanady, Włoch i Belgii) wspierających ofiarę agresji. Takie wizyty mają oczywiście czysto symboliczny charakter, ale pokazują też stan wzajemnych stosunków między państwami. W Kijowie nie pojawił się ani Prezydent Andrzej Duda, ani premier […]

Artykuł Hej sokoły pochodzi z serwisu Sosnowiec online.

]]>

W drugą rocznicę rosyjskiej inwazji na Ukrainę w Kijowie pojawiła się Przewodnicząca Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen i przywódcy kilku krajów (Kanady, Włoch i Belgii) wspierających ofiarę agresji. Takie wizyty mają oczywiście czysto symboliczny charakter, ale pokazują też stan wzajemnych stosunków między państwami. W Kijowie nie pojawił się ani Prezydent Andrzej Duda, ani premier Donald Tusk. I nie był to przypadek.

Wybuch wojny radykalnie odmienił, do tej pory bardzo chłodne, stosunki polsko-ukraińskie. W przeciwieństwie do okresu rządów koalicji PO-PSL, a przede wszystkim prezydentury Lecha Kaczyńskiego, Zjednoczona Prawica kompletnie nie interesowała się naszym wschodnim sąsiadem. Premier Mateusz Morawiecki ani razu nie pojawił się w Kijowie. Nacjonalistyczno-katolicki elektorat co najmniej niechętny Ukrainie, mógłby nie zaakceptować fraternizowania się z odmiennym pod względem religijnym narodem, który odpowiadał za rzeź tysięcy Polaków w czasie II wojny światowej i gloryfikował tych, którzy przynajmniej moralnie (Stefan Bandera do jesieni 1944 roku siedział w obozie koncentracyjnym w Sachsenhausen), byli za nią odpowiedzialni. Dopiero groźba rosyjskiej inwazji całkowicie odmieniła wzajemne stosunki, a polscy przywódcy byli pierwszymi i najczęstszymi gośćmi w ukraińskiej stolicy po jej rozpoczęciu. Tyle, że to już czas przeszły dokonany.

Rosja jest egzystencjonalnym zagrożeniem dla wszystkich swoich sąsiadów. W oczywisty sposób wymusza to wspólnotę ich interesów w zakresie bezpieczeństwa. Tyle, że w przypadku Polski i Ukrainy to jedyny silny element łączący obydwa kraje i to na dodatek mocno zależny od polityki Moskwy. Gdyby Rosja, chociaż czasowo, wycofała się ze swojej agresywnej polityki, przestanie on mieć decydujące znaczenie w naszych wzajemnych stosunkach. O wiele ważniejsze okażą się zaszłości historyczne, a przede wszystkim bieżące różnice interesów gospodarczych. Widać to zresztą już teraz.

Masowe protesty rolników polegające na blokadzie głównych szlaków komunikacyjnych, wobec których polskie władze okazują się całkowicie bezradne, potwierdzają słowa Bartłomieja Sienkiewicza sprzed ponad dekady o tekturowym państwie. Na dodatek są one wynikiem emocjonalnego i w dużym stopniu błędnego przekonania o decydującym znaczeniu napływu ukraińskiej żywności, a przede wszystkim zboża, na ceny tych produktów w Polsce. Mogło tak być pół roku temu, gdy rzeczywiście spore jego ilości zalały polski rynek, co zresztą w znaczący sposób zahamowało inflację i zapobiegło spełnieniu się zapowiedzi Donalda Tuska o bochenku chleba kosztującym 30 zł. Jednak po wprowadzeniu embarga przez władze polskie (dalej utrzymywanego) napływ ten uległ radykalnemu zmniejszeniu. Przez Polskę odbywa się jedynie tranzyt ukraińskiego zboża do portów bałtyckich i innych krajów europejskich, który na dodatek i tak jest znacznie ograniczony po otwarciu szlaku czarnomorskiego (rosyjskie okręty zostały zmuszone do wycofania się z zachodniej części Morza Czarnego).

Zasadniczym powodem załamania opłacalności uprawy zbóż w Polsce są bardzo niskie ceny na rynkach światowych, co z kolei wynika z dobrych zbiorów w roku ubiegłym i znaczącego zwiększenia eksportu zboża rosyjskiego. Tyle, że dzięki temu miliony ludzi na świecie nie głodują, ich protesty nie destabilizują sytuacji politycznej i nie zwiększają, i tak dużej, presji migracyjnej. Tania żywność jest również korzystna dla polskich konsumentów, a realizacja postulatów rolników w sposób niekorzystny odbiłaby się na kondycji ekonomicznej milionów Polaków, którzy musieliby płacić znacznie więcej za podstawowe produkty żywnościowe. Zadziwiające, że żadne ugrupowanie polityczne nie próbuje wykorzystać tego oczywistego faktu do pozyskania poparcia wyborców. A już całkowicie kuriozalne jest popieranie antyrządowych protestów przez członków obecnego rządu.

Nie poprawiają sytuacji niepoważne zachowania członków ukraińskiego rządu i samego Prezydenta Wołodymyra Zełeńskiego. „Zaproszenie”, a faktycznie wezwanie się do stawienia polskiego rządu na granicy w celu odbycia rozmów i stawianie Polsce ultimatum, tylko zaostrzyło wzajemne stosunki. Nie wiadomo też czemu miało służyć. Może i poprawi to słabnące notowania obozu rządzącego w Ukrainie, ale przecież na żadne wybory tam się w tym roku nie zanosi – w przeciwieństwie do naszego kraju, gdzie w ciągu najbliższych kilku miesięcy dwukrotnie udamy się do urn wyborczych. Czyżby władze w Kijowie chciały wesprzeć obecną opozycję, która przecież jest często jawnie antyukraińska? A może Zełeński liczył na nagłośnienie tematu i doprowadzenie do wywarcia presji przez UE na władze w Warszawie? Tyle, że Ursula von der Leyen nie myśli teraz o niczym innym poza utrzymaniem stanowiska szefowej Komisji Europejskiej po tegorocznych wyborach do PE. Po to przecież przyjechała do Warszawy i poinformowała o odblokowaniu środków z KPO, chociaż oczywistą oczywistością jest, że przynajmniej przez najbliższe półtora roku przedstawiony przez Adama Bodnara program tzw. przywracania praworządności nie będzie realizowany ze względu na sprzeciw Andrzeja Dudy. Głosy polskich eurodeputowanych mogą się jednak okazać bardzo przydatne i dlatego z jej punktu widzenia warto było ośmieszyć Komisję Europejską, która do tej pory zapowiadała, że tylko rzeczywiste zmiany legislacyjne mogą doprowadzić do uwolnienia zamrożonych środków. W końcu pięć lat temu tylko dziewięć głosów (w tym europosłów Prawa i Sprawiedliwości) przeważyło szalę na jej korzyść w głosowaniu nad wyborem na stanowisko Przewodniczącej Komisji Europejskiej. A Ukraińców w PE nie ma. I pewnie nigdy nie będzie.

Pogarszające się wzajemne stosunki jak na razie nie wpłynęły negatywnie na zaangażowanie się Polski po stronie walczącej Ukrainy. Może się jednak wkrótce okazać, że dostawy naszego sprzętu będą znacznie ograniczone. I to nie tylko dlatego, że w znacznym stopniu wyczyściliśmy już nasze magazyny z postsowieckiego sprzętu, który ratował Ukrainę w pierwszych miesiącach wojny. Główną przyczyną może być narastająca obawa przed rychłym (w przeciągu kilku lat) atakiem Rosji, co oczywiście oznacza konieczność gromadzenia uzbrojenia we własnym kraju. To sprytna propaganda Moskwy, na którą dało się złapać wielu polityków i tzw. ekspertów. Tymczasem do realizacji tego czarnego scenariusza koniecznym byłoby łączne spełnienie trzech warunków.

Po pierwsze, Ukraina musiałaby przegrać wojnę. Przegrać nie poprzez utratę części terytorium, ale tracąc suwerenność. Taki był pierwotny cel Putina, który chciał szybko zająć Kijów i zainstalować tam marionetkowy, kolaboracyjny rząd. Szanse na to są niewielkie, chociaż trochę większe niż jeszcze kilka miesięcy temu, gdy wydawało się to całkowicie nieprawdopodobne. Z naszego punktu widzenia najlepiej byłoby, gdyby wyniszczająca wojna pozycyjna trwała jak najdłużej. Tyle, że to oznacza kolejne dziesiątki tysięcy zabitych i dalszy upadek cywilizacyjny obydwu krajów. Zawsze też grozi przełamaniem ukraińskiej obrony i realizacją najgorszego scenariusza. Dlatego lepszym rozwiązaniem byłoby wstrzymanie działań wojennych, co uniemożliwiłoby Putinowi lub jego następcy zaatakowanie kraju należącego do NATO. Groziłoby to bowiem długotrwałą wojną, z czego z pewnością skorzystaliby Ukraińcy wznawiając działania wojenne. Walki na dwóch frontach Rosja nie przetrzymałaby. Putin jest zbrodniarzem wojennym, ale nie jest ani idiotą, ani szaleńcem.

