Iść czy nie iść
Od momentu, gdy wkroczywszy w pełnoletniość uzyskałem czynne prawo wyborcze, uczestniczyłem w każdych wyborach i w każdym referendum, które odbywało się w naszym kraju. O ile w latach 90-tych zwykle nie miałem wątpliwości co do tego na kogo oddam swój głos (chociaż zdarzało się jak np. w drugiej turze wyborów prezydenckich w roku 1990 i 1995 świadome skreślenie obydwu kandydatów), to w następnym dziesięcioleciu decyzja stawała się z wyborów na wybory trudniejsza. Coraz częściej, i to nawet w wyborach parlamentarnych, wybierałem raczej mniejsze zło, niż z przekonaniem wskazywałem partie lub kandydatów, z których poglądami w pełni się zgadzałem. Nigdy jednak chyba nie było aż tak źle, jak obecnie.
Czołowi politycy, przede wszystkich dwóch największych ugrupowań, starają się nas przekonać, że nadchodzące wybory są najważniejsze od 1989 roku i zadecydują o przyszłości Polski. Można to usłyszeć co cztery lata, a czy tak będzie w rzeczywistości okaże się dopiero w trakcie kadencji. Wiele jednak wskazuje, że te najważniejsze wybory odbyły się już cztery lata temu. Wystarczy porównać programy startujących obecnie ugrupowań z postulatami, które formułowały w 2015 roku. O ile przed poprzednimi wyborami większość partii starała się jednak trzymać obowiązującą od czasów transformacji niepisanej zasady, że dzielić można tylko wypracowane wcześniej bogactwo, to obecnie festiwal rozdawnictwa kwitnie w najlepsze. Różnica polega jedynie na tym, że Koalicja Obywatelska i inne ugrupowania opozycyjne rozdają pieniądze, których nie ma w budżecie, a PiS rozdaje te, które są w kieszeniach przedsiębiorców. Radykalne podniesienie płacy minimalnej jest oczywiście o wiele subtelniejszą i łagodniejszą formą redystrybucji dochodów niż bolszewickie „grab zagrabione”, ale efekt dla zwłaszcza wielu mniejszych pracodawców w biedniejszych rejonach naszego kraju może być podobny. Można oczywiście twierdzić, że dotychczasowe transfery socjalne nie przyniosły załamania finansów publicznych, a wręcz przeciwnie, ich stan jest znacznie lepszy niż w poprzednich latach. To prawda, ale prawdą jest też, że część prostych rezerw (wolna siła robocza – zarówno polska jak i ukraińska oraz uszczelnienie systemu podatkowego) została już wykorzystana, a koniunktura gospodarcza nie będzie trwała wiecznie. To co udawało się przez minione cztery lata, nie musi się udać w kolejnej kadencji.
Kampania wyborcza koncentrowała się na bombardowaniu wyborców obietnicami bez nawet próby merytorycznej dyskusji nad ich realnością i sensownością. Oba główne ugrupowania skupiały się raczej na szukaniu haków na przeciwnika korzystając z usłużności sprzyjających im mediów. W efekcie skutecznie „udowodniły”, że 13 października Polacy mają wybrać szajkę, która będzie na nich żerowała przez najbliższe cztery lata, aplikując uspokajające psychotropy, a nie rozwiązując skutecznie rzeczywiste problemy naszego kraju.
Jeszcze gorzej wyglądają członkowie drużyn wystawionych w poszczególnych okręgach. Już na pierwszy rzut oka widać, że kryteria merytoryczne nie były najważniejszymi przy konstruowaniu list wyborczych. Decydowały taktyczne interesy partyjnych liderów lub lokalnych baronów, o ile mieli silne wpływy w centrali. A ponieważ ich jedynym celem jest skuteczne wzmocnienie własnej pozycji przy pomocy aktualnej partii do której należą, to preferowanym przymiotem zgłaszanego kandydata była jego uległość. Samodzielność myślenia to zdecydowanie cecha dyskwalifikująca. W końcu nie po to się zasiada w Sejmie czy Senacie, żeby forsować własne pomysły, ale żeby lojalnie i bezrefleksyjnie popierać stanowisko partii ustalone przez wąskie grono przywódcze albo samego lidera.
