Wybory czy usługa pocztowa?
Wybory prezydenckie rozpalają emocje polityków po obu stronach sceny politycznej. Ich termin i sposób przeprowadzenia stanowią pole nieustających sporów. Najzabawniejsze jest to, że każda ze stron posługuje się argumentami, którym jeszcze niedawno stanowczo zaprzeczała. Prawo i Sprawiedliwość nagle pokochało wybory korespondencyjne, chociaż jeszcze dwa lata temu widziało w nich pole do fałszerstw i manipulacji. Straciły one za to poparcie opozycji, która z kolei zaczęła darzyć sympatią Państwową Komisję Wyborczą, chociaż jeszcze niedawno jej nowy skład był dowodem na chęć dokonania przekrętów przez rządzącą partię w razie wyborczego niepowodzenia.
Zmieniły się też nagle sympatie polityczne. Dla opozycji wyrocznią stał się Donald Trump, który jest przeciwny wyborom korespondencyjnym w swoim kraju. Dla rządzących autorytetem stali się Demokraci i ich liderzy: spikerka Izby Reprezentantów Nancy Pelosi oraz gubernator stanu Nowy York Andrew Cuomo, którzy mają dokładnie przeciwną co amerykański prezydent opinię. PiS powołuje się na przykład Bawarii (ci paskudni Niemcy), w której sposób głosowania zmieniono (o zgrozo) między pierwszą a drugą turą wyborów samorządowych. Po stronie opozycji słychać potępienie nieodpowiedzialnych Bawarczyków i jeszcze bardziej nieodpowiedzialnego Emmanuela Macrona, który jeszcze niedawno był bożyszczem wszystkich euroentuzjastów.
Wszystkie te opinie są oczywiście efektem bieżących interesów politycznych poszczególnych ugrupowań i potwierdzają tezę, że stałość poglądów współczesnych polityków wymarła dawno temu jak dinozaury (oczywiście nie te, w które zdaniem naszej byłej Pani premier ludzie pierwotni rzucali kamieniami). Tymczasem przeprowadzanie jakichkolwiek wyborów w warunkach epidemii nie jest sprawą prostą. Można nawet powiedzieć, że nie możliwe spełnienie wszystkich wymogów pozwalających na uznanie ich za w pełni wolne, sprawiedliwe i uczciwe.
Zdecydowana większość krajów postanowiło przełożyć wybory, których konstytucyjne terminy przypadały w najbliższym czasie. Decyzje te jednak zapadały zwykle w początkach pandemii, gdy wydawało się, że dwóch, trzech miesiącach uda się ją zdusić i będzie można w sposób całkowicie bezpieczny przeprowadzić elekcję. Dzisiaj widać, że były to jednak zbyt optymistyczne założenia. Były też państwa, które mimo zagrożenia postanowiły dotrzymać konstytucyjnych terminów. Tak stało się nie tylko we wspomnianej już Bawarii, ale także w Korei Płd., która zresztą przyjęła zupełnie inną taktykę w walce z koronawirusem, przynoszącą przynajmniej do tej pory rewelacyjne efekty. Co ciekawe, wybory w Korei odbyły się wedle tradycyjnych reguł, chociaż przy zastosowaniu nadzwyczajnych środków ostrożności. Po dwóch tygodniach od ich odbycia żadnych skutków nie widać. Podobnie zresztą było w Bawarii, a opowieści o wzroście ilości zachorowań są oczywiście prawdziwe, tyle że dotyczą pierwszej tury wyborów przeprowadzonych w sposób tradycyjny.