Po drugie, w Stanach Zjednoczonych musiałyby zwyciężyć tendencje izolacjonistyczne. To bardziej prawdopodobny scenariusz, zwłaszcza jeżeli listopadowe wybory wygra Donald Trump. Prawdopodobny, ale nie przesądzony. Wyborcy lubią zaskakiwać i choć na razie wydaje się to mało prawdopodobne, reelekcja Joe Bidena w dalszym ciągu jest możliwa. Nawet jednak jeżeli w Białym Domu ponownie zasiadłby Donald Trump, to niekoniecznie musiałoby to oznaczać aż tak radykalną zmianę amerykańskiej polityki. To po prostu zupełnie nieprzewidywalny człowiek. Prawdopodobnie zaangażowanie USA w Europie zostałoby mocno ograniczone, podobnie jak pomoc dla Ukrainy, ale do całkowitego porzucenia obecnej polityki mogłoby nie dojść. Na dodatek ta nieprzewidywalność Trumpa ma też swoje zalety – Putin nie będzie mógł być pewien reakcji amerykańskiego Prezydenta po ataku na jedno z państw NATO. A rosyjski Prezydent nie lubi ryzykować. Zwłaszcza po doświadczeniach sprzed dwóch lat, gdy jego przewidywania co do skali oporu Ukraińców i reakcji Zachodu całkowicie się nie sprawdziły.

Po trzecie, Rosja musiałaby odbudować swój potencjał militarny. Wbrew obawom niektórych histerycznych „ekspertów” nie stanie się to tak szybko, o ile w ogóle może się dokonać. To prawda, że Rosja przestawiła dużą część swojego przemysłu na produkcję wojenną. Tyle, że jest to głównie dość proste uzbrojenie, chociaż w znaczących ilościach. Mimo tego, chociażby produkcja pocisków artyleryjskich wciąż nie wystarcza na zaspokojenie potrzeb armii i musi być uzupełniana zakupami w Iranie i Korei Płn. Większość ciężkiego sprzętu wysyłanego na front to stare postsowieckie uzbrojenie wyciągane z magazynów i modernizowane w ograniczonym zresztą stopniu. Produkcja najnowocześniejszego sprzętu jest bardzo utrudniona ze względu na zachodnie sankcje. Poza tym trudno będzie kontynuować tak wielki wysiłek wojenny, gdy wojna z Ukrainą się zakończy. Nawet w Rosji hurrapatriotyczna propaganda na dłuższą metę nie przeważy nad pogarszającymi się warunkami życia. Telewizor prędzej czy później zawsze przegra z lodówką.

Ponieważ najgorszego scenariusza nigdy do końca nie można wykluczyć, należy się przed nim zabezpieczyć. Można to robić poprzez intensywne zbrojenia, rozbudowę armii zawodowej i powszechne szkolenie młodzieży. To oczywiście w dłuższej perspektywie oznacza zmniejszenie naszych szans na cywilizacyjne dogonienie najbardziej rozwiniętych krajów świata, a w krótszej ograniczenie wydatków na służbę zdrowia, edukację czy transformację energetyczną. Znacznie tańszym i skuteczniejszym sposobem jest wspieranie walczących Ukraińców, którzy dalej gotowi są przelewać krew za swój kraj jednocześnie odsuwając w czasie groźbę ataku Rosji na inne państwa. Oczywiście z jednym zastrzeżeniem. Jeżeli nie będziemy w stanie choć częściowo rozwiązać obecnego kryzysu i znaleźć kompromisowego rozwiązania, to za kilka lat możemy się zastanawiać nad możliwością wybuchu wojny polsko-ukraińskiej, a nie polsko-rosyjskiej. Absurd? A kto rok temu uwierzyłby w realność obecnego konfliktu między naszymi krajami?

Karol Winiarski

Artykuł Hej sokoły pochodzi z serwisu Sosnowiec online.

]]>
Atomowy parasol a globalizacja https://sosnowiec.online/atomowy-parasol-a-globalizacja/ Mon, 26 Feb 2024 07:50:28 +0000 https://sosnowiec.online/?p=22215 W dniu 19 lutego na kanale internetowym Sosnowiec.online, został opublikowany felieton pana Karola Winiarskiego pt. „Znikający parasol”. W tym felietonie pada stwierdzenie, że znika atomowy parasol USA nad Europą i nad Polską i w końcu zupełnie zniknie. Sądzę, że autor pod wpływem rozpowszechnianej psychozy wojennej, potraktował temat bezpieczeństwa militarnego Polski priorytetowo, a temat globalizacji marginalnie. […]

Artykuł Atomowy parasol a globalizacja pochodzi z serwisu Sosnowiec online.

]]>

W dniu 19 lutego na kanale internetowym Sosnowiec.online, został opublikowany felieton pana Karola Winiarskiego pt. „Znikający parasol”. W tym felietonie pada stwierdzenie, że znika atomowy parasol USA nad Europą i nad Polską i w końcu zupełnie zniknie. Sądzę, że autor pod wpływem rozpowszechnianej psychozy wojennej, potraktował temat bezpieczeństwa militarnego Polski priorytetowo, a temat globalizacji marginalnie. Ja natomiast uważam, że głównym zagrożeniem dla Polski i Europy jest przede wszystkim koniec globalizacji i izolacjonistyczna polityka USA. Pytanie czy w niedalekiej przyszłości Polska będzie miała atomowy natowski parasol nad sobą – czy nie? Jest jak najbardziej zasadne. Tym bardziej, że wielu komentatorów politycznych twierdzi, że Polska będzie go pozbawiona. Niemniej do tych przewidywań należy dodać załamanie polskiej i europejskiej gospodarki w tym potężne braki żywności spowodowane końcem globalizacji, końcem wolnego handlu. W mojej ocenie prognoza załamania gospodarki szybciej się spełni, niż wojna atomowa. Na temat końca globalizacji pisałem w felietonie „Dzwonek alarmowy dla Europy i Polski” – Sosnowiec.online 24.02.2024r. Jeśli zaś chodzi o konflikt atomowy to obecnie nie powinien się on spełnić, gdyż sytuacja w świecie radykalnie się zmieniła, szczególnie w metodach walki o przetrwanie na arenie międzynarodowej najważniejszych państw świata. Już nie broń atomowa jest najważniejsza, gdyż nikt nie będzie chciał jej użyć z uwagi na niebezpieczeństwo spowodowania nuklearnej zagłady całego świata. Żaden z głównych graczy tj. USA i Chiny nie są zainteresowani bezpośrednią walką zbrojną, gdyż działania wojenne lotniskowców amerykańskich na Oceanie Indyjskim przerwałyby nie tylko chińskie łańcuchy dostaw, a również łańcuchy dostaw sojuszników USA. Natomiast Chińczycy również nie mogą pozwolić na przerwanie swoich łańcuchów dostaw, ponieważ ich gospodarka jest bardzo mocno uzależniona od importu surowców, szczególnie energetycznych. Tak więc scenariusz bezpośredniej rozgrywki militarnej pomiędzy tym dwoma wielkimi graczami – z przyczyn taktycznych i praktycznych jest nierealny. Pan Winiarski w swoim felietonie pisze: „Ze względu na niewielki potencjał demograficzny i cywilizacyjne opóźnienie oraz surowcowy charakter gospodarki, Rosja nie będzie w stanie zagrozić globalnej pozycji USA. W przypadku Chin jest zupełnie inaczej.” Oczywiście sama Rosja nie jest obecnie w stanie zagrozić USA ale razem z Chinami jak najbardziej może. Zagrożenie jest realne. Na ten temat pisałem w felietonie ”Oś zła”- Sosnowieconline – w dniu 7.01.2024r. gdzie ukazywałem sprytną grę Amerykanów, polegającą na rozbiciu nieformalnego porozumienia gospodarczego pomiędzy Chinami, Rosją i Niemcami. Gra w dużym stopniu się udała, gdyż z tego porozumienia udało się wyeliminować Niemcy, a Rosję mocno osłabić. USA nie będą prowadzić klasycznej wojny z Chinami na Pacyfiku, ponieważ posiadają w swoim ręku narzędzia do osłabienia roli Chin i to w dużym stopniu, co pozwoli im nadal utrzymać pozycję światowego hegemona.

