100 dni
Przez ostatni tydzień dziennikarze i politycy prześcigali się w analizach realizacji przedwyborczej zapowiedzi Donalda Tuska „100 konkretów na 100 dni”. Wyliczenia były różne w zależności od przyjętej metodologii, ale niezależnie od zastosowanego sposobu, bilans wypadał blado – zdecydowana większość złożonych obietnic pozostała na papierze. I to nawet, gdy do zrealizowanych zaliczyć tak kuriozalne zapowiedzi jak odwołanie Rzecznika Praw Dziecka Mikołaja Pawlaka. Rzeczywiście, człowiek który nigdy nie powinien pełnić tego urzędu, już go nie pełni. Tyle, że nie z powodu odwołania. Po prostu skończyła się jego pięcioletnia kadencja. Zrealizowana za to zostanie 1 kwietnia obietnica obniżenia VAT-u dla branży beauty do 8%. Tego samego dnia VAT na żywność powróci do poziomu 5%. Ale tego akurat Donald Tusk nie obiecywał.
Zgodnie z dość powszechną opinią politycznych komentatorów, złożenie takich obietnic przez Donalda Tuska było poważnym błędem, z którego musi się teraz tłumaczyć. Nic bardziej błędnego. Celem całego przedsięwzięcia było zwiększenie poparcia wyborczego. Donald Tusk dobrze wiedział, że nie zdoła zdecydowanej większości z nich zrealizować. Nie miało to jednak większego znaczenia, ponieważ liczył się wyłącznie efekt wyborczy. I dlatego zgodnie z zasadą „dla każdego coś miłego”, zebrano bez większego ładu i składu różne pomysły. Oczywiście, że obecnie premier musi się z tego tłumaczyć. Ale tym premierem już jest. A za kilka miesięcy nikt nie będzie o niespełnionych obietnicach pamiętał, ponieważ pamięć wyborców jest z kadencją na kadencję coraz krótsza. Jakaś część z nich zostanie zresztą zapewne zrealizowana albo przynajmniej zostaną ku temu podjęte jakieś działania. W ostateczności będzie można zrzucić winę na koalicjantów. Jakie więc znaczenie ma chwilowe rozczarowanie części elektoratu?
Jest oczywiście pewien problem. W najbliższych tygodniach czekają nas wybory samorządowe i europejskie. Do czasu wyborów do Parlamentu Europejskiego temat zniknie z mediów, ale wybory władz gminnych, powiatowych i wojewódzkich odbędą się kilkanaście dni po upływie stu dni od powołania rządu i brak realizacji większości obietnic może się odbić na wyniku Koalicji Obywatelskiej. Z punktu widzenia lidera Platformy Obywatelskiej wybory samorządowe nie mają jednak pierwszorzędnego znaczenia, a Prawo i Sprawiedliwość i tak straci władzę w kilku województwach, co będzie można medialnie sprzedać jako wielki sukces. Koszty nie będą więc znaczące.
Ocena każdego rządu po stu dniach urzędowania ma oczywiście bardzo ograniczony sens. Dotyczy to zwłaszcza kwestii ekonomicznych, które w ogóle w ograniczonym zakresie zależą od działań rządzących. Widać jednak, że niektóre rozdawnicze obietnice rządu (na przykład podwojenie kwoty wolnej od podatku), nie będą szybko zrealizowane. Opowieści o fatalnym stanie finansów publicznych, o którym wcześniej nie wiedziano, można oczywiście włożyć między bajki. Jest on oczywiście bardzo zły, ale o tym wszyscy wiedzieli już przed wyborami. Jedyna niespodzianka to potężna strata NBP zamiast przewidywanego jeszcze we wrześniu zysku. Tyle, że zostało to spowodowane niespodziewanym umocnieniem złotówki pod koniec roku, z czego w momencie powoływania rządu i uchwalaniu budżetu już zdawano sobie sprawę. Trudno przecież uwierzyć, że w ministerstwie finansów nie wiedzą skąd bierze się zysk NBP.
