Senackie miraże
W powyborczy poniedziałek cała Polska zamarła z wrażenia, gdy Państwowa Komisja Wyborcza ogłosiła wyniki wyborów do Senatu. Dzięki zawartemu porozumieniu reprezentanci partii opozycyjnych i wspierający ich kandydaci niezależni uzyskali większość w Senacie. Szok i załamanie w obozie Zjednoczonej Prawicy. Entuzjazm po stronie antypisowskiej opozycji.
Już kilka dni później okazało się, że bój o Senat nie jest zakończony. Kolejni senatorowie opozycji informowali o próbach przekonania ich intratnymi propozycjami do przejścia na stronę obozu rządowego. Gdy okazało się, że chętnych nie ma, Prawo i Sprawiedliwość złożyło protesty wyborcze sugerując, że w niektórych okręgach głosy zostały źle policzone. Przygotowane w pospiechu i fatalnie uzasadnione, niekiedy wręcz z błędną podstawą prawną (pomylono Senat z Sejmem), sukcesywnie są oddalane przez Sąd Najwyższy. Jeszcze w trakcie ogłaszania przez premiera Morawieckiego składu nowego rządu brak obsadzenia funkcji ministra sportu dał asumpt do kolejnych spekulacji o ponownej próbie politycznej korupcji (PiSownictwa jak to niektórzy określają) i gwałtownych zaprzeczeń ze strony potencjalnego sprzedawczyka.
Już we wtorek 12 listopada, w trakcie pierwszego posiedzenia Senatu nowej kadencji, okaże się kto wygra walkę o izbę wyższą polskiego parlamentu. Na razie wiadomo jedynie, że Marszałkiem Senatu zostanie lekarz – Tomasz Grodzki z Koalicji Obywatelskiej lub Stanisław Karczewski z Prawa i Sprawiedliwości. Gdyby postrzegać polską rzeczywistość wyłącznie przez pryzmat programów informacyjnych i sporów polityków, to można odnieść wrażenie, że w zimny listopadowy wieczór cała Polska wstrzyma oddech czekając na wyniki głosowania. Tyle, że to kompletna nieprawda.
Przekonanie polityków i politycznych komentatorów, że wszyscy Polacy śledzą z zapartym tchem bieżące spory partyjne jest niestety z gruntu nieprawdziwe. Niestety, ponieważ czy to się komuś podoba czy nie, to politycy decydują o wielu sprawach, od których bezpośrednio lub pośrednio zależy nasze życie. Obserwowanie i analiza ich działalności to żaden obywatelski obowiązek, a nawet nie postawa obywatelska, ale po prostu dobrze pojęty własny interes. Jednak w tym akurat przypadku brak zainteresowania nie jest aż tak niepokojący. Z bardzo prostej przyczyny. To kto będzie dominował w Senacie nie ma większego znaczenia, ani dla przyszłości naszego kraju, ani nawet dla bieżącej polityki.
Wiele wskazuje na to, że jesteśmy w kluczowym momencie zmian w światowym układzie geopolitycznym, który zdarza się najwyżej raz na kilkadziesiąt lat. Chińska ekspansja gospodarcza i coraz wyraźniejsza polityczna powodujący narastający konflikt tego państwa z USA; pogłębiający się izolacjonizm amerykańskiej administracji; głęboki, choć nie dla wszystkich widoczny, kryzys Paktu Północnoatlantyckiego i Unii Europejskiej, co wyraźnie pokazują ostatnie działania i wypowiedzi Prezydenta Macrona; zachodzący właśnie proces stopniowego wchłaniania Białorusi przez Rosję, która powoli wychodzi z politycznej izolacji; hinduistyczna nacjonalizacja Indii; kryzys klimatyczny skutkujący coraz częściej klimatyczną histerią – to procesy, które ukształtują światową politykę na następne dekady. Ekscytowanie się w tej sytuacji żenującą walką o większość w Senacie świadczy o zaściankowości i prymitywizmie polskiej polityki.