USA będą długo prowadzić wojnę na Ukrainie, gdyż wojna ta uniemożliwia współpracę Rosji z Niemcami, a jednocześnie uniemożliwia Chinom budowę lądowego Jedwabnego Szlaku przez terytoria Rosji i Ukrainy oraz morskiego poprzez Ocean Lodowaty, wzdłuż Syberii. Przerwanie chińskich łańcuchów dostaw na tym ogromnym obszarze oraz pełna kontrola marynarki wojennej USA nad Zatoką Arabską między innymi pod pretekstem walki z piratami jemeńskimi – mocno ograniczy dostawy surowców do Chin, a to spowoduje ich stagnację gospodarczą, na co Amerykanie liczą i głównie im o to chodzi. Na koniec nie mogę się nie odnieść do jakiejś niezrozumiałej dla mnie nie tylko niechęci, a wręcz wrogości do najprawdopodobniej przyszłego prezydenta USA. Może to wynika z powielania przez polskie mass media propagandy ukraińskiej. Taka medialna polityka może w przyszłości zaowocować bardzo złymi stosunkami z światowym hegemonem. Przedwyborcze wypowiedzi Trumpa, były jak każde wyborcze wypowiedzi, wypowiedziami populistycznymi, zaadresowanymi do wyborców amerykańskich, a nie polskich czy innych. Mówienie, że Trump spowoduje, że USA wystąpią z paktu NATO jest demagogiczne lub wręcz głupie. Pakt NATO jest bardzo użytecznym narzędziem w polityce międzynarodowej nie tylko dla USA ale również dla wszystkich Anglosasów tj. Wielkiej Brytanii, Kanady, Australii – największych-najwierniejszych jego sojuszników. Mamy wielu mądrych komentatorów polityki międzynarodowej, a jakoś nikt z nich nie zauważył, że Kongres Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej zablokował możliwość wyjść USA z tego paktu. W interesie USA jest aby w skład paktu wchodziło jak najwięcej państw w tym państw płacących całą składkę, gdyż wtedy koszty utrzymania paktu dla USA będą mniejsze. Przeceniana jest również rola Prezydenta USA, czego dowodem jest obecna sytuacja w Kongresie, powodująca, że prezydent nic nie może zrobić, jeśli Izba Niższa Kongresu nie zatwierdzi dużych dodatkowych wydatków budżetowych. Dotyczy to każdego prezydenta. Poza tym naiwnością jest sadzić, że prezydent rządzi samodzielnie. Oprócz swoich doradców istnieje od dawna tzw. Big State, czyli grupa bankierów nie tylko z FED i przemysłowców – w tym przede wszystkim przemysłowców sektora zbrojeniowego. To ta grupa nadaje kierunek polityce gospodarczej krajowej i zagranicznej. Główne kierunki tej polityki są prawie niezmienne od wielu lat. Na te kierunki prezydent ma ograniczony wpływ. A jeśli chce mieć duży wpływ, to przegrywa następne wybory. To właśnie ta grupa ma w swoich rękach mass media i dzięki nim kształtuje opinię publiczną, a opinia ta ma decydujący wpływ na wybory w USA.

Włodzimierz Wieczorek
Sosnowiec, dnia 25 lutego 

Artykuł Atomowy parasol a globalizacja pochodzi z serwisu Sosnowiec online.

]]>
Dzwonek alarmowy dla Europy i Polski https://sosnowiec.online/dzwonek-alarmowy-dla-europy-i-polski/ Sat, 24 Feb 2024 17:34:43 +0000 https://sosnowiec.online/?p=22213 Zjednoczone Stany Ameryki Północnej można lubić lub nie lubić, a nawet nienawidzieć, jak to czynią Arabowie, niemniej niezaprzeczalnym faktem jest to, że dzięki Stanom i ich Pax Americana nastąpił w świecie bezprecedensowy skok gospodarczy i cywilizacyjny. Stany dzięki swojej potędze militarnej i gospodarczej stworzyły system światowego handlu, którego są strażnikiem i gwarantem. Stworzyły go dzięki […]

Artykuł Dzwonek alarmowy dla Europy i Polski pochodzi z serwisu Sosnowiec online.

]]>

Zjednoczone Stany Ameryki Północnej można lubić lub nie lubić, a nawet nienawidzieć, jak to czynią Arabowie, niemniej niezaprzeczalnym faktem jest to, że dzięki Stanom i ich Pax Americana nastąpił w świecie bezprecedensowy skok gospodarczy i cywilizacyjny. Stany dzięki swojej potędze militarnej i gospodarczej stworzyły system światowego handlu, którego są strażnikiem i gwarantem. Stworzyły go dzięki panowaniu wojskowemu na oceanach i ich szlakach handlowych świata.

Potem Amerykanie utworzyli globalny system finansowy oparty na swoim dolarze jako podstawowym – wymienialnym pieniądzu światowym. Zostało to wszystko sformalizowane w różnych traktatach międzynarodowych o zasięgu globalnym. Nastąpiła tzw. Globalizacja – system z którym gospodarczo korzystali wszyscy a najwięcej USA. Będąc światową potęgą finansową i gospodarczą i emitując swoją walutę, jako walutę światową, miały i mają dodatkowy nieograniczony kredyt i mogą się bardziej rozwijać gospodarczo, jednocześnie kupować wielkie ilości różnorakich produktów. Niemniej nie mogły się w nieskończoność się zadłużać w macierzystym związku banków FED oraz w Chinach.

Nie tak dawno włączył się im dzwonek alarmowy, ponieważ Chiny stając się światową fabryką i mocarstwem gospodarczym zgromadziły dziesiątki bilionów dolarów, a ich ilość zbliżyła się do gigantycznego zadłużenia Stanów Zjednoczonych. Był to efekt wolnego handlu na którym przede wszystkim Chiny zyskiwały dzięki konkurencyjnym, tanimi i coraz lepszym produktom. Efekt ten został wzmocniony tym, że wiele państw w tym USA przenosiły produkcję do Chin, ze względu na niskie koszty robocizny. Dzięki temu Chiny dodatkowo zarabiały na pośrednictwie korzystając przy tym z zachodnich technologi i know how.

Stany wreszcie zorientowały się, że przenoszenie do Chin produkcji przemysłowej oraz nieograniczony cłami światowy handel już im się nie opłaca, w związku z czym nastąpił ich sukcesywny odwrót od wolnego handlu. Ta konstatacja spowodowała, że Amerykanie wybudzili się z „American dream” i zaczęli działać. Natomiast Europa dalej śpi i nie działa na rzecz udoskonalenia swojej gospodarki, a działa na rzecz poprawy klimatu i udoskonalania społeczeństw. Europa przespała zakończenie epoki dobrobytu i mimo to jest siebie zadowolona, że daje przykład dla ludzkości w jakim kierunku powinny pójść działania państw aby osiągnąć powszechną szczęśliwość i czystą nieskażoną planetę.

Epoka dostatku dóbr materialnych i pokoju już się definitywnie zakończyła, co powinno spowodować zupełnie inny kierunek działania Unii Europejskiej i innych krajów, które są obecnie w wielkim niebezpieczeństwie, polegającym na pozbawieniu ich tanich zasobów energii i surowców oraz zasobów żywności. Dogmatyczna polityka Unii Europejskie w szczególnie w kwestii klimatu i środowiska spowoduje katastrofalne załamanie gospodarki i inflację. Powodować to będzie ogromne trudności w rolnictwie europejskim i polskim, skutkujące wielkim niedoborem żywności.

Wycofanie się USA z światowego wolnego handlu to nic innego tylko koniec globalizacji. Przerywanie łańcuchów dostaw, tak energii jak i surowców i żywności do Europy skończy się bardzo dużym spadkiem jej produkcji przemysłowej oraz pauperyzacji ludności. USA mogą pozwolić sobie na izolację od reszty świata, ponieważ Ameryka Północna jest połączona traktatem handlowym NAFTA. USA w zasadzie są samowystarczalne jeśli chodzi o energię i surowce a to dzięki rewolucji łupkowej tj. szczelinowemu wydobyciu gazu i ropy naftowej z ich nowo odkrytych złóż.

Nie należy również zapominać o zasobach surowcowych Ameryki Południowej, które to zasoby w dużym stopniu są pod kontrolą USA. Amerykanie zorientowali się, że dzięki globalizacji Chiny stały się potęgą gospodarczą i mogą się stać wkrótce światowym hegemonem. Chiny jednak są bardzo uzależnione od dostawy różnych surowców w tym przede wszystkim energetycznych i Ameryka będzie się starała utrudniać ich dostawy surowców np. w rejonie i Zatoki Arabskiej.

Tak więc wojna USA z Chinami nie będzie taka jak się wszystkim się wydaje. Nie będzie to wojna o charakterze militarnym. Będzie to wojna hybrydowa – wojna o zasoby – wojna o przetrwanie globalnych graczy na arenie międzynarodowej – na czym ucierpią poszczególne państwa i ich ludność. (Więcej o wojnie hybrydowej napisałem w felietonie z 7 stycznia 2024r. pt. „Oś zła”).

W normalnej klasycznej wojnie Chiny nie mają szans, gdyż nie mają floty lotniskowców, poza tym tego typu wojna spowodowałaby przerwanie ich łańcucha dostaw od których są uzależnione. Natomiast Amerykanie z uwagi na swoje położenie geograficzne i zabezpieczenie surowcowe mogą pokonać Chiny innymi sposobami.

