Początek końca
Bitewny kurz wyborów prezydenckich powoli opada. Druga tura, podobnie jak i pierwsza, przebiegły bez niespodzianek, chociaż ostateczna przewaga Andrzeja Dudy nad Rafałem Trzaskowskim była mniejsza niż można się było spodziewać. Nieoficjalne hasło kandydata opozycji „Mamy dość”, okazało się prorocze. Wybory rzeczywiście pokazały, że aktywna politycznie (czyli głosująca) większość polskiego społeczeństwa ma dość – tyle, że Platformy Obywatelskiej.
Dwuznacznie brzmią zarzuty niektórych bezrefleksyjnych sympatyków PO, że pozostali opozycyjni kandydaci nie dość aktywnie i zdecydowanie wsparli Rafała Trzaskowskiego przed drugą turą. Rzeczywiście, trudno było dostrzec ich entuzjazm wobec kandydata Platformy, co być może korespondowało z symetrystyczną narracją sprzed pierwszej tury, ale jednocześnie niezbyt było spójne z przekazem o zagrożeniu demokracji w przypadku zwycięstwa Andrzeja Dudy. Tyle, że te same pretensje można mieć do kierownictwa PO. Praktycznie wszystkie sondaże od wielu tygodni jednoznacznie wskazywały, że większe szanse na pokonanie obecnego Prezydenta mieli Władysław Kosiniak-Kamysz i Szymon Hołownia niż jakikolwiek kandydat PO. A mimo tego po katastrofie Małgorzaty Kidawy-Błońskiej zdecydowali się wystawić nowego kandydata zamiast poprzeć kogoś, kto mógł skutecznie przerwać pasmo zwycięstw Zjednoczonej Prawicy. Jak widać zaważył partykularny interes partyjny, a demokracji należy bronić jak niepodległości, tylko o ile daje to szanse odzyskania władzy. Dzięki Rafałowi Trzaskowskiemu Platforma Obywatelska pozostała najsilniejszym ugrupowaniem opozycji, a o to przecież liderom tej partii przede wszystkim chodziło.
Dość powszechna jest opinia, że ponad dziesięć milionów głosów oddanych na Rafała Trzaskowskiego to potężny kapitał, który wkrótce zaprocentuje. Rzeczywiście Prezydent Warszawy stanął przed życiową szansą. Szansą, której nie wykorzystał. Korzystając ze zdobytej popularności mógł powalczyć o przywództwo w Platformie albo opuścić swoją partię i dołączywszy do Szymona Hołowni podjąć próbę zbudowania ruchu społecznego opartego na zupełnie nowych ludziach, bez balastu ostatnich kilkunastu lat. Ale Rafał Trzaskowski nie zrobił ani jednego, ani drugiego. Przywództwo w Platformie musiałby sobie wywalczyć – nie po to Borys Budka odsunął od władzy Grzegorza Schetynę, żeby teraz oddawać władzę w partii komuś innemu. Tego wyzwania obecny wiceprzewodniczący PO nie podjął. Nie wystąpił też przeciw swojej macierzystej partii tworząc na jej gruzach nowe ugrupowanie. To jednak nie tylko kwestia lojalności (Platformie Trzaskowski zawdzięcza wszystko, co osiągnął w swojej politycznej karierze), ale też braku czegoś, co jest niezbędne jeżeli chce się przejść do historii jako prawdziwy polityczny lider. To wola podjęcia ryzyka i postawienia wszystkiego na jedną kartę. Cała kariera Rafała Trzaskowskiego pokazuje, że nie jest do tego zdolny.