Problem z każdymi wyborami w czasach pandemii polega na tym, że nie da się jednocześnie zapewnić ich pełnej uczciwości, powszechności i zdrowotnego bezpieczeństwa. Biorąc pod uwagę to ostatnie kryterium najlepszym sposobem elekcji byłoby głosowanie internetowe. Mimo różnego rodzaju obaw można je skutecznie zabezpieczyć przed zewnętrzną ingerencją i ograniczyć innego rodzaju nadużycia, co pokazuje chociażby przykład Estonii posiadającej bardzo liczną mniejszość rosyjskojęzyczną i, powiedzmy eufemistycznie, niezbyt jej przychylnego sąsiada. Nie zapewnia ono jednak warunku powszechności, ponieważ miliony, zwłaszcza starszych osób, nie są w stanie w sposób samodzielny zagłosować ze względu na informatyczne wykluczenie. To oznacza, że albo w ogóle nie wezmą udziału w wyborach, albo będą musiały skorzystać z pomocy osób trzecich, co niestety może się skończyć oddaniem głosu na inną osobę czy partię niż chciałyby.
Najbardziej uczciwe jest głosowanie tradycyjne czyli w lokalach wyborczych. Gorzej jest już z jego powszechnością, ponieważ ze względów zdrowotnych czy logistycznych nie wszyscy są w stanie oddać swój głos. Biadolenie opozycji nad możliwym pokrzywdzeniem Polonii pachnie hipokryzją w sytuacji, gdy do tej pory oddanie głosu przez znaczną część Polaków przebywających za granicą i tak było w praktyce niemożliwe. Wystarczyło mieszkać daleko od polskiej placówki dyplomatycznej, a prawo do głosowania stawało się uprawnieniem czysto teoretycznym. Inna sprawa czy Polacy mieszkający poza krajem w ogóle powinni głosować. W końcu wybieramy władze, które będą urządzały „nasz dom” i nie widzę powodu, aby ktoś kto w nim nie mieszka na stałe powinien mieć coś do powiedzenia w tej sprawie. Wybieramy przecież Prezydenta Polski, a nie Prezydenta Polaków.
Wybory tradycyjne są z pewnością najbardziej niebezpieczne ze względów zdrowotnych. Nie lepiej jednak wygląda ta kwestia przy głosowaniu korespondencyjnym prowadzonym w dotychczasowy sposób czyli dla wybranej grupy osób. Konieczność co najmniej dwukrotnego kontaktu kuriera pocztowego z osobą, która wyraziła chęć skorzystania z tej formy wyrażenia swojej woli, grozi oczywiście rozszerzeniem epidemii. Inaczej jednak wygląda sytuacja w przypadku dostarczania pakietów wyborczych do skrzynek pocztowych i ich przesyłania do komisji wyborczej poprzez wrzucenie do skrzynki pocztowej. Oczywiście pełnego bezpieczeństwa ten sposób się nie zapewnia i nie chodzi bynajmniej o apokaliptyczne opowieści o czyhających w zakamarkach kopert koronawirusów, które tylko czekają, aby z furią zaatakować biednych wyborców. Gdyby to była prawda, to należałoby uznać, że dziesiątki tysięcy kurierów i listonoszy codziennie roznosi śmierć po naszych domach, co oczywiście ma tyle wspólnego z rzeczywistością co bajdurzenia antyszczepionkowców. Jest natomiast możliwość ograniczonej transgresji wirusa wśród członków komisji wyborczych, chociaż ich liczebność (członków komisji, nie koronawirusów) w projekcie powszechnego głosowania korespondencyjnego została ograniczona do minimum.
