Najmniejsze zło
Powszechnie uważa się, że wybory prezydenckie zmuszają wyborców, których kandydaci nie dostali się do drugiej tury, do wybierania tzw. „mniejszego zła”. Oznacza to konieczność przerzucenia swojego poparcia na osobę, którą większą sympatią się nie darzy, której program nie do końca nam odpowiada, ale i tak jest ona bardziej strawna od jej przeciwnika. Z pewnością jest w tym przekonaniu sporo prawdy. Coraz częściej jednak podobna reguła zaczyna funkcjonować już w pierwszej turze wyborów, mimo możliwości dokonania wyboru spośród znacznie większej liczby kandydatów. Można tą zasadę uznać wyborem „najmniejszego zła”. I tym wskazaniem zapewne wielu wyborców będzie się kierowało przy podejmowaniu decyzji w nadchodzących wyborach.
Słuchając wystąpień kandydatów i czytając ich programy wyborcze można ich z grubsza podzielić na dwie grupy. Pierwsi, zwykle o bardziej prosocjalnych poglądach, obiecują kolejne prezenty dla elektoratu. Mówiąc wprost, starają się kupić wyborców publicznymi, czyli ich własnymi, pieniędzmi. Niektórzy z nich wspominają o konieczności zwiększenia obciążeń podatkowych, ale wyłącznie najbogatszych Polaków, co zawsze może liczyć poparcie wyborców. Jak widać Janosik nie musiałby w Polsce zbójować – mógłby wygodnie żyć dzięki polityce.
Druga grupa, pomstując na populistyczne rozdawnictwo, zapowiada w zamian obniżenie podatków. Ponieważ ubytki budżetu państwa z tego powodu zwykle nie są w pełni rekompensowane długofalowym wzrostem wpływów będących efektem rozwoju gospodarczego, oznacza to konieczność albo ograniczenia wydatków, albo kolejnego wzrostu zadłużenia państwa. Oczywiście to pierwsze rozwiązanie w obecnej rzeczywistości politycznej nie wchodzi w grę. Pozostaje więc druga ewentualność. Tym samym lekką ręką i jedni, i drudzy, starają się przy pełnej akceptacji większości wyborców, obciążyć następne pokolenia zapłatą za lepsze życie. Międzypokoleniowa solidarność została zastąpiona czystym egoizmem.
Najmniej hojny w szafowaniu obietnicami jest Prezydent Andrzej Duda. Powód jest oczywisty. W razie zwycięstwa będzie jedynym, którego zaplecze polityczne będzie można rozliczyć z ich realizacji, ponieważ jeszcze przez co najmniej trzy lata Zjednoczona Prawica sprawować będzie w Polsce władzę. Inni mogą obiecać wszystko. Nawet gdyby wygrali wybory, ani oni, ani popierające ich partie, nie mając większości w Sejmie, nie będą mieli możliwości spełnienia swoich obietnic. A za kilka lat i tak mało kto o nich będzie pamiętał.
Można oczywiście patrzeć przez palce na festiwal rozdawnictwa, którym charakteryzuje się obecna kampania prezydencka. Rola Prezydenta w polskim systemie władzy jest mocno ograniczona. Wybory bezpośrednie wymuszają na kandydatach nadzwyczajna aktywność, która nigdy nie zostanie przełożona na ich realne poczynania w trakcie pełnienia funkcji. Trudno jednak od nich oczekiwać, że ograniczą się jedynie do obietnic występowania w roli arbitra w toczących się walkach między partyjnymi plemionami (zwłaszcza, że większość kandydatów do nich należy) i do godnego reprezentowania Polski na arenie międzynarodowej. To prosta droga do wyborczej katastrofy. Warto jednak zastanowić się nad populizmem zgłaszanych propozycji programowych. Dawniej tego nie było. Kandydaci starali się być odpowiedzialni za swoje słowa, zdając sobie sprawę, że z pustego nawet Salomon nie naleje. Teraz jest zupełnie inaczej, ponieważ takie są oczekiwania elektoratu. Nikt nawet nie stara się tłumaczyć wyborcom, że zwłaszcza w okresie postpandemicznego kryzysu, należy wyjątkowo ostrożnie szafować rozdawniczymi obietnicami. Że może nas czekać kilka trudnych lat. Że należy ograniczyć rozbudzone w ostatnich latach aspiracje. Nie zdają sobie chyba sprawy, że rozczarowanie, które zapewne się wkrótce pojawi, może zmieść ze sceny ich wszystkich i umożliwić dojście do władzy jeszcze większym populistycznym radykałom.