Można też założyć, że USA całkowicie wycofają się z Bliskiego Wschodu, co w sytuacji destabilizacji tego regionu sytuacja gospodarcza Europy w tym Polski byłaby tragiczna, ponieważ brak dostaw ropy i gazu z Rosji przy braku dostaw arabskich oraz ograniczonych dostawa LNG z USA – załamałoby gospodarkę Europy oraz wystąpiłyby poważne braki żywnościowe, co już sukcesywnie postępuje. Amerykanie dzięki izolacjonizmowi mogą uniknąć kryzysu i dalej się rozwijać.

Europa natomiast z wielu przyczyn stoi na straconej pozycji a przede wszystkim z powodu załamania się układu Pax Americana. Nie będzie się rozwijała – tylko zwijała i przejadała nagromadzone wcześniej bogactwo. Bardzo duży wzrost kosztów produkcji w UE (z powodu braku taniego rosyjskiego gazu i ropy oraz dzięki „Zielonemu ładowi”) oraz kosztowna wojna z Rosją – całkowicie może załamać gospodarkę Europy i Polski.

Włodzimierz Wieczorek

Sosnowiec,dnia 21 lutego 2024 roku 

Ps. W niniejszym felietonie wykorzystałem fragmenty książki Petera Zeihana „Koniec świata to dopiero początek – Scenariusz upadku globalizacji”
oraz moje uwagi i przemyślenia

Artykuł Dzwonek alarmowy dla Europy i Polski pochodzi z serwisu Sosnowiec online.

]]>
Znikający parasol https://sosnowiec.online/znikajacy-parasol/ Mon, 19 Feb 2024 13:21:59 +0000 https://sosnowiec.online/?p=22210 Joe Biden zaprosił Andrzeja Dudę i Donalda Tuska do Waszyngtonu. Wzbudziło to oczywiście ogromne podniecenie wśród polityków i dziennikarzy – jak zwykle gdy Wielki Brat zza oceanu spojrzy łaskawym wzrokiem na swojego środkowoeuropejskiego wasala. Próba wyjaśnienia dlaczego tylko ci dwaj politycy zostali zaproszeni i dlaczego obaj, jeszcze pewnie przez wiele dni będzie jednym z głównym […]

Artykuł Znikający parasol pochodzi z serwisu Sosnowiec online.

]]>

Joe Biden zaprosił Andrzeja Dudę i Donalda Tuska do Waszyngtonu. Wzbudziło to oczywiście ogromne podniecenie wśród polityków i dziennikarzy – jak zwykle gdy Wielki Brat zza oceanu spojrzy łaskawym wzrokiem na swojego środkowoeuropejskiego wasala. Próba wyjaśnienia dlaczego tylko ci dwaj politycy zostali zaproszeni i dlaczego obaj, jeszcze pewnie przez wiele dni będzie jednym z głównym tematów politycznych rozważań tzw. ekspertów. Oczywiście w Polsce, ponieważ w innych krajach mało kogo będzie to obchodziło. Wyjaśnienie wydaje się dość proste. Zaproszenie związane jest z 25 rocznicą przystąpienia Polski, Czech i Węgier do NATO. Ma ona szczególne znaczenie w kontekście niekorzystnego przebiegu wojny w Ukrainie i ostatniej wypowiedzi Donalda Trumpa stawiającej w wątpliwość obowiązywanie 5 artykułu traktatu waszyngtońskiego (w uproszczeniu jeden za wszystkich, wszyscy za jednego). Trudno w tej sytuacji było zaprosić Victora Orbana z powodu jego stosunku do Putina (ale też i do Trumpa), a pominięcie jedynie Węgier mogłoby zostać odczytane jako brak jedności sojuszu (co oczywiście jest faktem, ale niekoniecznie należy to eksponować). Dlatego do Waszyngtonu pojadą jedynie przywódcy największego z „solenizantów”, które na dodatek jako jedyne graniczy bezpośrednio (Obwód Kaliningradzki czy jak ostatnio należy mówić Królewiecki, chociaż miasto to nigdy oficjalnie Królewcem się nie nazywało i nigdy do Polski nie należało) i pośrednio (przez Bałtyk i Białoruś) z Rosją. Z pewnością usłyszymy wiele zapewnień i „twardych” deklaracji niewzruszonego wsparcia ze strony amerykańskiego Prezydenta. Tyle, że za rok może już być inny Prezydent.

Od trzydziestu lat Stany Zjednoczone są niekwestionowanym globalnym hegemonem. Wcześniej przez pół wieku USA odgrywały taką rolę w szeroko rozumianym w świecie zachodnim rywalizując ze Związkiem Radzieckim i jego pomagierami. Nic jednak nie trwa wiecznie. Wyzwanie hegemonowi rzuciły Chiny wspierane przez Rosję, Iran i kilka innych krajów mających dość zwierzchnictwa tej stopniowo słabnącej potęgi. Wynik rywalizacji, a także jej forma (niektórzy, powołując się na zasadę „pułapki Tukidydesa”, wieszczą globalną wojnę) nie są przesądzone. Okazuje się jednak, że Amerykanie muszą walczyć nie tylko z zewnętrznym zagrożeniem. O wiele poważniejszy problem znajduje się w ich własnym kraju.

Dwupartyjny system funkcjonuje w Stanach Zjednoczonych praktycznie od powstania państwa. Partia Republikańska co prawda ukształtowała się ostatecznie w połowie XIX wieku, a Partia Demokratyczna niewiele lat wcześniej, ale już w pierwszych latach rywalizowali ze sobą federaliści i antyfederaliści. Przez większość tego okresu podziały nie były tak ostre, a kongresmani o wiele bardziej zależeli od swoich wyborców (efekt prawyborów) niż od kierownictwa swoich ugrupowań. Stąd też możliwe było wsparcie dla projektów firmowanych przez prezydentów pochodzących z konkurencyjnego ugrupowania, zwłaszcza gdy w grę wchodziły żywotne interesy ich kraju. Czasami zresztą poglądy wewnątrz samych partii były radykalnie odmienne jak chociażby w latach 60-tych XX wieku w Partii Demokratycznej w kwestii segregacji rasowej. Jeszcze do niedawna Republikanin ze Wschodniego Wybrzeża niewiele różnił się w poglądach z Demokratą z Środkowego Zachodu. I wtedy pojawił się Donald Trump.

Poprzedni (i prawdopodobnie kolejny) Prezydent USA uwiódł republikańskich wyborców. To, co do tej pory gwarantowało różnorodność poglądów i ich wzajemne ucieranie się w Kongresie, przekształciło się w „wymuszone” poparcie dla najbardziej nawet absurdalnych i szkodliwych dla Stanów Zjednoczonych pomysłów polityka kreującego się na antyestablishmentowego zbawcę narodu. Prawie nikt z republikańskich polityków nie ośmiela się Trumpa krytykować, a ci którzy na to się odważyli (Liz Cheney) są już poza polityką. Mimo, że w ostatnich tzw. połówkowych wyborach (w środku kadencji Prezydenta) popierani przez niego kandydaci w większości ponieśli klęskę, a cała Partia Republikańska uzyskała wynik o wiele gorszy od spodziewanego (nie odzyskała Senatu, a w Izbie Reprezentantów ma minimalną przewagę), to już po kilku miesiącach Trump odzyskał pełną kontrolę nad partią. Jego jedynym pewnym celem jest odzyskanie prezydentury, rzekomo ukradzionej w 2020 roku. Wszystko co nastąpi później jest wielką niewiadomą.

Po rosyjskiej agresji na Ukrainę, Stany Zjednoczone stanęły na czele koalicji wspierającej napadniętą ofiarę. Nie robiły tego z powodów altruistycznych. Rosja jest najważniejszym militarnym sojusznikiem Chin. Osłabienie Moskwy w oczywisty sposób zmniejsza pole manewru Pekinu w polityce zagranicznej. Większość z wielomiliardowej pomocy skierowana była na sfinansowanie dostaw broni dla Ukrainy. Oczywiście broni amerykańskiej, co oznaczało ogromne zamówienia dla koncernów zbrojeniowych, a pośrednio zwiększone dochody budżetu państwa (część przekazywanych pieniędzy wracała w postaci podatków). Wsparcie dla Ukrainy budowało też wiarygodność USA w oczach ich sojuszników. Nie tylko w Europie. Także w innych rejonach świata, w których zagrożone ze strony prowadzących agresywną politykę sąsiadów kraje szukają zewnętrznego wsparcia. Cele te były oczywiste dla wszystkich amerykańskich polityków, a przynajmniej dla wszystkich potrafiących racjonalnie rozumować. Z pewnością byli wśród nich liderzy obydwu partii politycznych. Stąd pełny konsensus dla wspierania Ukrainy. I wtedy do akcji wkroczył Trump.

