Biały koń
Z dalekiej Brukseli dobiega rżenie konia. To Donald Tusk siodła białą klacz (niektórzy twierdzą, że to jednak ogier), na której już wkrótce, zgodnie ze swoimi zapowiedziami, triumfalnie wjedzie do opuszczonej prawie siedem lat temu Ojczyzny, aby wyzwolić ją spod władzy Jarosława Kaczyńskiego. Nie po raz pierwszy. Nie po raz pierwszy oczywiście zapowiada. Zawsze jednak rozbudza to nadzieję osieroconych wyborców Platformy Obywatelskiej, przerażenie jej aktualnego kierownictwa i radość opozycyjnych wobec niego grup frakcyjnych. Chociaż Platforma od kilku tygodni nie jest już liderem opozycji, to kilkunastoprocentowe poparcie wciąż daje nadzieję na znaczący współudział we władzy. A wówczas to lider współrządzącego ugrupowania znowu będzie mógł rozdzielać związane z tym dobra – urzędy, spółki, a pośrednio (czasami zresztą bezpośrednio) intratne kontrakty biznesowe (każda partia ma przecież swoich instruktorów narciarstwa i handlarzy bronią). Czyli mówiąc prosto – kasę. Na tym przecież polega władza. Przynajmniej w obecnych czasach i to nie tylko w naszym kraju.
Zapowiedzi powrotu Donalda Tuska wzbudzają także ekscytację w innym politycznym środowisku – Zjednoczonej Prawicy. Ale przynajmniej u mniej zacietrzewionych i bardziej trzeźwo potrafiących oceniać sytuację, nie jest to strach wynikający z groźby utraty władzy. Wręcz przeciwnie. To radość i nadzieja na jej utrzymanie po kolejnych wyborach. Nic tak bowiem nie zwiększa szans na wygraną jak powrót Donalda Tuska do polityki i reaktywacja więdnącej Platformy Obywatelskiej.
Donald Tusk ma w Polsce grono gorących zwolenników. Nie jest ich mało. Ale znacznie większe jest grono jego równie gorących przeciwników. I nie ma większego znaczenia (chyba, że dla historii), która grupa ma rację. W polityce (wbrew pozorom, także w tej demokratycznej) zwycięstwo należy nie do tego, kto ma rację. W krajach rządzonych po dyktatorsku decyduje siła, chociaż poparcie społeczne też nie jest bez znaczenia. W demokracji wybory wygrywa ten, kto przekona do siebie większą grupę wyborców. Jakimi metodami? W dobie wzrastającego znaczenia mediów społecznościowych, coraz częściej wygrywają polityczni cwaniacy i manipulatorzy. Przegrywają natomiast uczciwi frajerzy przedstawiający spójne programy i kierujący się zasadami wierząc, że „prawda nas wyzwoli”. Z możliwości sprawowania władzy z pewnością.
O swoich słabościach dobrze wie sam Donald Tusk. Dlatego zrezygnował ze startu w wyborach prezydenckich, chociaż przez wiele miesięcy mamił swoich zwolenników taką możliwością. Najwięcej problemu sprawił zresztą swojej dawnej partii, która nie wiedziała czy ma szukać kandydata na Prezydenta, czy też jednak jej dawny lider w końcu przestanie hamletyzować i stanie w wyborcze szranki. Wyniki badań opinii publicznej pokazały, że kończący swoją drugą 2,5-letnią kadencję Przewodniczący Rady Europejskiej (epokowy sukces Beaty Szydło – 27:1), nie ma większych szans w starciu z Andrzejem Dudą. A ponieważ Donald Tusk przegrywać nie lubi, to i podjął jedyną racjonalną decyzje. Czy teraz zmienił zdanie? A jeśli tak, to co go do tego skłoniło?
Z ezopowych wypowiedzi Donalda Tuska jak zwykle niewiele wynika. Prawdopodobnie dobrze płatne, ale pozbawione realnego znaczenia stanowisko szefa Europejskiej Partii Ludowej, przestało wystarczać politykowi, który przez ostatnie dwadzieścia lat miał znaczący wpływ na wydarzenia w Polsce i (znacznie mniejszy) w Europie. Nie wiemy czy jego zamiarem jest powrót na funkcję przewodniczącego PO, czy też raczej zamierza stać się patronem jednoczenia opozycji, a przynajmniej jej liberalnej i konserwatywnej części (Koalicja Obywatelska, Koalicja Polska i Polska 2050). Bardziej prawdopodobna jest ta druga wersja, a rola lidera Platformy w tej koncepcji przypadłaby Rafałowi Trzaskowskiemu. Być może fundamentem porozumienia miałby być układ między dwoma głównymi siłami opozycji na zasadzie „Wasz premier (Hołownia), nasz Prezydent (Trzaskowski)”. Tym samym Tusk odegrałby raczej rolę Lecha Wałęsy – akuszera rządu Tadeusza Mazowieckiego – niż admirała Horthy`ego, który po pokonaniu komunistycznej Węgierskiej Republiki Rad wjechał na białym koniu do Budapesztu i jako admirał kraju bez dostępu do morza, został regentem królestwa bez monarchy.