Wszystko wskazuje na to, że wybory prezydenckie rozstrzygną się w drugiej turze. Nie ma też raczej wątpliwości, że zmierzą się w niej Andrzej Duda i Rafał Trzaskowski. Ostateczny wynik jest trudny do przewidzenia, chociaż od reaktywacji kampanii wyborczej sztab wyborczy obecnego Prezydenta robi wszystko, żeby przegrał on wybory. Mimo remisowych w chwili obecnej sondaży, w dalszym ciągu pozostaje on faworytem drugiej tury – podobnie jak przed wyborami do Parlamentu Europejskiego prawdopodobnie niedoszacowane są w nich głosy prowincji, na której obecny Prezydent cieszy się zdecydowanie większym poparciem. Niestety, pozostali kandydaci nie mają już większych szans nawiązania rywalizacji z prowadzącą dwójką, chociaż wielu z nich miałoby zdecydowanie większe szanse na zwycięstwo w drugiej turze, nie mówiąc już o korzyściach wynikających z przełamania funkcjonującego od kilkunastu lat duopolu. Zamiast tego będziemy mieli eskalację plemiennych walk, które wkrótce przestaną się ograniczać do coraz bardziej agresywnych słownych pojedynków. Oczywistą oczywistością jest, że ani Andrzej Duda, ani Rafał Trzaskowski nie będą w stanie wystąpić przeciw partykularnym interesom popierających ich partii. Nie po to zostali wysłani na prezydencki odcinek frontu.
Złośliwi komentatorzy ostatniej prezydenckiej debaty twierdzili, że jedyną w pełni profesjonalną osobą była na niej tłumaczka języka migowego. Słuchając wystąpień kandydatów trudno nie przyznać im racji. Nawet Andrzej Duda nie błysnął odpowiadając na swoje własne pytania (trzy z pięciu zadanych przez prowadzącego program red. Adamczyka to pytania przygotowane wcześniej przez sztab obecnego Prezydenta). Co ciekawe pozytywnie zaskoczyli kandydaci reprezentujący dwa przeciwne bieguny polskiej sceny politycznej – Krzysztof Bosak i Waldemar Witkowski. Zwłaszcza ten ostatni, odpowiadając konkretnie na pytania, jasno i szczerze prezentował swoje lewicowe poglądy, czego nie można powiedzieć o Robercie Biedroniu. Żaden z nich jednak oczywiście Prezydentem RP nie zostanie.
Wspomniana tłumaczka była jedyną przedstawicielka płci pięknej na wizji – żadnych innych kobiet w tym gronie nie było. Nie spotkało się to jednak z krytyką naszych zawodowych feministek, które dziwnym trafem nabrały w tej sprawie wody w usta. Milczy lewica, ponieważ po szumnych zapowiedziach wystawienia kobiety, kandydatem został Robert Biedroń. Zamilkły również feministki z Koalicji Obywatelskiej, ponieważ musiałyby wyjaśnić dlaczego mężczyzna (Rafał Trzaskowski) jest lepszy od kobiety (Małgorzaty Kidawy-Błońskiej). Od pozostałych ugrupowań zdominowanych przez – jakby to ładnie ujęły w swoim gronie milczące tym razem bojowniczki o prawa kobiet – „męskie, szowinistyczne świnie”, trudno było w ogóle oczekiwać jakiejś reakcji. Jeżeli są wyborcy, którzy chcieli koniecznie poprzeć w wyborach prezydenckich kobietę, to mają pecha – wyboru muszą dokonać spośród jedenastu pełnokrwistych samców. Pozostają jedynie ich małżonki, które z większym lub mniejszym zaangażowaniem starają się wspomóc swoich mężów.
Często mówi się, że w pierwszej turze wyborcy powinni kierować się sercem, a w drugiej rozumem. Warto jednak również już 28 czerwca włączyć organ, który najbardziej odróżnia nas od zwierząt. Tym bardziej, gdy serce przy żadnym kandydacie mocniej nie bije. A takie odczucia zapewne ma liczne grono wyborców patrząc na tegorocznych pretendentów. Znalezienie kandydata w pełni wiarygodnego, doświadczonego i posiadającego odpowiedzialny program należy do kategorii mission impossible. Pozostaje wybór osoby najmniej odbiegającego od ideału – czyli tytułowego najmniejszego zła. Najlepiej takiego, który rozumie, że Polska będąca dużym krajem jest w stanie pomieścić wszystkich Polaków, niezależnie od różniących ich poglądów. Że budowa narodowej wspólnoty nie polega na wyeliminowaniu wszystkich inaczej myślących. Że problemy stojące przez Polską wymagają wspólnego działania, a efekty nie pojawią się w przeciągu jednej czy nawet dwóch kadencji, ale być może trzeba będzie na nie poczekać o wiele dłużej. Że Prezydent RP to głowa państwa, a nie partyjny żołnierz stacjonujący w Pałacu Namiestnikowskim. Że pokój, także wewnętrzny, zawsze jest lepszy od wyniszczającej wojny. Marzenia? Być może. Ale czym byłoby życie bez marzeń.
Karol Winiarski