Trudno nie przyznać byłemu prezydentowi racji – sytuacja, w której część krajów Paktu Północnoatlantyckiego oszczędza na wydatkach zbrojeniowych licząc na skuteczną pomoc Stanów Zjednoczonych, jest oburzająca. Zwłaszcza z punktu widzenia amerykańskiego wyborcy, a przecież do niego kierował swoje przesłanie Donald Trump na wiecu w Karolinie Południowej. Tyle tylko, że ta sytuacja ulega zmianie. O ile w 2014 kryterium wydatkowania 2% PKB na cele militarne osiągały tylko cztery państwa (USA, Wielka Brytania, Grecja i Estonia, a Polska była bardzo bliska, chociaż część środków szło na emerytury dla byłych wojskowych, co trudno uznać za wzmacnianie obronności państwa), to w 2023 według wstępnych szacunków już jedenaście państw (Polska jest liderem – 3,9% PKB), a w tym roku ma to być już osiemnaście państw. Na dodatek w grupie tej mieszczą się wszyscy sąsiedzi Rosji, Białorusi i Ukrainy. Gdyby więc na serio brać słowa Trumpa, to nie powinniśmy się martwić – w razie rosyjskiej agresji amerykańska „kawaleria” przyjdzie z odsieczą. Tyle, że wiara w jego obietnice obarczona jest ogromnym ryzykiem. Nie jest przecież żadną tajemnicą, że już w trakcie swojej prezydentury Trump myślał o opuszczeniu NATO. A przecież w poprzednim roku Amerykanie wydali na obronę 743 mld $, podczas gdy wszyscy pozostali członkowie NATO zaledwie 356 mld $. Bez USA NATO jest papierowym tygrysem. Budżet wojskowy Rosji to co prawda tylko 117 mld $ (radykalny wzrost w stosunku do roku poprzedniego), ale koszty utrzymania armii rosyjskiej są znacznie niższe niż wojsk państw NATO. Przede wszystkim jednak decyzji co do jej użycia nie trzeba uzgadniać na zasadzie jednomyślności w gronie już ponad już 30 państw.

Poważniejszym problemem w przypadku Donalda Trumpa jest jego nieprzewidywalność. Tak naprawdę nikt nie wie jaką politykę będzie prowadził, o ile oczywiście wygra listopadowe wybory. Donald Trump ma oczywiście dość trwałe poglądy w niektórych kwestiach, czuje miętę do silnych przywódców, ale jednocześnie jest bardzo wrażliwy na swoim punkcie, co powoduje, że z powodu urażonej dumy osobistej może całkowicie zmieniać swoje postępowanie. Dotyczy to również konfliktu rosyjsko-ukraińskiego. Tym bardziej, że za największego wroga Stanów Zjednoczonych uważa Chiny (tu akurat istnieje pełna zgodność między Republikanami i Demokratami), a przecież Moskwa jest najbliższym sojusznikiem Pekinu. Stąd bardzo inteligentna narracja Jensa Stoltenberga, który podczas swojej wizyty w USA starał się pokazywać ścisłą zależność między wynikiem wojny w Ukrainie (osłabienie pozycji Stanów Zjednoczonych w razie zwycięstwa Rosji), a pozycją geostrategiczną Chin i związanym z tym zagrożeniem interesów amerykańskich na Dalekim Wschodzie oraz korzyści dla amerykańskich koncernów zbrojeniowych.

Jest jednak o wiele poważniejsze zagrożenie dla utrzymania amerykańskiego parasola ochronnego nad Europą. W Stanach Zjednoczonych coraz silniejsze wpływy zdobywa izolacjonizm. Ten dominujący w XIX wieku wśród amerykańskich elit politycznych pogląd ograniczał obszar zainteresowań USA do wąsko pojętej sfery interesów tego kraju – głównie ekonomicznych. O ile w pierwszej połowie XIX wieku było to całkiem zrozumiałe – nowo powstały kraj musiał skupić się na problemach wewnętrznych (powiększanie terytorium państwa i narastający konflikt wewnętrzny między południem a północą, który doprowadził do wojny secesyjnej), to kilkadziesiąt lat później było to coraz trudniej wytłumaczalne. Pod koniec XIX wieku Stany Zjednoczone stały się najpotężniejszą potęgą gospodarczą świata, a mimo tego w bardzo ograniczonym stopniu uczestniczyły w przybierającej wówczas na sile globalnej rywalizacji europejskich mocarstw. Nie zmieniła tego w sposób trwały I wojna światowa, chociaż to właśnie udział USA przesądził o pokonaniu Niemiec i ich sojuszników. Prezydent Wilson nie uzyskał zgody Senatu na ratyfikację traktatu wersalskiego, a co za tym idzie Stany Zjednoczone nie stały się członkiem Ligi Narodów, chociaż to właśnie amerykański przywódca był jej pomysłodawcą.

Istniały obawy, że po II wojnie światowej Amerykanie w podobny sposób ograniczą swoje zainteresowanie kwestiami globalnymi, a zwłaszcza problemami europejskimi. Na szczęście zagrożenie ekspansją ZSRR (a w każdym razie narastającą przed nim obawą – zdania historyków co do genezy zimnej wojny nie są tak jednoznaczne jak w Polsce moglibyśmy przypuszczać), spowodowały, że jeden z najbardziej niedocenianych Prezydentów USA, Harry Truman, ogłaszając w marcu 1947 roku doktrynę powstrzymywania, jak się wydawało ostatecznie zerwał z polityką izolacjonizmu. Niestety, dość szybko szlachetna idea obrony wolności zagrożonej przez totalitarny system przekształciła się w zwykły imperializm pod hasłem obrony amerykańskich interesów. Dopiero upadek systemu komunistycznego wpłynął na zmianę amerykańskiej polityki i chociaż częściowy powrót do wartości, które wcześniej były jedynie propagandową ściemą.

Przez cały powojenny okres, zarówno polityczne elity, jak i większość amerykańskiego społeczeństwa, w pełni akceptowały globalne zaangażowanie swojego państwa. Przez długi zresztą okres czasu za korzyściami politycznymi szły również konkretne zyski ekonomiczne – gospodarka amerykańska zyskiwała nowe rynki zbytu i źródła tanich surowców. Zaczęło się to stopniowo zmieniać w ostatnich latach XX wieku. Przenoszenie produkcji do krajów z tanią siłą roboczą powiększało zyski amerykańskich koncernów, ale już niekoniecznie zwykłych Amerykanów. Utrata dobrze płatnych miejsc pracy podważyła stopniowo powszechne poparcie dla dotychczasowej polityki. Wolny handel przestał być korzystny dla Stanów Zjednoczonych, a paradoksalnie stał się siłą napędową gospodarki chińskiej. Narastające problemy ekonomiczne i społeczne wewnątrz USA doprowadziły do odgrzania haseł izolacjonistycznych. A ponieważ w obecnych czasach politycy w coraz większym stopniu muszą się liczyć ze zdaniem swoich wyborców, nawet gdy ci popierają rozwiązania sprzeczne ze swoimi długofalowymi interesami (populizm to najwyższa forma demokracji), coraz większa ich grupa zaczyna głosić konieczność ograniczenia obecności USA w niektórych regionach świata. W tym przede wszystkim w Europie.

Chociaż bardziej izolacjonistyczni są wyborcy Republikanów, to i w elektoracie Demokratów takie poglądy zyskują popularność. Mimo, że ostatnio gospodarka USA rozwija się nad wyraz dobrze, to czasy jej globalnej dominacji należą już do przeszłości. Fakt, że po dziesięcioleciach wspierania globalizacji, zarówno Donald Trump jak i Joe Biden, zaczęli realizować politykę protekcjonistyczną, najlepiej świadczy o kłopotach największej gospodarki świata. W tej sytuacji Stany Zjednoczone nie mogą sobie pozwolić na zaangażowanie sił zbrojnych na dwóch różnych frontach. Ze względu na niewielki potencjał demograficzny, cywilizacyjne opóźnienie i surowcowy charakter gospodarki, Rosja nie będzie w stanie zagrozić globalnej pozycji USA. W przypadku Chin jest zupełnie inaczej. Wybór jest więc prosty. Amerykański parasol nad Europą prędzej czy później zostanie zwinięty. I to niezależnie od tego, kto zasiądzie w Białym Domie.

Karol Winiarski

Artykuł Znikający parasol pochodzi z serwisu Sosnowiec online.

]]>
Zielony nieład https://sosnowiec.online/zielony-nielad/ Mon, 12 Feb 2024 11:39:49 +0000 https://sosnowiec.online/?p=22208 Kilka europejskich krajów sparaliżowanych zostało gwałtownymi protestami rolników niezadowolonych ze swojej obecnej sytuacji i jeszcze gorszych perspektyw. To, że drogi blokują producenci rolni z Francji, Belgii czy Hiszpanii, nie dziwi. Co kilka lat wyrażają oni w ten sposób swoje niezadowolenie z polityki rolnej UE, chociaż z budżetu wspólnoty na wsparcie rolnictwa idą ogromne pieniądze (w […]

Artykuł Zielony nieład pochodzi z serwisu Sosnowiec online.