Krótki okres urzędowania nowego rządu nie oznacza jednak, że żadnych ocen formułować nie należy. Za najważniejsze osiągnięcie uważane jest odblokowanie środków unijnych. To oczywiście bardzo dobra wiadomość, ale jest ona konsekwencją samego wyborczego wyniku, a nie działań rządu. Sukces ugrupowań prounijnych (a przynajmniej za takich uważanych) musiał automatycznie zmienić stanowisko Komisji Europejskiej wobec Polski. W końcu jest to ciało polityczne, a jej przewodnicząca (należąca do tej samej politycznej rodziny co PO i PSL), ubiega się przecież o reelekcję. Zasługa należy się więc głównie wyborcom. Tak samo należy oceniać powrót Polski na salony polityki międzynarodowej. To oczywiste, że z politykami PiS-u nikt już nie chciał rozmawiać, o ile nie musiał. Ale to, że teraz jest inaczej nie oznacza, że staliśmy się graczem rozgrywającym w europejskiej polityce. O tym decyduje siła gospodarki i kształtowane przez dziesięciolecia sieci powiązań instytucjonalnych i osobistych. Jeszcze długo będziemy junior partnerem Francji, Niemiec, a nawet Włoch czy Holandii.
Jeszcze bardziej wątpliwe są osiągnięcia w tzw. przywracaniu praworządności. Działania ministra Bodnara nie budzą wątpliwości tylko u polityków koalicji rządowej i u najbardziej gorliwych przeciwników Prawa i Sprawiedliwości. Można oczywiście twierdzić, że nie liczy się styl, a efekty. Tyle, że zwłaszcza w przypadku praworządności, skuteczność nie powinna być główną miarą sukcesu. Na dodatek długofalowe skutki działań w tej sferze mogą się już wkrótce nie okazać tak bardzo pozytywne z punktu widzenia obecnej władzy. Zbigniew Ziobro też zrealizował większość ze swoich pomysłów. I do dzisiaj ponosimy ich konsekwencje.
O ile przejęcie prokuratury było możliwe dzięki prawniczym kuglarstwom (w podobny sposób odwołano z funkcji prezesa Sądu Apelacyjnego w Warszawie ziobrowego egzekutora, sędziego Piotra Schaba – minister wyczytał w ustawie zapisy, których tam nie było), to już dalsze zmiany okazały się niemożliwe do przeprowadzenia. O ile w pozostałych sferach funkcjonowania państwa Andrzej Duda wykazuje skłonność do negocjacji i kompromisu (chociaż nie takiego jak wyobrażają sobie zwolennicy obecnej koalicji – nie zamierza akceptować wszystkich decyzji rządzących), to w kwestiach wymiaru sprawiedliwości jest pryncypialny. Traktuje te sprawy jako swoje osobiste poletko i na żadne zasadnicze zmiany zgody nie wyrazi. Adam Bodnar mógł więc jedynie częściowo zamrozić działalność Krajowej Rady Sądownictwa i przedstawić projekt nowej ustawy przywracającej wybór sędziowskich jej członków przez samych sędziów, ale na zasadnicze zmiany przyjdzie jeszcze długo poczekać.