Zasadniczym problemem powszechnego głosowania korespondencyjnego jest natomiast brak możliwości zapewnienia pełnej uczciwości tego procesu. Po pierwsze, nie ma pewności, że ilość pakietów wyborczych, które dotrą do komisji wyborczych nie będzie większa niż wyborców, którzy oddali głos. Po drugie, w większym stopniu niż przy głosowaniach w lokalach wyborczych istnieje niebezpieczeństwo nacisków na oddających głos, chociażby ze strony członków rodziny. I w końcu po trzecie, bardzo prawdopodobna jest możliwość co najmniej kilkukrotnego głosowania przez niektórych wyborców. Część mieszkańców budynków wielorodzinnych ma dziwny zwyczaj wykładania na skrzynki pocztowe tych przesyłek, które ich nie interesują. Podobnie może się stać z pakietami wyborczymi. Wystarczy przejść się po blokowisku, pozbierać „osierocone” pakiety i „wyręczyć” niezainteresowanych rodaków w oddaniu głosu. Oczywiście teoretycznie komisja wyborcza powinna odrzucić głosy oddane przez osoby nieuprawnione. Tyle, że nie jest w stanie w praktyce tego sprawdzić. Gdyby nawet próbowała weryfikować oświadczenia dołączane do karty wyborczej (sprawdzenie PESEL-u), to liczenie głosów trwałoby tygodniami. I tak zresztą może to trwać wiele dni, chociaż chyba nie aż tak długo jak przewidują niektórzy eksperci. A przecież po dwóch tygodniach musi się odbyć druga tura wyborów. Na dodatek, gdyby się okazało, że mamy dwa głosy z takim samym PESEL-em, to który należy unieważnić? Oba? Dlaczego pozbawiać możliwości wyboru wyborcę, który zagłosował w sposób zgodny z prawem?
W tej sytuacji przeprowadzenie w pełni uczciwych i bezpiecznych wyborów, w których mogliby uczestniczyć wszyscy zainteresowani jest w warunkach epidemii niemożliwe. Tym samym ich odłożenie wydaje się logicznym i oczywistym posunięciem. I tak rzeczywiście było na początku zarazy, gdy w świetle ówczesnym opinii epidemiologów, żądania opozycji wprowadzenia stanu klęski żywiołowej na krótki okres czasu były w pełni uzasadnione. Tylko, że w chwili obecnej sytuacja już tak oczywista nie jest. Okazało się bowiem, że wirus prawdopodobnie pozostanie wśród nas przez dłuższy czas i dopiero nabycie tzw. odporności stadnej pozwoli ostatecznie zażegnać niebezpieczeństwo. Można ją uzyskać w sposób naturalny, poprzez zakażenie większości populacji, albo poprzez szczepienia. Ten pierwszy sposób oczywiście oznacza znacznie większa liczbę zgonów w krótkim okresie czasu. Stosunkowo niewielka ilość zachorowań w Polsce, co jest wynikiem sukcesu działań izolacyjnych, oznacza niestety, że kolejne fale epidemii są o wiele bardziej prawdopodobne niż we Włoszech, Hiszpanii, Wielkiej Brytanii, Szwecji czy USA i mogą mieć przebieg znacznie bardziej zabójczy. Pozostaje oczekiwanie na szczepionkę, która jednak najwcześniej pojawi się przyszłym roku, a zaszczepienie całej populacji potrwa kolejne miesiące. Oczywiście, o ile w ogóle uda się ją stworzyć, ponieważ tego też naukowcy nie są w stanie zapewnić. Co więcej nie wiadomo nawet czy nabyta odporność będzie trwała – w Korei Płd. potwierdzono już kilkaset przypadków powtórnych zachorowań osób, które jak się wydawało koronawirusa pokonały. Tym samym przeprowadzenie normalnych wyborów może okazać się możliwe do przeprowadzenia nawet nie za dwa lata, jak to przewiduje minister Szumowski, ale dopiero w późniejszym okresie. O ile w gole to będzie jeszcze możliwe.