Próby zmiany wyników wyborów przez „podkupienie” co najmniej jednego z senatorów opozycyjnych świadczą o małostkowości i pogubieniu Jarosława Kaczyńskiego, który nie może się pogodzić z porażką. Co więcej wzmacnia to retorykę polityków opozycji, a zwłaszcza Grzegorza Schetyny, o wielkim sukcesie, którą rzekomo odniosło. Powoduje też zacieśnienie ich współpracy i sprawia fatalne wrażenie wśród części wyborców prawicy, co zauważył nawet senator Prawa i Sprawiedliwości Jan Maria Jackowski. Uwiarygodnia też twierdzenia opozycji, że Jarosław Kaczyński to człowiek, który respektuje wynik demokratycznych wyborów tylko wówczas, gdy je wygrywa. To po prostu fatalny błąd polityczny, zwłaszcza w kontekście zbliżających się wyborów prezydenckich, które rzeczywiście będą miały decydujący wpływ na układ władzy w Polsce.
Trochę inaczej można ocenić wnioski dotyczące de facto ponownego przeliczenia głosów w tych okręgach senackich, w których różnica między kandydatami była niewielka. To, że chodziło wyłącznie o okręgi, w których zwyciężyła opozycja, niestety nie dziwi. Protesty złożone przez polityków opozycji też dotyczą wyłącznie okręgów, w których zwyciężyło Prawo i Sprawiedliwość. Tak jest na całym świecie, co wyraźnie pokazuje, gdzie politycy mają ideały demokracji. Jak widać nie przeszkadza im, jeżeli zwyciężą w wyborach w wyniku pomyłek przy liczeniu głosów czy wręcz ewidentnego fałszerstwa. Po raz kolejny zresztą politycy opozycji nie wykorzystali szansy, którą podała im na tacy partia rządząca. Wystarczyło przyłączyć się do apelu o ponowne przeliczenie (przynajmniej tych uznanych za nieważne) głosów w oprotestowanych okręgach. Pokazaliby, że rzeczywiście zależy im na pełnej wiarygodności i transparentności procesu wyborczego, czym uwiarygodniliby swoją prodemokratyczną retorykę. Ale do tego musieliby wyjść ze swoich wąskich schematów myślowych, do czego chyba intelektualnie po prostu nie są zdolni.
Najbardziej jednak śmieszą buńczuczne zapowiedzi opozycji dotyczące znaczenia Senatu. A przecież w poprzedniej dekadzie najpierw Sojusz Lewicy Demokratycznej, a potem Platforma Obywatelska chciały ten organ władzy zlikwidować. Przeszło im, gdy zdobyli w nim większość, naiwnie myśląc, że tak już będzie zawsze. Tymczasem rola Senatu w polskim systemie konstytucyjnym jest marginalna. Przede wszystkim nasza izba wyższa nie pełni funkcji kontrolnej – nie bierze udziału ani w powoływaniu, ani w odwoływaniu rządu. Tym samym władza wykonawcza bez większości w Senacie jest w stanie bezproblemowo wykonywać realizować założone cele.
Senat bierze udział w procedurze zmiany Konstytucji. Ma prawo zgłaszać propozycje jej nowelizacji, a przede wszystkim zatwierdzać bezwzględną większością głosów projekty przegłosowane przez Sejm. Tyle, że w izbie niższej potrzeba do tego aż 2/3 głosów, co pozostaje daleko poza zasięgiem Zjednoczonej Prawicy, nawet gdyby poparliby ją posłowie Konfederacji. Tym samym żadnej zmiany Konstytucji, przynamniej nieuzgodnionej z opozycją, w tej kadencji nie będzie. Większość w Senacie nie jest tu niezbędna.
Senatorowie biorą oczywiście udział w procedurze legislacyjnej mogąc wprowadzać poprawki do ustaw uchwalonych przez Sejm, a nawet wnioskować o ich całkowite odrzucenie. Ale posłowie bezwzględną większością głosów mogą przywrócić pierwotną wersję ustawy, a taką większość Prawo i Sprawiedliwość w izbie niższej posiada. Najbardziej politycy opozycji podniecają się możliwością zgłaszania projektów ustaw, które stałyby się przedmiotem obrad Sejmu. A przecież taką możliwość posiada 15 posłów, a więc każde ugrupowanie, które posiada w Sejmie swój klub. W minionej kadencji zwłaszcza Nowoczesna i Kukiz` 15 często z tego korzystały. Efekt? Żaden. Marszałek Sejmu trzymał te projekty w zamrażarce albo tez większość sejmowa odrzucała je pierwszym czytaniu. Dlaczego teraz miałoby być inaczej? Na dodatek w wielu sprawach, zwłaszcza światopoglądowych, senatorowie opozycji po prostu nie będą w stanie się porozumieć, a to oznacza że nie tylko nie będą w stanie przedstawić swojego projektu ustawy, ale nawet zablokować na kilka tygodni przyjęte przez Sejm przepisy.