]]>

Kilka europejskich krajów sparaliżowanych zostało gwałtownymi protestami rolników niezadowolonych ze swojej obecnej sytuacji i jeszcze gorszych perspektyw. To, że drogi blokują producenci rolni z Francji, Belgii czy Hiszpanii, nie dziwi. Co kilka lat wyrażają oni w ten sposób swoje niezadowolenie z polityki rolnej UE, chociaż z budżetu wspólnoty na wsparcie rolnictwa idą ogromne pieniądze (w tej perspektywie ponad 300 mld euro). Tym razem jednak na ulice wyszli również masowo rolnicy niemieccy, którzy raczej w tego typu protestach do tej pory nie uczestniczyli. To pokazuje, że problem jest poważniejszy niż to bywało przy wcześniejszych kryzysach, a spowodowany został kumulacją kilku czynników.

Po rosyjskiej agresji na Ukrainę ceny żywności, już wcześniej rosnące, wystrzeliły w górę. Było to dość oczywiste biorąc pod uwagę, że nasi wschodni sąsiedzi są jednymi z najważniejszych eksporterów produktów rolnych – przede wszystkim zbóż. Bardziej niespodziewane było to, że dość szybko zaczęły one jednak spadać. W efekcie kurczyć się zaczęły również dochody rolników, co biorąc pod uwagę niedawną koniunkturę, było psychologicznie szczególnie dotkliwe. Na dodatek niekorzystny trend utrzymuje się już od wielu miesięcy i nic nie zapowiada, że ulegnie on odwróceniu. Tym bardziej, że po wycofaniu się floty wojennej Rosji z zachodniej części Morza Czarnego z powodu rakietowych ataków Ukraińców, eksport ukraińskiego zboża przebiega w miarę normalnie, a i sama Rosja znacząco zwiększyła sprzedaż swoich płodów rolnych (w ciągu ostatniej dekady kraj, który kiedyś musiał importować ogromne ilości zboża, stał się jednym z największych jego eksporterów na świecie).

Zniesienie ceł na ukraińskie produkty rolne po rosyjskiej inwazji nie było kwestionowane przez prawie nikogo. Jeżeli ktoś odważyłby się dwa lata temu na zgłoszenie jakichkolwiek wątpliwości, z miejsca zostałby uznany za agenta Kremla. A przecież było wiadomo, że to ogromna konkurencja dla unijnego rolnictwa. Gdy emocje związane z wojną zaczęły stopniowo opadać, a wraz z nimi ceny produktów rolnych, ukraińskie płody zostały uznane za przyczynę wszelkiego zła, chociaż ich wpływ na światowe ceny żywności nie jest aż tak duży (tu zresztą często decydującą rolę odgrywają emocje i nie zawsze sprawdzające się prognozy, niż rzeczywista podaż produktów rolnych). W większym stopniu takie przekonanie upowszechniło się w państwach bezpośrednio graniczących z Ukrainą, chociaż powoli narasta również w krajach położonych bardziej na zachód. Nie przeszkadza to oczywiście dalszemu mamieniu Ukraińców rychłą akcesją do UE, w której obowiązuje całkowicie wolny i bezcłowy przepływ wszelkich towarów.

Jest jednak jeszcze jeden powód, który wyprowadził unijnych rolników na drogi – Zielony Ład. Obecna Komisja Europejska, a zwłaszcza jej przewodnicząca, od samego początku uznali, że przejdą do historii jako zbawcy naszej planety ratujący ją przed klimatyczną katastrofą. Nie ulega wątpliwości, że wzrost globalnej temperatury dla wielu regionów świata będzie miał bardzo niekorzystne skutki. Dość powszechny konsensus naukowców obarcza winą za ten stan rzeczy człowieka, który nadmiernie eksploatuje środowisko dążąc do nieustannego wzrostu. Tyle, że Europa odpowiada za niespełna 10% ogólnej emisji gazów cieplarnianych, a narzucone przez UE (propozycje Komisji Europejskiej poparły rządy państw członkowskich i oczywiście Parlament Europejski) tempo zmian, radykalnie pogarsza warunki gospodarowania powodując niekonkurencyjność produkowanych w Europie wyrobów przemysłowych i wytworów rolnictwa. Nie trzeba było być prorokiem, żeby przewidzieć, że w momencie pogorszenia się sytuacji gospodarczej spowodowanej także innymi czynnikami, taka polityka doprowadzi do masowych protestów. Wyobraźnia polityczna jak zwykle jednak przegrała z ideologicznym zacietrzewieniem.

„Sądzę, że pan komisarz — i dzisiaj go będę telefonicznie, bo nie mogę inaczej, prosił o to — powinien zakończyć swoją misję” — powiedział Jarosław Kaczyński. Komisarzem, o którym mówił był oczywiście Janusz Wojciechowski, którego prawie pięć lat temu rekomendował (oficjalnie Mateusz Morawiecki jako szef rządu, ale przecież nie on o tym decydował) na funkcję komisarza UE do spraw rolnictwa. Jednym z powodów tej niespodziewanej reakcji prezesa Prawa i Sprawiedliwości było przypomnienie przez wicepremiera Władysława Kosiniaka-Kamysza tweeta Wojciechowskiego z grudnia 2021 roku dotyczącego unijnej polityki Zielonego Ładu w obszarze rolnictwa: „Nie, proszę pana, w sprawie rolnictwa to nie ja jadę na fali Unii Europejskiej, Unia Europejska jedzie na mojej fali. Zielona reforma wspólnej polityki rolnej powstała w Warszawie i nazywała się najpierw programem rolnym PiS. Reforma WPR jest z tym programem w 100 proc. zgodna i bardzo dobra dla polskich rolników”. Tyle, że wówczas Janusz Wojciechowski bronił nie tylko siebie (od dwóch lat był komisarzem), ale także polityki Mateusza Morawieckiego, który na unijnym szczycie poparł proponowane przez Komisję Europejską działania, w tym także te dotyczące rolnictwa. A przecież poprzedni premier polskiego rządu to pupilek Jarosława Kaczyńskiego, który swoją wolą wyniósł go na szczyty władzy. Pokazuje to totalne zagubienie prezesa, który po raz kolejny emocjonalnie reaguje na zachodzące wydarzenia upodabniając się coraz wyraźniej w tym względzie do Prezydenta Andrzeja Dudy. Jeżeli Janusz Wojciechowski, dymisji nie złoży, a na razie zapowiada że nie ma takiego zamiaru, to Jarosław Kaczyński nie tylko się ośmieszy, ale co gorsza, pokaże słabość swojego politycznego przywództwa. A nie ma nic gorszego dla lidera partyjnego jak ujawnienie faktu, że król jest nagi.

Śmieszność nie dotyczy jednak tylko przedstawicieli dzisiejszej opozycji. W piątkowych protestach rolników czynni udział brali przedstawiciele kierownictwa rolnictwa z ministrem Czesławem Siekierskim na czele. Nie po to by tłumaczyć i uspokajać zdenerwowanych producentów rolnych, ale żeby wesprzeć ich postulaty. W ten sposób członkowie rządu, który miał przywrócić dobre stosunki Polski z Unią Europejską, wspierają antyunijne protesty stając po stronie ugrupowań, które do tej pory dość powszechnie uważane były za dążące do likwidacji, a przynajmniej znaczącego osłabienia, europejskiej wspólnoty.

Nie są to zresztą jedyne działania rządu Donalda Tuska, które wzbudzają coraz większe zdziwienie w Brukseli. Liderzy UE, jak i najważniejszych krajów członkowskich, byli przekonani, że zmiana władzy w Polsce będzie oznaczała również radykalną zmianę dotychczasowej polityki polskiego rządu wobec Unii Europejskiej. Tymczasem, przynajmniej na razie, nic takiego nie ma miejsca. Owszem, zmieniła się retoryka. Nikt z rządzących już nie mówi o niemieckim dyktacie i unijnej okupacji, ale w sferze realnych działań mamy kontynuację polityki poprzedniego rządu. Europarlamentarzyści PO dość niespodziewanie zagłosowali przeciw planom zmian traktatowych ograniczających jednomyślność przy podejmowaniu decyzji przez organy UE. Zrobili tak na osobiste polecenie Donalda Tuska, chociaż w trakcie prac komisji europarlamentu, popierali te rozwiązania. Polska sprzeciwiła się również unijnym projektom nowej polityki migracyjnej przewidującej solidarną relokację uchodźców. Nie mamy również zamiaru zrezygnować z zakazu importu ukraińskiej żywności do Polski, chociaż UE właśnie przedłużyła bezcłowy import do czerwca 2025 roku (z niewielkimi jedynie ograniczeniami). A przecież za te działania poprzedni rząd był bezlitośnie atakowany przez ówczesną opozycję. Pokazuje to zresztą jak ograniczone wpływy ma Polska (i osobiście Donald Tusk) na unijną politykę.