W tym kontekście kuriozalnie wygląda propozycja Borysa Budki, który wymyślił sobie przesunięcie wyborów na 16 maja 2021 roku, co oczywiście oznacza wprowadzenie stanu klęski żywiołowej i jego systematyczne przedłużanie przez Sejm. Gdyby przewidywania epidemiologów po raz kolejny okazały się błędne i udało się zdusić epidemię w miesiącach letnich, to jedynym powodem utrzymywania stanu klęski żywiołowej byłaby konieczność doczekania do ustalonego terminu wyborów. Ciekawe w jaki sposób lider PO odpowiedziałby na zarzut niekonstytucyjności takiego rozwiązania? Oczywiście bardziej prawdopodobne będzie dalsze trwanie epidemii. Tym samym niebezpieczeństwa zdrowotne związane z wyborami będą równie aktualne za rok jak i obecnie. Tym bardziej, że Pan Budka widzi te wybory w formie tradycyjnej – głosowanie w lokalach wyborczych i korespondencyjnie poprzez osobisty odbiór i oddanie pakietu wyborczego przedstawicielowi poczty. Oczywiście pozostaje jeszcze aspekt polityczny całego pomysłu – ponieważ stan klęski żywiołowej wprowadza Rada Ministrów, na takie rozwiązanie musiałby się zgodzić Jarosław Kaczyński. Pomysł, że lider rządzącej partii będzie realizował polityczny plan opozycji przekracza granice zdrowego rozsądku. Ale działacze Platformy Obywatelskiej już dawno żyją w swoim własnym świecie.
Pozostaje w grze propozycja zmiany Konstytucji zaproponowana przez Jarosława Gowina i poparta, raczej ze względów taktycznych, przez Jarosława Kaczyńskiego. Początkowo wydawała się ona zupełnie kuriozalna, ale ostatnio zdobywa coraz większą ilość zwolenników, także po stronie opozycji. W przypadku zmiany Konstytucji trudno mówić o niekonstytucyjności. Nie sposób jednak nie zauważyć, że przedłużanie kadencji urzędującego Prezydenta z jednoczesnym uniemożliwieniem mu ponownego startu w wyborach kłóci się z podstawowymi zasadami demokracji. Jeszcze dwa lata temu propozycja ograniczenia ilości kadencji wójtów, burmistrzów i prezydentów z zaliczeniem do limitu bieżącej kadencji, spotkała się z totalną krytyką większości konstytucjonalistów. Na dodatek nie ma pewności, że za dwa lata wybory w normalny sposób będzie można przeprowadzić.
Na niespełna dwa tygodnie przed wyznaczonym terminem wyborów dalej nie wiadomo kiedy i w jaki sposób wybierzemy Prezydenta. Najbardziej prawdopodobne są dwa scenariusze. Pierwszy zakłada odrzucenie weta Senatu wobec projektu powszechnego głosowania korespondencyjnego (o ile oczywiście Senat zdoła zebrać odpowiednią większość, co w cale nie jest takie pewne). Ponieważ byłoby to możliwe prawdopodobnie dopiero 7 maja, a więc trzy dni przed wyznaczonym dniem wyborów, możliwość jego przeprowadzenia w dniu 10 maja jest nierealna. Zostałyby one przesunięte najprawdopodobniej na 17 maja. Jest co prawda możliwość wyznaczenia dnia wolnego od pracy w ostatnim przewidywanym przez Konstytucję terminie czyli w sobotę 23 maja i przeniesienia wyborów na ten dzień, ale jest to mało prawdopodobne. Po pierwsze, z punktu widzenia PiS-u zdecydowanie najlepszym dniem na wybory jest niedziela – bardzo wielu wyborców idzie na głosowanie wracając z mszy (do tego czasu można znieść albo radykalnie ograniczyć istniejące w tej chwili ograniczenia). Po drugie, sondaże wskazują, że poparcie dla Andrzeja Dudy jest na krzywej opadającej – im szybciej odbędą się wybory, tym dla niego lepiej. Każdy dzień może mieć znaczenie decydujące. Ponieważ część wyborców i tzw. autorytetów moralnych uznała, że najlepszym sposobem na przejęcie władzy jest bojkotowanie wyborów, Andrzej Duda ma duże szanse wygrać w pierwszej turze – przy najniższej w historii frekwencji, ale i z najlepszym w historii wynikiem, co przez następne pięć lat będzie propagandowo podkreślane przy każdej okazji przez jego zwolenników jako dowód na silną legitymizację jego władzy. Ważność wyborów potwierdzi Sąd Najwyższy, który co prawda uzna część protestów wyborczych, ale jednocześnie stwierdzi, że nie miały one wpływu na ostateczny wynik elekcji. I trudno będzie ten wyrok kwestionować, jeżeli zwycięstwo Andrzeja Dudy będzie przygniatające.