Senat ma także funkcję kreacyjną – uczestniczy w powoływaniu niektórych organów. I tu rzeczywiście politycy opozycji mogą przeforsować swoich kandydatów, o ile będą w stanie ich uzgodnić. Tyle, że najczęściej są to organy kolegialne, a Senat wybiera znaczącą mniejszość członków tych ciał. Tak jest w Radzie Polityki Pieniężnej (trzech na dziewięciu wybieranych członków – dziesiątym i jednocześnie przewodniczącym RPP jest prezes Narodowego Banku Polskiego wybierany przez Sejm na wniosek Prezydenta czyli wspólnie przez organy, które wskazują również pozostałych członków rady) oraz w Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji, gdzie jedynie jeden z pięciu członków jest senatorskim nominatem.
Teoretycznie inna sytuacja jest w przypadku Rzeczników Praw Dziecka i Praw Obywatelskich oraz prezesa Najwyższej Izby Kontroli. W tym przypadku zgoda Senatu do skutecznego wyboru jest niezbędna. Tyle, że Rzecznika Praw Dziecka na pięcioletnią kadencję wybrano rok temu, a prezesa Najwyższej Izby Kontroli na sześcioletnią kadencję zaledwie dwa miesiące temu. Oczywiście w tym drugim przypadku pozycja Mariana Banasia jest mocno niepewna, ale na razie nic nie wskazuje, że zdecyduje się on ustąpić ze stanowiska. Pozostaje Rzecznik Praw Obywatelskich – rzeczywiście ostatni organ nieprzejęty przez Prawo i Sprawiedliwość. Kadencja Adama Bodnara kończy się w przyszłym roku. Politycy opozycji liczą na zablokowanie wyboru jego następcy i tym samym naturalne przedłużenie urzędowania obecnego rzecznika. Wymagałoby to jednak pełnej zgodności opozycyjnych senatorów, a to wcale nie jest takie pewne. Jeżeli wybrana przez Sejm osoba nie będzie przypominała zgłoszonych ostatnio do Trybunału Konstytucyjnego kandydatów – Stanisława Piotrowicza czy Krystyny Pawłowicz, a będzie w miarę niezależnym prawnikiem o umiarkowanie zachowawczych poglądach, to przynajmniej niektórzy konserwatywni senatorowie opozycji mogą uznać, że to zdecydowanie lepsza alternatywa od mocno progresywnego Adama Bodnara. W ostateczności Prawo i Sprawiedliwość ma jeszcze jedno wyjście. Zapis o pełnieniu funkcji przed dotychczasowego Rzecznika Praw Obywatelskich do czasu wyboru jego następcy znajduje się w ustawie (art. 3, ust.6), a nie w Konstytucji RP. Wystarczy więc dokonać nowelizacji istniejących przepisów i np. powierzyć wyznaczenie p.o. obowiązki RPO Prezydentowi albo Marszałkowi Sejmu, a problem Adama Bodnara przestanie istnieć. Oczywiście taka zmiana jest wątpliwa pod względem zgodności z Konstytucją, ale korzysta z domniemania konstytucyjności do czasu ewentualnego orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego. A tam „towarzyskie odkrycie ostatnich lat” Jarosława Kaczyńskiego, czyli prezes Julia Przyłębska, wzmocniona przez posiłki, które wkrótce zasilą szeregi sędziów Trybunału, z pewnością dadzą odpór konstytucyjnym malkontentom.
Październikowe wybory parlamentarne opozycja przegrała z kretesem. To, że Jarosław Kaczyński nie jest w pełni usatysfakcjonowany ich wynikami i pole jego politycznego manewru uległo znaczącemu ograniczeniu wynika bardziej z sytuacji wewnętrznej w Zjednoczonej Prawicy i pogłębiającym się spowolnieniu gospodarczym, o czym zresztą coraz częściej sam mówi, niż ze wzrostu znaczenia opozycji. Ta w żaden sposób mu nie zagraża, dopóki w Pałacu Namiestnikowskim urzęduje Andrzej Duda. A tak będzie przynajmniej do czasu przyszłorocznych wyborów prezydenckich. I to, żeby te wybory wspólnie wygrać powinno zajmować liderów partii opozycyjnych, a nie koncentrowanie się na żenujących rozgrywkach politycznych w organie, który już dawno powinien zniknąć z polskiego systemu ustrojowego.
Karol Winiarski