Zadziwiający zwrot w poglądach Koalicji Obywatelskiej widoczny jest nie tylko w kwestiach europejskich. Po wyborach nagle przestały politykom dawnej opozycji przeszkadzać pushbacki (eufemistycznie nazywane obecnie zawróceniami), ponieważ bezpieczeństwo granicy okazało się najważniejsze. Złym pomysłem przestał być wybudowany na polsko-białoruskiej granicy mur, a jedyną jego wadą jest niepełna skuteczność. Minister Sienkiewicz okazał się wielkim zwolennikiem odbudowy Pałacu Saskiego (podobno wbrew całej opozycji głosował za ustawą sejmową w tej sprawie, chociaż do końca nie pamięta, co w jego przypadku rzeczywiście może być prawdą z uwagi na zamiłowania konsumpcyjne) i twierdzi, że ma w tej kwestii poparcie całej koalicji. Budowa przekopu przez Mierzeję Wiślaną będzie kontynuowany. Nawet w przypadku Centralnego Portu Komunikacyjnego, najbardziej chyba krytykowanej inwestycji rządu Prawa i Sprawiedliwości, najtęższe głowy w PO zastanawiają się w jaki sposób wyborcom wytłumaczyć, że to jednak sensowna i potrzebna inwestycja. Tak wiele się zmieniło, żeby zmieniło się tak niewiele.

Trudno na razie dowiedzieć się jakie będzie stanowisko obecnej koalicji wobec Zielonego Ładu, tym bardziej, że składa się ona z wielu różnych ugrupowań. O ile zapewne Nowa Lewica będzie za jego kontynuacją, a Polskie Stronnictwo Ludowe przeciw, to już w przypadku Polski 2050 i Koalicji Obywatelskiej nie ma takiej pewności. Partia Szymona Hołowni z ekologii uczyniła jeden z kluczowych elementów swojego programu, a reprezentantka tego ugrupowania, Paulina Hennig-Kloska, została ministrem klimatu i środowiska. Tyle, że stałym partnerem Polski 2050 w Trzeciej Drodze są ludowcy, a ci wręcz popierają protesty rolników. Znając populizm Donalda Tuska można się domyślać, że już wkrótce stanie się on heroldem przyhamowania ambitnych planów Unii Europejskiej, mimo że jako Przewodniczący Rady Europejskiej w jakimś stopniu za nie odpowiada. Ale jeszcze większa odpowiedzialność spoczywa na politykach Europejskiej Partii Ludowej, w tym niemieckich chadekach, których przedstawicielem jest przecież Urszula von der Leyen. To jednak nie przeszkadza im coraz ostrzej krytykować Zielony Ład i zrzucać odpowiedzialność za jego wprowadzenie na socjalistów, a zwłaszcza byłego już komisarza Fransa Timmermansa. Jeżeli mogą oni, to dlaczego nie Donald Tusk (przez jakiś czas przewodniczący Europejskiej Partii Ludowej). Nawet, jeżeli miałby poświęcić swoich koalicjantów z Partii Zielonych, którzy już tylko dla mandatów i stanowisk trzymają się kurczowo Platformy Obywatelskiej, coraz bardziej się zresztą kompromitując.

Po stronie opozycyjnej do krytyki Zielonego Ładu przyłączą się z pewnością politycy Zjednoczonej Prawicy. Tyle, że trudno będzie Mateuszowi Morawieckiemu zrzucić z siebie odpowiedzialność za zgodę na jej wprowadzenie. On sam z pewnością chciałby o tym jak najszybciej zapomnieć, ale będą mu to przypominali jego oponenci z Prawa i Sprawiedliwości, a przede wszystkim politycy Suwerennej Polski. Ci ostatni będą mieli zresztą do tego mandat moralny, ponieważ rzeczywiście od samego początku krytykowali pomysły Komisji Europejskiej. Najbardziej jednak zagorzale politykę klimatyczną UE będą atakowali Konfederaci. Od samego początku byli w głębokiej opozycji wobec wszelkich działań, których celem było ograniczenie emisji gazów cieplarnianych (wielu wśród nich to negacjoniści kwestionujących jakikolwiek wpływ człowieka na wzrost temperatury), a ich skrajny eurosceptycyzm ułatwia bezpardonowy atak na sztandarowy projekt UE.

Zbliżające się wybory do Parlamentu Europejskiego z pewnością wzmocnią europejską prawicę. W wielu sprawach nie ma ona jednolitego stanowiska (np. stosunku do Rosji), ale negatywny stosunek do polityki klimatycznej jest bez wątpienia elementem łączącym. Osłabną za to ugrupowania wspierające Zielony Ład – zieloni i socjaliści. Nawet gdyby po wyborach udało się ponownie utworzyć chadecko-liberalno-socjalistyczną koalicję, a Ursula von der Leyen została ponownie szefową Komisji Europejskiej, to raczej pewne jest, że Zielony Ład przestanie być najważniejszym celem Komisji Europejskiej. Całkiem możliwe jest natomiast przynajmniej częściowe wycofywanie się z niektórych podjętych już decyzji. Widać to zresztą już dziś, gdy pod wpływem protestów rolników i nacisków rządów krajów zachodnioeuropejskich, obecna Komisja Europejska zaczyna rezygnować z niektórych swoich pomysłów. Tyle, że to efekt strachu, a nie zmiany sposobu myślenia. W konsekwencji rezygnuje się z całkiem sensownego pomysłu ograniczenia ilości używanych pestycydów odpowiadających za gwałtowne wymieranie owadów, a jednocześnie forsuje absurdalne pomysły ograniczenia emisji gazów cieplarnianych o 90% (w stosunku do roku 1990) w ciągu najbliższych szesnastu lat. Jak widać rolniczy kubeł zimnej wody to zbyt mało, aby unijni politycy wrócili do rzeczywistości.

Karol Winiarski

Artykuł Zielony nieład pochodzi z serwisu Sosnowiec online.

]]>
Czarna polewka https://sosnowiec.online/czarna-polewka/ Mon, 05 Feb 2024 11:45:34 +0000 https://sosnowiec.online/?p=22204 Dość niespodziewanie, politycy lewicy dwa tygodnie temu ogłosili, że trwają rozmowy z Koalicją Obywatelską w sprawie wspólnego startu w wyborach samorządowych. Przez następne dni kolejni przedstawiciele tej formacji zapewniali o bliskiej finalizacji rozmów. Większość dziennikarzy uznała, że sprawa jest przesądzona i zamieszczała wnikliwe analizy konsekwencji tej dość zaskakującej decyzji. Zaskakującej, ponieważ od wielu lat liderzy […]

Artykuł Czarna polewka pochodzi z serwisu Sosnowiec online.

]]>

Dość niespodziewanie, politycy lewicy dwa tygodnie temu ogłosili, że trwają rozmowy z Koalicją Obywatelską w sprawie wspólnego startu w wyborach samorządowych. Przez następne dni kolejni przedstawiciele tej formacji zapewniali o bliskiej finalizacji rozmów. Większość dziennikarzy uznała, że sprawa jest przesądzona i zamieszczała wnikliwe analizy konsekwencji tej dość zaskakującej decyzji. Zaskakującej, ponieważ od wielu lat liderzy Platformy Obywatelskiej jak ognia unikali zawiązywania koalicji wyłącznie z lewicą, bez udziału ugrupowań centrowych (kiedyś Polskiego Stronnictwa Ludowego, teraz także Polski 2050). Już w 2019 roku ówczesny szef PO, Grzegorz Schetyna, dość bezceremonialnie odmówił wspólnego startu z SLD po odejściu z Koalicji Europejskiej partii Władysława Kosiniaka-Kamysza. Przed ostatnimi wyborami parlamentarnymi wariant taki zdecydowanie odrzucał również Donald Tusk. Teraz sam zaproponował rozpoczęcie rozmów. Po czym tydzień później ogłosił, że Koalicja Obywatelska idzie do wyborów sama. Politycy Nowej Lewicy robili dobre miny do złej gry, ale nie byli w stanie ukryć szoku po decyzji premiera.

Powody dla których Włodzimierz Czarzasty i Robert Biedroń chcieli umieścić swoich kandydatów na wspólnej liście z Koalicją Obywatelską, są dość oczywiste. Bardzo mierny wynik w wyborach parlamentarnych i utrzymujące się słabe notowania sondażowe, nie dają Nowej Lewicy większych szans na sukces w wyborach samorządowych. Co prawda formalny próg wyborczy (w wyborach do sejmików województw, rad powiatów i rad miast na prawach powiatu) to 5%, ale niewielka liczba mandatów do zdobycia w poszczególnych okręgach podnosi go w praktyce do kilkunastu nawet procent. Takich wyników Nowa Lewica w większości regionów naszego kraju nie osiąga. A to może oznaczać spektakularną klęskę i poważne kłopoty dotychczasowej pary przywódczej tego ugrupowania, która i tak ma coraz więcej przeciwników w szeregach własnej partii.