Drugi możliwy scenariusz zakłada sukces Jarosława Gowina, który jak wiele wskazuje, postanowił ostatecznie zerwać z Jarosławem Kaczyńskim. Widocznie sytuacja, w której głosował za, ale się nie cieszył, przestała go satysfakcjonować. Jeżeli poprze go choć kilku posłów jego własnego ugrupowania, to PiS-owi może zabraknąć głosów do odrzucenia weta Senatu. Ponieważ przeprowadzenie normalnych wyborów wedle do tej pory obowiązujących zasad wydaje się niemożliwe (bynajmniej nie ze względów epidemicznych, ale czysto organizacyjnych), wybory w maju mogą się rzeczywiście nie odbyć. Ale wcale nie oznacza to wprowadzenia stanu klęski żywiołowej, nie mówiąc już o stanie wyjątkowym. Ich wprowadzanie rzeczywiście wyłącznie po to, żeby przełożyć wybory wydaje się co najmniej wątpliwe pod względem konstytucyjnym, na co dziwnie nie zwracają uwagi liderzy opozycji, którzy o Konstytucji mówią w co drugim zdaniu. Decydująca będzie jednak oczywiście kalkulacja polityczna. Z punktu widzenia Jarosława Kaczyńskiego korzystniejszym może się okazać doprowadzenie do kryzysu konstytucyjnego, za który odpowiedzialnością obciąży opozycję, która zablokowała możliwość przeprowadzenia wyborów przez odrzucenie projektu powszechnego głosowania korespondencyjnego. Do 6 sierpnia Prezydentem RP byłby Andrzej Duda. Kto potem? Nie wiadomo, ponieważ Konstytucja nie przewidziała takiej sytuacji. Prawdopodobnie rozstrzygnąłby o tym Trybunał Konstytucyjny czyli w praktyce Jarosław Kaczyński. Zapewne postawiłby na Andrzeja Dudę, ponieważ istnieje co prawda niewielkie, ale jednak, niebezpieczeństwo odwołania Marszałek Elżbiety Witek i zastąpienia jej np. Jarosławem Gowinem. I w takim stanie „bez żadnego trybu” możemy żyć albo bardzo krótko, albo latami, ponieważ żaden przepis Konstytucji, Kodeksu Wyborczego czy innego przepisu, nie określa nowej daty wyborów prezydenckich. Nie wymaga nawet ich przeprowadzenia. Odbędą się wówczas, gdy Jarosław Kaczyński uzna, że będzie je można wygrać. Ale proszę się nie martwić o tą czysto formalną stronę naszej demokracji. Przy takiej opozycji, a zwłaszcza obecnym kierownictwie Platformy Obywatelskiej, może to zrobić w dowolnym czasie bez obawy poniesienia porażki.
Obiektem krytyki stał się minister zdrowia Łukasz Szumowski, w którym politycy opozycji z zupełnie niewiadomych powodów pokładali olbrzymie nadzieje zapominając, że jest on przecież zgodnie z zasadą partyjnej solidarności zobowiązany do lojalności wobec swojego ugrupowania i człowieka, który pozwolił mu pełnić zajmowane obecnie stanowisko (oczywiście nie chodzi tu o Mateusza Morawieckiego). Ciekawe jak potraktowaliby swojego ministra, który nagle zacząłby forsować poglądy sprzeczne ze stanowiskiem lidera partii.
Karol Winiarski