Jeszcze mniejszy efekt przyniosły działania skierowane przeciw obecnemu składowi Trybunału Konstytucyjnego. Okazało się, że nawet w miarę oczywiste uznanie nielegalności zasiadania w nim sędziów dublerów nie rozwiązuje sytuacji. A nawet ją komplikuje, ponieważ pośrednio legitymizuje pozostały skład tego organu. Dlatego koalicja postanowiła po prostu ignorować wyroki wydawane przez Trybunał Konstytucyjny, co z punktu widzenia kształtowania szacunku do prawa jest mocno kontrowersyjnym sposobem działania – nawet jeżeli weźmie się pod uwagę kogo Prawo i Sprawiedliwość wysłało na front walki konstytucyjnej. Na dodatek propozycje dotyczące nowych rozwiązań w kwestii kontroli konstytucyjnej, pokazują całkowite oderwanie ich autorów od rzeczywistości. Pomysł, aby członków TK Sejm wybierał większością 3/5 głosów oznaczałoby albo kompletny pat przy wyborze sędziów, albo polityczny podział stanowisk, z którym co cztery lata mamy do czynienia, gdy Sejm wybiera sędziów Trybunału Stanu. Zapisanie w przepisach tzw. rozproszonej kontroli konstytucyjności ustaw grozi kompletnym chaosem w orzecznictwie i skrajnie odmiennymi wyrokami w bardzo podobnych sprawach z powodu odmiennych poglądów orzekających sędziów.
Trochę podobnie wygląda sytuacja z mediami publicznymi. Udało się je siłowo przejąć ignorując wyrok Trybunału Konstytucyjnego (Rzeplińskiego, a nie Przyłębskiej). Tylko, że zalegalizowanie tych działań poprzez wpisy do Krajowego Rejestru Sądowego może się okazać o wiele trudniejsze. Problemem będzie też finansowanie przejętych mediów, które od dawna są trwale deficytowe. Dotacja budżetowa nie zrujnowałaby oczywiście finansów państwa, ale rządzący musieliby po raz kolejny połknąć własny język – przecież w ostatnich latach wielokrotnie krytykowali tego typu praktyki. W dalszym ciągu nie ma też nawet założeń nowego sposobu zorganizowania mediów publicznych, chociaż zaraz po przejęciu mediów zapowiadano ich rychłe przedstawienie.
Największym problemem nowego rządu okazali się jednak rolnicy. Trudno tu jednak winić Donalda Tuska, ponieważ to nie on decyduje o cenach zboża na rynkach światowych, a to one są najważniejszym powodem trudnej sytuacji tej grupy zawodowej (a w zasadzie jej części, ponieważ hodowcy na niskich cenach pasz korzystają). Nie jest też w stanie lider PO zmienić polityki klimatycznej UE, którą popierał poprzedni rząd. Jedyne, co można mu zarzucić, to wcześniejsza krytyka nieudolności Mateusza Morawieckiego i jego ministrów. Okazało się, że nie wszystkie problemy może rozwiązać zmiana rządu.
Brak realizacji przedwyborczych obietnic jest oczywiście czymś zdecydowanie negatywnym w systemie demokratycznym, ale niestety często spotykanym. Coraz częściej też jest traktowane przez wyborców jako coś normalnego, chociaż normalnym nie jest i być nie powinno. Również fakt pobicia rekordu Mateusza Morawieckiego w kategorii liczebność rządu (wbrew obietnicom z listy 100 konkretów – konkret nr 70) nie jest czymś najgorszym. Najbardziej zatrważający jest całkowity brak wizji Polski w przyszłości. Donalda Tuska nigdy to nie interesowało („jak ktoś ma wizję, to niech idzie do lekarza”), ale nawet Szymon Hołownia przestał o tym mówić. Bieżączka pochłania całą uwagę polskiej klasy politycznej. Rozkwit portali publicystycznych, telewizji informacyjnych i mediów społecznościowych powoduje, że politycy nie mają już czasu aby coś poczytać, nad czymś się zastanowić i opracować plan rozwiązania jakiegoś społecznie ważnego problemu. Dobrze też wiedzą, że nie to zapewni im popularność w elektoracie i tym samym dalszy dostęp do „sianka”. A jeśli tak, to po co się w ogóle tym zajmować. W końcu: „Szabel nam nie zabraknie, szlachta na koń wsiędzie, Ja z synowcem na czele i? – jakoś to będzie!”. A przecież my wszyscy (może poza Razemkami) ze szlachty. A przynajmniej tak myślimy.
Karol Winiarski