Dobry wynik Rafała Trzaskowskiego gwarantuje jednak Platformie Obywatelskiej utrzymanie dotychczasowej pozycji po opozycyjnej stronie sceny politycznej. Odrodzenie PO jest jednak pozorne. Czas tej partii bezpowrotnie minął i żadne liftingi jej nie pomogą. Nawet jej wierni wyborcy popierają ją z braku atrakcyjnej alternatywy i ze – słabnącego zresztą – przekonania, że jako najsilniejsze ugrupowanie opozycji, ma największe szanse odsunąć PiS od władzy. W to jednak chyba już nawet nie wierzą liderzy Platformy, dla których zasadniczym celem pozostaje utrzymanie samorządowych koryt, w których mogą wykarmić się oni i ich zausznicy. Dlatego ograniczają się do tradycyjnych zapewnień o słuchaniu ludzi, otwarciu na nowe środowiska i próbach przelicytowania rozdawniczej polityki Zjednoczonej Prawicy. Praktyczną realizacją tego planu jest czysto socjotechniczny zabieg stworzenia nowego ruchu społecznego pod przewodnictwem Rafała Trzaskowskiego. W praktyce będzie to oczywiście przybudówka Platformy, do której oddeleguje się osoby formalnie bezpartyjne, ale od lat pozostające w orbicie wpływów PO – głównie działaczy samorządowych. Podobny manewr skutecznie zrealizował kilka lat temu w Sosnowcu Arkadiusz Chęciński tworząc Wspólnie dla Sosnowca. Ale to co udało się w 200-tysięcznym mieście, nie da się zrealizować w prawie 40-milionowym kraju. Chociażby dlatego, że Chęciński sprawował w Sosnowcu niepodważalną władzę, a Trzaskowski nawet nie jest rzeczywistym przywódcą swojej partii.
Ubocznym celem tworzenia nowego ruchu będzie neutralizacja Stowarzyszenia Polska 2050 założonego właśnie przez Szymona Hołownię. W przeciwieństwie do Rafała Trzaskowskiego (jak i zresztą całej Platformy) bezpartyjny kandydat na Prezydenta podjął próbę zdiagnozowania wyzwań stojących przed naszym krajem nie w najbliższej kadencji, ale w ciągu całego pokolenia. Niełatwo było Szymonowi Hołowni zbudować ogólnopolską strukturę, która organizowała jego kampanię wyborczą. Ale jeszcze trudniej będzie ją utrzymać przez najbliższe trzy lata do czasu kolejnych wyborów. To nie charytatywna fundacja, której efekty działania widać na bieżąco i której prosty i mocno emocjonalny cel pozwala przynajmniej częściowo zneutralizować naturalne międzyludzkie animozje i ambicje. Wiele więc wskazuje, że kolejna próba przełamania partyjnego duopolu polskiej sceny politycznej zakończy się niepowodzeniem. Jak wiele innych do tej pory. I jak zapewne jeszcze niejedna w przyszłości.
Nieciekawie wygląda też przyszłość innych ugrupowań opozycyjnych. Przesuwanie się Platformy Obywatelskiej na lewo pozbawia partie lewicowe wyborców. Powoli wymiera tradycyjny elektorat SLD, Wiosna ostatecznie rozproszyła się w letnim wyborczym słońcu, a Partia Razem zawsze będzie w Polsce marginesem. Hasła socjalne skutecznie zagospodarował PiS, a progresywizm, feminizm i ekologizm wciąż słabo się u nas sprzedają. Zamiast więc triumfalnej drogi na szczyt, lewicę czeka raczej heroiczna walka o utrzymanie się na powierzchni życia politycznego – czyli powyżej progu wyborczego.
Powoli też chyba przechodzi do historii Polskie Stronnictwo Ludowe. Wojnę o wiejski elektorat już dawno wygrał PiS. Porozumienie z Pawłem Kukizem właśnie dożywa swoich dni. Bezrefleksyjny wielbiciel JOW-ów i ogólnopolskich referendów liczył, że sojusz z ludowcami umożliwi realizację chociaż części jego postulatów. Po wyborach prezydenckich zrozumiał, że nie ma na to szans. A to oznacza, że stracił zainteresowanie kontynuowaniem tego małżeństwa z rozsądku. Wiele więc wskazuje na to, że próba zdobycia miejskiego elektoratu i przekształcenie PSL-u z tradycyjnej partii klasowej w ogólnopolskie ugrupowanie o chadeckiej orientacji prawdopodobnie zakończy się niepowodzeniem. Nie przyniosły też wzrostu poparcia wśród elektoratu coraz bardziej populistyczne pomysły rozdawnicze obficie serwowane przez Władysława Kosiniaka-Kamysza. I w tej konkurencji PiS okazał się zdecydowanie lepszy i przede wszystkim bardziej wiarygodny. Na dodatek wielu ludowców wyposzczonych już kilkuletnim odsunięciem od rządowych (i prawie dwuletnim od sejmikowych) konfitur, zaczyna grawitować w kierunku Zjednoczonej Prawicy. Oni również, chociaż ze zdecydowanie innych powodów niż Paweł Kukiz, stracili wiarę w zdobycie przez ich partię wpływu na władzę.
