Mam dla Was najlepszą…
Wybaczcie, ale dziś będzie bardziej osobiście niż zazwyczaj. Wiem, że to balansowanie na cienkiej lince i łatwo może nóżka się omsknąć w przepaść prywaty, co byłoby brzydkie, ale na koniec mam w zanadrzu przesłanie ogólne. Może się uda. Jak zwykle przyrodzony optymizm bierze górę nad doświadczeniem, bo przecież z reguły to mało co mi się udaje. Mam niekiedy wrażenie, że rzucam grochem o ścianę. Ale co tam, próbuję.
Moja stara ciotka, którą z sentymentem często wspominam, miała takie powiedzonko: „siedź w kącie, znajdą cię”. Tłumacząc rzecz na język współcześnie bardziej zrozumiały, należałoby napisać: „rób swoje, byle dobrze, a zostaniesz wreszcie dostrzeżony i doceniony”. Otóż dziś to metoda jest absolutnie nieskuteczna. Życie jest za krótkie, żeby biernie czekać i kto może głośno wrzeszczy, że jest dobry, jeśli nie najlepszy, w swej dziedzinie, co słychać na wszelkich falach radiowych, widać na każdym płocie, murze i przydrożnej tablicy, na ekranach i na łamach czasopism. Reklama króluje. Także w skrzynkach pocztowych. Dostaję każdej doby kilkanaście ofert skorzystania z najlepszej na rynku pożyczki („potrzebujesz gotówki? mamy dla Ciebie najlepszą!” – kto, do cholery, nie potrzebuje gotówki? no kto?), albo proponuje mi się przedłużenie tego i owego, albo najlepsze ubezpieczenie auta, choć takowego pozbyłem się lata temu. I tak dalej.
Postanowiłem zatem i ja rozesłać swoją ofertę do instytucji, do ewentualnego skorzystania z niej, jak najbardziej powołanych. Uzasadnioną, zdaje się, dobrze i udokumentowaną starannie. I co? I nic. Minęło kilka tygodni, reakcji nie było, nawet takiej: „za ofertę dziękujemy, nie skorzystamy”. No to poszedłem dalej. Wziąłem prysznic, ubrałem się w lepsze ciuchy i poszedłem osobiście. I co? W ośmiu na dziesięć prób (przeciętnie) znalazłem żywe zainteresowanie, co ma skutkować w nieodległej przyszłości pożądanym przez obie strony finałem. A tej pisanej i wysłanej za pośrednictwem poczty e-mail nikt nie czytał, nie oglądał, nie wiedział nawet, że taka była. Pytanie nasuwa się samo: po ciężkiego grzyba każda z tych instytucji podaje swój adres i po co go w ogóle ma? A może to moja, odrażająca skądinąd gęba robi tak dobre wrażenie? Nie sądzę. Wzrok mam, jak na swój wiek, jeszcze niezły.
Peregrynując po okolicznych miastach co chwila spotykam osoby płci obojga i wieku rozmaitego, częstujące przechodniów ulotkami reklamowymi. Miałem już kiedyś przyjemność pisać na ten temat. „Brać, czy nie brać?” – taki był tytuł, kto ciekawy niech sięgnie, gdzie trzeba. Zastanawiam się nad skutecznością tej metody, skoro z obserwacji wynika, że znakomita większość ulotek ląduje natychmiast, bez czytania nawet, w najbliższym koszu, lub – co gorsza – pod krzaczkiem. Muszę zdobyć się wreszcie na zbadanie tego. Ostatecznie są to wcale niemałe koszta, papieru i druku, a czy proceder ten przynosi współmierne efekty? Nie wiem.
Tak czy owak zalew informacji, w tym także, a może przede wszystkim reklamowej, powoduje znieczulenie. Jak bakteria pod wpływem antybiotyku mutuje i zyskuje odporność, tak my przestajemy zwracać uwagę na oferty. Niekiedy rzeczywiście interesujące. Na koniec anegdota o pewnym amerykańskim pisarzu, który snując się po ulicach żydowskiej dzielnicy Nowego Jorku nagabywany był wielokrotnie przez sąsiada o nazwisku Goldwyn o wniesienie wkładu do jego projektu, a przynajmniej o pożyczkę. Ignorował propozycję. Goldwyn znalazł kogoś innego o nazwisku Mayer, a pisarz długie lata pluł sobie w brodę. Polecam się!
toko