Spirala populizmu
Prezes Jarosław Kaczyński obiecał budowę polskiego państwa dobrobytu. Koncepcja państwa dobrobytu zwanego również państwem opiekuńczym (welfare state) realizowana była z powodzeniem do lat 70-tych w krajach Europy Zachodniej. Wynikała z doświadczeń wielkiego kryzysu, który na przełomie lat 20-tych i 30-tych XX podważył powszechne do tej pory przekonanie o wyższości wolnego rynku nad jakąkolwiek formą ingerencji państwa w gospodarce, ale też była próbą zahamowania postępów komunizmu, który wydawał się wówczas realną alternatywą dla kapitalizmu. Mimo, że państwo dobrobytu kojarzone było głównie z ugrupowaniami socjaldemokratycznymi, to również partie chrześcijańsko-demokratyczne zaangażowały się w jego praktyczną realizację. Kres popularności tej koncepcji przyniósł kryzys naftowy lat 70-tych, którego następstwem była trawiąca gospodarki kapitalistyczne stagflacja (połączenie wysokiej inflacji ze stagnacją gospodarczą) i postępująca globalizacja oznaczająca początek procesu przenoszenia produkcji przemysłowej do krajów dalekowschodnich – konkurencyjnych pod względem kosztów pracy i przyciągających inwestorów brakiem przepisów chroniących środowisko naturalne. Upadek komunizmu pogłębił kryzys koncepcji państwa dobrobytu. Oznaczał on nie tylko ostateczny koniec ideologicznej rywalizacji, która wcześniej zmuszała rządy krajów Europy Zachodniej do większej troski o poziom życia swoich obywateli, ale też przyłączenie się krajów Europy Środkowej i Wschodniej do rywalizacji o inwestycje zagraniczne – koszty pracy były w nich niewiele wyższe niż w dalekiej Azji, a wykształcenie pracowników na zdecydowanie wyższym poziomie.
Pomysł prezesa Kaczyńskiego na pierwszy rzut oka wydaje się odgrzewanym kotletem. Jest jednak jedna dość istotna różnica. Jarosław Kaczyński nie mówi o prostym skopiowaniu realizowanej kilkadziesiąt lat temu koncepcji, ale o jej polskiej odmianie. A to zupełnie coś innego. Państwo dobrobytu w wydaniu zachodnioeuropejskim oznaczało nakładanie wysokich, progresywnych podatków, dzięki którym w ramach idei solidarności społecznej można było realizować kosztowne programy społeczne w zakresie edukacji, ochrony zdrowia czy ubezpieczeń społecznych. Dzięki temu, niezależnie od dochodów, mieszkańcy takich krajów jak Niemcy, Francja czy Szwecja mogli się cieszyć bezpłatną i stojącą na wysokim poziomie dostępnością do usług publicznych. W przypadku polityki realizowanej od czterech lat przez Prawo i Sprawiedliwość jest dokładnie odwrotnie. Dzięki obniżanym podatkom i transferom socjalnym miliony Polaków otrzymało środki finansowe, o których wcześniej mogli tylko pomarzyć. Jednocześnie jednak jakość usług publicznych ulega stałemu pogorszeniu. Dostajemy pieniądze i mamy sobie radzić sami. W konsekwencji Polska coraz bardziej przypomina dżunglę, w której wygrywają najsilniejsi. Keynes i inni zwolennicy państwa dobrobytu w wersji klasycznej przewracają się w grobie.
Problem z koncepcją polskiej wersji państwa dobrobytu, którego kolejną praktyczną realizacją ma być radykalne podniesienie wysokości pensji minimalnej, nie jest jej całkowita nierealność. Jest to pomysł bardzo ryzykowny, ale mający pewne ekonomiczne uzasadnienie. Podniesienie pensji minimalnych z pewnością wymusi znaczące zwiększenie wynagrodzeń osób, których zarobki oscylowały w okolicach średniej krajowej, a to około 2/3 wszystkich pracujących. Udział wynagrodzeń w PKB Polski jest w tej chwili znacząco niższy w porównaniu z większością krajów UE. Wzrost kosztów pracy może wymusić na przedsiębiorcach inwestowanie w nowoczesne technologie, które pozwolą znacząco podwyższyć innowacyjność polskich firm. Związane z tym zwolnienia pracowników nie muszą radykalnie zwiększyć bezrobocia w sytuacji pogłębiającego się deficytu siły roboczej na polskim rynku pracy łagodzonym przez masowy w ostatnich latach napływ emigrantów zarobkowych. To oczywiście scenariusz optymistyczny. Jest też pesymistyczny. Wiele, zwłaszcza małych przedsiębiorców na prowincji, gdzie wynagrodzenia są znacząco mniejsze niż w dużych miastach, może nie podołać tak znaczącym obciążeniom. W konsekwencji albo zamkną swoje firmy, albo będą się starali obchodzić obowiązujące przepisy zmuszając np. swoich pracowników do przejścia na tzw. „umowy śmieciowe” albo zaniżając ich rejestrowaną długość czasu pracy. Napływ pieniędzy na rynek znacząco zwiększy i tak już rosnącą inflację, która skonsumuje część wzrostu płac. Rada Polityki Pieniężnej zmuszona będzie w końcu podnieść stopy procentowe, co schłodzi gospodarkę, która i tak już powoli zmniejsza tempo wzrostu. A to ograniczy inwestycje i pogorszy sytuację wszystkich spłacających kredyty. Obawiam się, że nikt nie jest w chwili obecnej przewidzieć, które konsekwencje będą dominujące. Ryzykowna gra jaką podejmuje partią rządząca może nas jednak drogo kosztować.