Jedynie Konfederacja ma przed sobą bardziej optymistyczne perspektywy. Warunkiem jest jej dalsze cywilizowanie czyli kontynuacja procesu ewolucji z ugrupowania polskich narodowców w partię konserwatywno-liberalną oraz stopniowe wycofywanie się z najbardziej radykalnych pomysłów gospodarczych. Oprócz młodych mężczyzn, rosnące grono zawiedzionych dwoma głównymi partiami drobnych i średnich przedsiębiorców to naturalny obszar politycznych łowów tej partii. Jeżeli tylko Krzysztof Bosak będzie w stanie zmarginalizować Grzegorza Brauna, a Janusz Korwin-Mikke zajmie się gromadką swoich małych dzieci i przestanie udzielać się w mediach, to atrakcyjność Konfederacji jako potencjalnego koalicjanta może w przyszłości wzrosnąć niepomiernie.
Reelekcja Andrzeja Dudy kończy zwycięski dla Zjednoczonej Prawicy cykl czterech kolejnych wyborów. Jarosław Kaczyński utrzymał kontrolę nad najważniejszymi wybieralnymi organami władzy. Senat nie ma większego znaczenia, a na dodatek minimalna przewaga w nim opozycji już wkrótce może przejść do historii. Samorządy da się dość łatwo zneutralizować zakręcając strumień dopływu pieniędzy, co szybko zmniejszy popularność opozycyjnych włodarzy dużych miast. Trybunał Konstytucyjny od dawna jest zneutralizowany. Sąd Najwyższy też już nie będzie sprawiał kłopotów. Gdyby jeszcze udało się zastąpić Adama Bodnara Jarosławem Gowinem (ta kandydatura może zyskać niezbędne do wyboru poparcie kilku opozycyjnych senatorów), to i ze strony tej instytucji skończą się krytyczne uwagi. Pozostanie jeszcze „pancerny Marian”, ale bez wsparcia prokuratury kontrole NIK-u to bezzębny tygrys.
Pewną niewiadomą jest Andrzej Duda, który zapowiedział, że jego druga kadencja będzie inna od pierwszej, a odpowiedzialność ponosi jedynie przed „Bogiem, historią i narodem”. Trzeba mieć nadzieję, że Bogiem dla naszego Prezydenta nie jest Jarosław Kaczyński i że nie dojdzie do sytuacji, gdy zdanie narodu i Boga będą odmienne. Poważniejszym jednak pytaniem jest na ile Andrzej Duda potrafi się usamodzielnić. Można założyć, że do tej pory jego uległość wobec swojej macierzystej partii była spowodowana obawą przed brakiem poparcia w wyborach, co zresztą oznaczałoby, że ważniejszym dla niego był własny interes polityczny niż osobiste przekonania. Wydaje się jednak, że zasadnicze powody przyjęcia postawy bliskiej tej, z której zasłynął jego przedwojenny poprzednik („tyle znacy, co Ignacy, a Ignacy g…. znacy”), są inne. Po pierwsze Andrzej Duda utożsamia się z większością działań Zjednoczonej Prawicy, a w ostatnich miesiącach widać nawet symptomy jego radykalizacji. Po drugie, wbrew swoim własnym zapewnieniom z kampanii, Andrzej Duda nie jest stabilny. Prezydent miał co prawda na myśli poglądy (a więc raczej powinien mówić o stałości lub konsekwencji), ale pod względem emocjonalnym to z pewnością nie jest cecha jego charakteru. Widać wyraźnie, że jest on zdolny wyłącznie do chwilowych i jednostkowych przypływów samodzielności, po których stara się ze wszystkich sił udobruchać zdenerwowanego prezesa. Jak dziecko, które zrobiło coś wbrew woli surowego ojca.