Koncepcja porozumienia między Hołownią a Trzaskowskim jest z politycznego punktu widzenia racjonalna i może przynieść w bliskiej przyszłości chociaż częściowy sukces dzisiejszej opozycji. Sojusz dwóch popularnych czterdziestolatków może być klasycznym game changerem polskiej sceny politycznej. Tyle, że bez Platformy i bez Tuska. Im silniejsza będzie dawna partia rządząca i im bardziej aktywny jej były szef, tym dłużej Prawo i Sprawiedliwość będzie sprawowało władzę w Polsce. Podziały polityczne w naszym kraju po ponad pięciu latach rządów „dobrej zmiany” są głębokie i nieprzekraczalne. Przepływu elektoratu pomiędzy Zjednoczoną Prawicą i partiami opozycyjnymi praktycznie nie ma. Dlatego kluczem to odniesienia zwycięstwa jest mobilizacja elektoratu. Zdecydowanie skuteczniejsze jest w tym Prawo i Sprawiedliwość, co pokazało w kilku ostatnich wyborach. Jednym z powodów jest głęboka niechęć znacznej części Polaków do Platformy Obywatelskiej i ciągle uważanego za jej nieformalnego lidera, Donalda Tuska. Sama groźba ich powrotu do władzy działa na nich jak płachta na byka i powoduje głosowanie na obecnie sprawujących władzę. W najbliższych wyborach będzie to miało szczególne znaczenie ze względu na sporą grupę wyborców, która kiedyś głosowała na PiS, a teraz, po kilku ubiegłorocznych nieprzemyślanych ruchach Jarosława Kaczyńskiego, deklaruje brak sprecyzowanych preferencji politycznych. W dniu wyborów mogą oni zostać w domu, albo poprzeć mniejsze ugrupowania. Ale jeżeli zobaczą widmo Tuska krążące nad Sejmem, to zacisną zęby i po raz kolejny poprą partię Jarosława Kaczyńskiego.
Jeżeli Donald Tusk chciałby coś zrobić pożytecznego dla opozycji, to powinien przestać zajmować się polskimi sprawami. W okresie pełnienia funkcji Przewodniczącego Rady Europejskiej zaczął budować swój nowy polityczny wizerunek – zdystansowanego intelektualisty perspektywicznie patrzącego na problemy Starego Kontynentu i całej ludzkości. Oczywiście jakie czasy, tacy intelektualiści, ale i tak na tle często będącego pod wpływem alkoholu szefa Komisji Europejskiej Jeana Claude`a Junckera, wypadał całkiem nieźle. Od paru miesięcy jednak swoimi żenującymi wpisami w mediach społecznościowych roztrwonił cały zbudowany z takim trudem kapitał. I z pewnością mocno przysłużył się swoim politycznym oponentom. Dlatego najlepiej, gdyby wrócił do lektury książek historycznych i opowiadał o nich w swoich publicznych wystąpieniach.
W przeciwieństwie do Tuska, sporo politycznego kapitału zachował Rafał Trzaskowski, chociaż wiele zrobił, żeby go utracić po wyborach prezydenckich nie podejmując, mimo szumnych zapowiedzi, żadnych aktywnych działań. Widoczna ostatnio aktywizacja Prezydenta Warszawy wzbudziła niepokój w jego macierzystej partii. I słusznie, ponieważ jedynym racjonalnym politycznie działaniem Trzaskowskiego byłoby przyłączenie się do Szymona Hołowni i złożenie Platformy do politycznego grobu. Polska 2050 miałaby wówczas szansę nie tylko zostać liderem opozycji, co już się stało, ale także zbliżyć się do liderującej od lat we wszystkich sondażach Zjednoczonej Prawicy. Próba przejęcia władzy w Platformie zapobiegłaby co prawda całkowitej anihilacji tego ugrupowania, a nawet mogłaby chwilowo znacząco poprawić jego notowania, ale jednocześnie doprowadziłaby do wyniszczającej wojny z Polską 2050 o rolę lidera opozycji. Czy Rafał Trzaskowski jest zdolny do tak radykalnego kroku? Nic w jego dotychczasowej działalności politycznej na to nie wskazuje. Ale też nic w 2000 roku nie wskazywało, że Donald Tusk zakończy swoje wygodne życie wicemarszałka Senatu i doprowadzi do radykalnej przebudowy polskiej sceny politycznej.
Karol Winiarki