Oczywiście, słabość Nowej Lewicy w dużym stopniu wynika z taktyki przyjętej kilka lat temu przez Włodzimierza Czarzastego. Przymilanie się do Koalicji Obywatelskiej, a czasami wręcz wazeliniarska postawa wobec Donalda Tuska, skutkują stałym odpływem elektoratu. Sprzyja temu też lewicowy zwrot lidera PO, który przejął znaczną część postulatów partii Czarzastego i Biedronia. W tej sytuacji dalsze okazywanie bezgranicznego poparcia dla silniejszego partnera koalicyjnego, mogło grozić całkowitą marginalizacją Nowej Lewicy. Oczywiście, o ile taka polityka miałaby być kontynuowana, a Włodzimierz Czarzasty chciałby iść w ślady Grzegorza Napieralskiego, przewodniczącego SLD, który po słabym wyniku swojego ugrupowania w wyborach w 2011 roku ustąpił na rzecz Leszka Millera, a niedługo potem związał się z Platformą Obywatelską, z list której z powodzeniem startował do Senatu, a następnie do Sejmu. Zresztą i jego następca na stanowisku przewodniczącego SLD, także okazał się później gorącym zwolennikiem Donalda Tuska.

Być może jednak kierownictwo Nowej Lewicy miało inną strategię i planowało zmianę polityki po tegorocznych wyborach samorządowych i europejskich, a najpóźniej po przyszłorocznych prezydenckich. Względny sukces w postaci wprowadzenia większej grupy swoich reprezentantów do władz samorządowych dawałby liderom lewicy większe pole manewru, a na dodatek pozwoliłby im umocnić swoją pozycję w wewnątrzpartyjnych rozgrywkach – partycypacja w podziale samorządowych łupów zwiększyłaby z pewnością grono „zwolenników” Czarzastego i Biedronia. Będąc w wielu sejmikach i radach miast koalicyjnym języczkiem uwagi, liderzy Nowej Lewicy mieliby znacznie silniejsze karty przetargowe w promowaniu swoich programowych (i nie tylko) postulatów. A tak pozostaje tylko parlament, w którym (przynajmniej na razie) bez posłów Nowej Lewicy Koalicja Obywatelska i Trzecia Droga nie miałyby większości. Arytmetyka to jednak nie wszystko. Liczy się również poczucie siły i przewidywania co do szans ugrupowania w przyszłości. Porażki w kolejnych wyborach skutkują raczej eskapistycznymi nastrojami i poszukiwaniem tratwy ratunkowej. A jak pokazuje historia, Donald Tusk bardzo chętnie przyjmuje na pokład lewicowych rozbitków.

Motywacje, które kierowały liderem Koalicji Obywatelskiej przy podejmowaniu decyzji o samodzielnym starcie, są dość oczywiste. Po pierwsze uznał, że jest w stanie bez pomocy głosów, które padłyby na kandydatów Nowej Lewicy, odzyskać władzę w większości rządzonych jeszcze przez Prawo i Sprawiedliwość sejmikach (kilkanaście lat temu Platforma Obywatelska w koalicji z Polskim Stronnictwem Ludowym i niekiedy także innymi ugrupowaniami rządziła w piętnastu województwach). Po drugie, koalicja z Nową Lewicą znacząco wzmocniłaby Trzecią Drogę – nie wszyscy wyborcy Koalicji Obywatelskiej akceptują gospodarcze i światopoglądowe fanaberie radykalnych działaczy partii lewicowych, a na Lewicę Razem reagują wręcz alergicznie. W dłuższej perspektywie wzmocnienie umiarkowanie konserwatywnego centrum, które coraz skuteczniej budują Polska 2050 i Polskie Stronnictwo Ludowe, może być poważnym zagrożeniem dla dominacji Platformy Obywatelskiej w tzw. „demokratycznej” części polskiej sceny politycznej. Dlatego trzeba stopniowo lewicy odcinać tlen – czyli zabierać elektorat – ale nie tracić jednocześnie swojego, bardziej prawicowych wyborców.

To racjonalne wytłumaczenie decyzji Donalda Tuska nie wyjaśnia jednak dlaczego wcześniej dał zielone światło do koalicyjnych rozmów z Nową Lewicą. Nie ma w życiu (także politycznym) nic gorszego niż rozczarowanie. No, może poza upokorzeniem. A właśnie z jednym i drugim mieliśmy tutaj do czynienia. Politycy Nowej Lewicy (podobnie zresztą jak i Koalicji Obywatelskiej) zdążyli już ogłosić, że to optymalna koncepcja, rozmowy idą świetnie i koalicja jest w zasadzie przesądzona, po czym okazało się, że to już nieaktualne, ponieważ lider PO po prostu nagle zmienił zdanie (niech żyje wewnątrzpartyjna demokracja). Łaskawca poinformował liderów Nowej Lewicy o samodzielnym starcie Koalicji Obywatelskiej niedługo przed konferencją prasową, na której to publicznie ogłosił. Arogancja wobec rządowego koalicjanta nawet jak na standardy Platformy Obywatelskiej niebywała.

Jedynym wytłumaczeniem takiej postawy Donalda Tuska jest znaczący spadek poparcia dla Prawa i Sprawiedliwości sygnalizowany w wynikach badań opinii publicznej. Widocznie lider PO uznał, że samodzielne pokonanie przeciwnika przez Koalicję Obywatelską jest możliwe i byłoby ważne z psychologicznego punktu widzenia, ponieważ dałoby komfortową pozycję przed wyborami do Parlamentu Europejskiego. Gdyby jednak ten scenariusz został zrealizowany, to zmiana na polskiej scenie politycznej wcale nie musiałby tak poważna, jak oczekuje Donald Tusk. Dla Jarosława Kaczyńskiego wyboru samorządowe i europejskie mają drugorzędne znaczenie. Liczy się władza w kraju, a więc Prezydent i Sejm. A to rozstrzygnie się w przyszłości. Rozpad partii Jarosława Kaczyńskiego po kolejnych porażkach jest mało prawdopodobny – w latach 2006-2014 PiS przegrał siedem kolejnych wyborów, a PiS przetrwał (Zbigniew Ziobro po odejściu z partii wrócił trzy lata później z podkulonym ogonem). Nawet gdyby porażka skłoniła Suwerenną Polskę do usamodzielnienia, co biorąc pod uwagę ciężką chorobę byłego ministra sprawiedliwości jest mało prawdopodobne, to i tak nie będzie to oznaczało ostatecznego pokonania śmiertelnego wroga. W demokracji takie pojęcie w ogóle nie istnieje. Prawo i Sprawiedliwość reprezentuje znaczącą część polskiego społeczeństwa. Ten elektorat nie zniknie. Patrząc na rosnącą popularność w Europie ugrupowań radykalnej prawicy, trudno oczekiwać, że w Polsce sytuacja będzie się rozwijała w przeciwnym kierunku. A to może oznaczać, że obecne ugrupowania opozycyjne już za kilka miesięcy mogą stopniowo zacząć odzyskiwać utracone pozycje. Rozliczenia poprzedniej władzy, które ekscytują najbardziej wzmożony elektorat Koalicji Obywatelskiej i Nowej Lewicy, stopniowo będą odgrywały coraz mniejszą rolę w kształtowaniu poglądów większości społeczeństwa. Dla znacznej części elektoratu liczy się przede wszystkim, subiektywnie zresztą odczuwany, bieżący poziom życia. I to właśnie na tym polu rozegra się walka o rząd dusz, jeżeli nie w przyszłorocznych wyborach prezydenckich, to na pewno za niespełna cztery lata w wyborach parlamentarnych.

Czarna polewka podana Nowej Lewicy zmusi liderów tego ugrupowania do znacznie bardziej asertywnej postawy wobec pozostałych koalicjantów. Walcząc o życie (polityczne rzecz jasna) spowoduje to konieczność pokazania własnej odrębności poprzez bardziej energiczny nacisk na realizację lewicowych postulatów, które ze względów finansowych lub też z powodów sprzeciwu Trzeciej Drogi, nie mają szans na realizację. Spory w koalicji będą idealną pożywką dla Prawa i Sprawiedliwości. Zemści się ogólnikowość ustaleń programowych uzgodnionych po wyborach i brak dalekosiężnych celów, do których chce się dążyć. Straszenie powrotem Kaczyńskiego do władzy może się okazać niewystarczające. A wtedy obecny konflikt będzie wspominany z nostalgią jako mało znaczący polityczny spór.

Karol Winiarski

Artykuł Czarna polewka pochodzi z serwisu Sosnowiec online.

]]>