Dodatkowym czynnikiem wiążącym Prezydenta z obozem „dobrej zmiany” mogą być jego dalsze plany życiowe. Po zakończeniu drugiej kadencji będzie miał zaledwie 53 lata. Wątpliwe, żeby chciał w tym wieku udać się na polityczną emeryturę. Nie ma też raczej widoków na jakieś szczególnie eksponowane stanowiska w organizacjach międzynarodowych. Pozostaje scena krajowa. A to oznacza, że gdyby chciał zostać nowym liderem Zjednoczonej Prawicy (na co zresztą nie ma większych szans), to nie mógłby wcześniej przeciwstawiać się woli założyciela tego obozu.
Paradoksalnie jednak, wiele wskazuje, że kolejny sukces Jarosława Kaczyńskiego jest jego ostatnim tak spektakularną wygraną. Nie chodzi tylko o wiek prezesa PiS i pogarszający się stan jego zdrowia, co jednak nie oznacza, że jest to nieistotny czynnik. Brak oczywistego następcy nasila wewnętrzną rywalizację o pole position w zbliżającym się wyścigu o funkcję lidera Zjednoczonej Prawicy. Spory w obozie władzy nigdy nie wzmacniają siły rządzącego ugrupowania. Jednak przyczyny nadchodzącego kryzysu obozu rządzącego Polską od prawie pięciu lat są znacznie poważniejsze.
Pierwszy powód to demografia. Prawo i Sprawiedliwość ma zdecydowanie największe poparcie wśród osób po pięćdziesiątym roku życia. Oczywiście ta grupa będzie stanowiła coraz większą część naszego społeczeństwa, ale w sposób naturalny odchodzić będą osoby najstarsze, które w największym stopniu głosują na partię Jarosława Kaczyńskiego, a zasilać ją będę osoby obecnie młodsze, które przynajmniej do tej pory wspierały inne ugrupowania opozycyjne. Prawa wyborcze uzyskiwać będą też kolejne roczniki młodych Polaków, w których Prawo i Sprawiedliwość cieszy się coraz mniejszym poparciem. Pięć lat temu Andrzeja Dudę poparło ponad 60% wyborców w wieku 18-29 lat. Teraz niespełna 40%. I nic nie wskazuje, że ten trend się odwróci.
Niekorzystnie też wygląda struktura terytorialna, zawodowa i wykształceniowa elektoratu partii rządzącej. Prawo i Sprawiedliwość ma największe poparcie wśród rolników, osobach z wykształceniem podstawowym i zawodowym, w Polsce wschodniej, centralnej i południowo-wschodniej. To grupy i tereny (poza województwem małopolskim i w mniejszym stopniu podkarpackim), których udział w społeczeństwie polskim maleje. Wyraźnie widać też spadek poparcia wśród polskiej emigracji, której aktywność polityczna rośnie. Jak widać, czas nie pracuje na korzyść Zjednoczonej Prawicy.
Kolejny problem Jarosława Kaczyńskiego to zupełnie inna sytuacja gospodarcza niż ta, z którą mieliśmy do czynienia w pierwszej kadencji rządów jego ugrupowania. Rozmiar kryzysu spowodowanego pandemią wciąż nie jest znany (wszelkie prognozy to wróżenie z fusów), ale z pewnością o tak dobrej koniunkturze jak jeszcze kilka miesięcy temu możemy zapomnieć. A to oznacza, że pole do transferów socjalnych radykalnie zmalało. Tymczasem festiwal rozdawniczy trwający przez pierwsze lata rządów rozbudził aspiracje Polaków. A aspiracje są o wiele ważniejsze niż obiektywne wskaźniki gospodarcze. Pod koniec rządów Edwarda Gierka poziom życia Polaków był znacznie wyższy niż dekadę wcześniej. Ale oczekiwania rozbudzone w pierwszej połowie lat 70-tych, których system nie był już w stanie zaspokoić, doprowadziły do upadku naszego krajana.
Słabnie też pozycja Kościoła Katolickiego wspierającego partię rządzącą. Coraz mniej osób uczęszcza na cotygodniowe msze, coraz więcej wiernych krytycznie osądza zachowania duchownych (nie tylko te sprzeczne z prawem). Odrzucenie przez większość posłów Prawa i Sprawiedliwości pod wpływem nacisków przedstawicieli Episkopatu kandydatury księdza Isakowicza-Zaleskiego do komisji badającej przypadki pedofilii czy kolejny ślub kościelny Jacka Kurskiego i jego partnerki („co Bóg złączył, niech człowiek nie rozdziela”?), pokazuje jak silny jest sojusz ołtarza z tronem, ale także bulwersuje nawet osoby mocno związane z Kościołem. Chwilowe korzyści (także materialne) w zamian za wyborcze wsparcie, na dłuższą metę mogą pociągnąć na dno zarówno Kościół jak i jego politycznych protektorów.