Problem z pomysłem Jarosława Kaczyńskiego jest jednak jeszcze poważniejszy. Czytając postulaty partii opozycyjnych okazuje się, że jest w zasadzie bezalternatywny. Zarówno Koalicja Obywatelska, jak i Polskie Stronnictwo Ludowe, Sojusz Lewicy Demokratycznej czy Konfederacja prześcigają się w obietnicach pozostawienia w kieszeniach obywateli jak największej ilości pieniędzy. Różnica tkwi w metodach i wysokościach socjalnych transferów. Paradoksalnie najbardziej „hojna” jest opozycja liberalna czyli Platforma ze skonsumowaną już w praktyce Nowoczesną. Sam pomysł obniżenia podstawowej stawki podatkowej do 10% oznaczać będzie ubytek w budżecie państwa i samorządów terytorialnych około 50 mld zł. A przecież to tylko jeden element ich programu – jest jeszcze obniżenie drugiej stawki podatkowej z 32% do 24 % oraz dopłata z budżetu państwa do pensji większości pracowników (zarabiających poniżej średniej krajowej). Lekko licząc kosztować to będzie około 100 mld zł, a przecież pozostają jeszcze kolejne obietnice, których koszt nawet trudno policzyć.
Potocznie mówi się, że Prawo i Sprawiedliwość to partia narodowo-socjalistyczna. To nieprawdziwe określenie. Pomijając już historyczne konotacje (chociaż powojenna demokratyczna partia Edwarda Benesza też tak się nazywała), nie oddaje to istoty jej programu. Z pewnością nie jest to partia socjalistyczna i to nawet nie ze względu na radykalne przeciwieństwa światopoglądowe. Ugrupowania socjalistyczne dążą bowiem przede wszystkim do zaspokojenia zbiorowych potrzeb wspólnoty, a nie zwiększenia indywidualnych dochodów bez względu zresztą na posiadany majątek. Jeżeli już definiować PiS tradycyjnymi określeniami, należałoby raczej określić ją jako partię liberalno-populistyczną, która zresztą tyle ma wspólnego z prawdziwym liberalizmem co krzesło elektryczne ze zwykłym krzesłem. To zresztą stały element polskiego dyskursu politycznego, który pojawił się w połowie lat 90-tych i mimo totalnej i powszechnej krytyki liberalizmu, stopniowo zdominował programy wszystkich naszych ugrupowań politycznych. Dlaczego? Dlatego, że co najmniej od kilkunastu lat przynosi to wyborcze efekty. Dobrze wie o tym Jarosław Kaczyński, który mniej przejmuje się rzeczywistymi skutkami podejmowanych działań (wiedza ekonomiczna prezesa nie jest jego najsilniejszym atutem), a bardziej wpływem tych obietnic na wynik zbliżających się wyborów. W konsekwencji nie ma w tej chwili na scenie politycznej żadnego racjonalnego, umiarkowanego światopoglądowo ugrupowania, które starałoby się zmieniać Polskę w sposób ewolucyjny, bez rewolucyjnych uniesień i ze świadomością odpowiedzialności za przyszłe pokolenia.
Polska droga do społeczeństwa dobrobytu, to droga na skróty przez tereny nieznane, a często jeszcze przez nikogo nie zbadane. Próba szybkiego dogonienia najbogatszych krajów świata może skończyć się zabrnięciem w ślepy zaułek, z którego wychodzi się bardzo długo i ogromnym społecznym kosztem. Jak na razie nic nie wskazuje na to, żeby mielibyśmy z tej ryzykownej ścieżki zawrócić.
Karol Winiarski