Czy w takim razie w najbliższą niedzielę lepiej zostać w domu? Jeżeli ktoś miałby dokonać przypadkowego wyboru, to rzeczywiście byłoby sensowniej, żeby nie głosował. Wysoka frekwencja wyborcza, wbrew temu co wmawiają nam politycy i dziennikarze z uporem godnym lepszej sprawy, nie świadczy bynajmniej o jakości demokracji. Wręcz przeciwnie. Im więcej ludzi idzie głosować, tym większe prawdopodobieństwo, że o kształcie parlamentu zadecydują ludzie, którzy nie mają większego pojęcia na temat spraw będących przedmiotem obrad Sejmu i Senatu. Jeżeli ktoś ma podejmować przy urnie wyborczej decyzję kierując się wyglądem zewnętrznym kandydata czy kandydatki (fotoshop czyni cuda), jednym populistycznym hasłem wyborczym, albo co najbardziej absurdalne fałszywie pojmowanym „obowiązkiem obywatelskim”, to może lepiej żeby sobie darował wizytę w lokalu wyborczym.
Brak pozytywnego wyboru nie oznacza jednak konieczności absencji wyborczej. Zawsze można w sposób świadomy wybrać ugrupowanie, którego program nie w pełni nam odpowiada, ale poglądy, które reprezentuje powinny być reprezentowane w parlamencie. Warto też czasami spojrzeć szerzej na konsekwencje dokonywanego wyboru. Sprawa zwycięstwa jest już raczej przesądzona. Ale totalna hegemonia jednego politycznego ugrupowania, a w rzeczywistości jednego człowieka, może być niebezpieczna. Zrównoważenie układu politycznego jest więc wartością, którą warto wspierać. Zawsze też można znaleźć na listach wyborczych osoby, co do których uczciwości nie ma się wątpliwości. Jeżeli tacy kandydaci znajdują się na liście ugrupowania, które warto wesprzeć, to oddanie na nich głosu będzie dobrym wyborem. W ostateczności zawsze też można skreślić wszystkich, co będzie czytelnym sygnałem braku akceptacji dla kierunku ewolucji naszej sceny politycznej.
Partią, która balansuje w sondażach na granicy progu wyborczego jest Polskie Stronnictwo Ludowe. Lista PSL-u jest zresztą w praktyce listą koalicyjną, ponieważ startują z niej również członkowie stowarzyszenia Kukiz`15 i Unii Europejskich Demokratów. To chyba najbardziej centrowe w chwili obecnej ugrupowanie, które zresztą nawet w retoryce zwłaszcza swojego lidera stara się unikać wojennej terminologii tak charakterystycznej dla PiS-u i KO. Władysław Kosiniak-Kamysz jest także jedynym liderem, który nie boi się brać udziału w telewizyjnych debatach, czego o przywódcach innych partii powiedzieć nie można. Brak Polskiego Stronnictwa Ludowego i jego koalicjantów w Sejmie byłby dużą stratą dla polskiej polityki.
Spośród kandydatów PSL-u w naszym okręgu wyborczym dobrze znam dwie osoby – Annę Sporyszkiewicz i Jana Bosaka. Nie we wszystkich sprawach się zgadzamy, ale z pewnością kandydują oni do Sejmu nie dla osobistych korzyści. I dlatego na jedną z tych osób oddam swój głos 13 października licząc, że pozwoli to ich ugrupowaniu przekroczyć 5% próg wyborczy. Jeśli ktoś jednak chce postawić na silniejszego, to proponowałbym pominąć jedynki na listach PiS, a zwłaszcza KO. Druga na liście Koalicji Obywatelskiej jest obecna wicemarszałek Sejmu Barbara Dolniak – jedna z najbardziej kompetentnych, a jednocześnie kulturalnych (Neumannem z pewnością nie poleci) osób, które znam. Na liście PiS-u trzecią pozycję zajmuje obecny poseł Robert Warwas, który nie buduje swojej politycznej pozycji wyłącznie na szukaniu poparcia u prezesa swojego ugrupowania, ale stara się skutecznie reprezentować interesy Zagłębia. Zawsze warto stawiać na lepszych, a nie gorszych.
Karol Winiarski