Pogorszeniu może ulec też sytuacja międzynarodowa Polski. Nie chodzi oczywiście o pozycje Polski w UE powiązanie wypłat środków unijnych z przestrzeganiem praworządności, co ostatecznie zostało na szczycie unijnym pod naciskiem Niemiec odłożone w czasie – czyli w praktyce pogrzebane (zapis porozumienia przewiduje powstanie takiego mechanizmu, ale ponieważ wymaga on jednomyślnej decyzji Rady Europejskiej, to … nigdy nie powstanie, a przynajmniej nie w formie, która mogłaby komuś zaszkodzić). Zrezygnowano również z konieczności zobowiązania się naszego kraju do osiągnięcia neutralności klimatycznej w 2050 roku. Wystarczy, że Polska zgodzi się, aby UE jako całość dążyła do tego celu czyli w praktyce, żeby inne kraje to realizowały. Co więcej dostaniemy największe w historii środki pomocowe (dzięki Funduszowi Odbudowy i Rozwoju, który jest histeryczną i skazaną na niepowodzenie próbą odbudowy solidarności europejskiej i uratowania upadających krajów południa Europy, a tym samym jedności unii, w dużym zresztą stopniu za pieniądze pożyczone na rynkach finansowych, co oznacza po prostu obciążenie przyszłych pokoleń), ale ich realny wpływ na rzeczywistość widoczny będzie dopiero za kilka lat – przygotowanie biurokratycznych procedur udzielania dotacji i przeprowadzenie procesu inwestycyjnego mocno się przeciągnie.
O ile ze strony słabnącej i coraz bardziej autokompromitującej się Unii Europejskiej raczej nic obozowi „dobrej zmiany” nie grozi, czego prounijni zwolennicy opozycji nie są w stanie przyjąć do wiadomości, to radykalnie mogą zmienić się stosunki z Waszyngtonem. Coraz bardziej prawdopodobna przegrana Donalda Trumpa pozbawi Prawo i Sprawiedliwość silnego protektora. USA pozostaną oczywiście sojusznikiem naszego kraju (przynajmniej do czasu aż nie zawiążą sojuszu z Rosją przeciw Chinom), ale nie będą to już tak gorące stosunki jak do tej pory. Co więcej, Demokraci mogą długo pamiętać, kto był największym przyjacielem ich politycznego rywala.
Do tych wszystkich niekorzystnych okoliczności dochodzi narastający spór w Zjednoczonej Prawicy, która coraz bardziej jest prawicą podzieloną. I nie chodzi tu o wspomniane już podchody przed zbliżającą się walką o sukcesję po Jarosławie Kaczyńskim, ale o rzeczywisty spór co do celów i metod dalszego rządzenia. Grupa umiarkowanych działaczy skupionych wokół członków Porozumienia Jarosława Gowina i premiera Mateusza Morawieckiego ma coraz większy problem z powstrzymywaniem radykałów, do których należą już nie tylko członkowie Solidarnej Polski Zbigniewa Ziobro, ale też grupa najbliższych współpracowników prezesa partii. Chwilowo pozycja premiera wzrosła po sukcesie odniesionym w negocjacjach nad nowym wieloletnim budżetem UE. Cieszy się też on na razie pełnym poparciem Jarosława Kaczyńskiego, który naiwnie widzi w nim sprawnego menadżera kierującego się patriotycznymi przekonaniami. Dopóki sytuacja gospodarcza jest dobra, a poparcie społeczne dla Prawa i Sprawiedliwości jest duże, drastyczne środki gwarantujące utrzymanie władzy nie są jego zdaniem konieczne. Jeżeli jednak notowania rządzących będą słabły i władza zacznie wymykać się z rąk, zwiększy się prawdopodobieństwo pójścia drogą węgierską, a może i turecką. Niektóre zapowiedzi, np. tzw. „polonizacji mediów”, mogą na to wskazywać.
Czy w takim razie czeka nas szybki i całkowity upadek Zjednoczonej Prawicy? To mało prawdopodobne, przynajmniej do czasu zachowania jedności przez ugrupowania tworzące obóz rządowy. Nawet poważny kryzys gospodarczy nie spowoduje gwałtownego spadku poparcia dla ugrupowania Jarosława Kaczyńskiego. Powodem sukcesów Prawa i Sprawiedliwości nie są bowiem wyłącznie korzystne wyniki gospodarcze i ogromne transfery socjalne. Oczywiście zwiększyły one poparcie dla partii Jarosława Kaczyńskiego i umożliwiły mu dwukrotnie osiągnięcie większości bezwzględnej w Sejmie oraz reelekcję Andrzeja Dudy. Ale zdecydowana większość głosujących na PiS i tak by zagłosowała na tą partię. Decydują względy mentalno-psychologiczne.
Wbrew pobożnym życzeniom środowisk liberalno-demokratycznych Polska cywilizacyjnie bardziej należy do Wschodu niż do Zachodu. Większość Polaków to konserwatyści. Nie chodzi tylko o konkretne poglądy, ale o całą sferę mentalności. Nie lubią szybkich zmian. Niechętnie przyjmują przemiany kulturowe. Czują się coraz bardziej zagubieni w szybko zmieniającym się świecie. Nie nadążają za wielkomiejskimi elitami, które doskonale odnajdują się w tej nowej rzeczywistości. Narracja Prawa i Sprawiedliwości doskonale odpowiada na to społeczne zapotrzebowanie. Swojskość, naszość, społeczny i kulturowy introwertyzm to miód na serce milionów Polaków. Ich liczba będzie zapewne maleć, ale zawsze pozostaną znaczącą częścią naszego społeczeństwa. Jarosławowi Kaczyńskiemu udało się stworzyć wrażenie, że jego obóz wyraża interesy ludu w starciu z oderwanymi od zwykłych ludzi elitami. To, że w rzeczywistości liderzy Zjednoczonej Prawicy, którzy przecież też są częścią tej samej elity, mają ich w takiej samej pogardzie jak ich polityczni konkurenci, nie ma większego znaczenia. Ważne, że „ciemny lud”, jak określił ich kiedyś Jacek Kurski, wierzy, że jest inaczej. I nawet twarde fakty żerowania działaczy Prawa i Sprawiedliwości na spółkach Skarbu Państwa i zawłaszczania państwa nie są w stanie zmienić ich przekonania. To nie kwestia faktów. To kwestia wiary.
Dlaczego w takim razie można mówić o początkach końca rządów Zjednoczonej Prawicy? Poza wspomnianymi wyżej czynnikami decydujące będzie zmęczenie materiału. Długoletnie rządy powodują, że narasta oczekiwanie na zmianę. Nawet, jeżeli za trzy lata PiS ponownie uzyska najlepszy wynik w wyborach parlamentarnych, to nie da mu on większości bezwzględnej w Sejmie i zmusi do zawarcia koalicji – o ile ktoś będzie gotów podjąć takie ryzyko. A to przyśpieszy procesy dezintegracyjne, którym nie będzie w stanie zapobiec starzejący się Jarosław Kaczyński, jeżeli w dalszym ciągu będzie jeszcze czynnym politykiem. I to będzie ostateczny koniec Zjednoczonej Prawicy. Nikt jednak nie jest w stanie przewidzieć kto przejmie wówczas władzę w naszym kraju, chociaż jest mało prawdopodobne, że nowy układ będzie równie stabilny jak ten, który funkcjonuje od kilkunastu lat.
Oczywiście, powyższe prognozy zakładają utrzymanie w miarę równych zasad politycznej rywalizacji. A to nie jest takie oczywiste. Nie po to od kilku lat stopniowo likwiduje się wszelkie bezpieczniki systemu demokratycznego, aby tak po prostu oddać rządy opozycji w wyniku wyborów. To już nie tylko kwestia władzy, ale osobistego bezpieczeństwa. A to zmienia perspektywę oceny sytuacji i skłania do radykalnych posunięć. „Władzy raz zdobytej nigdy nie oddamy”. Nikt nie może obecnie zagwarantować, że hasło Władysława Gomułki przeszło do historii wraz z upadkiem PRL-u.
Karol Winiarski