Жыве Беларусь!
Przez kilka dni głównym medialnym tematem były wpisy Ryszarda Terleckiego w mediach społecznościowych. Nie po raz pierwszy ten jeden z najbliższych współpracowników Jarosława Kaczyńskiego udowodnił, że zażywanie pewnych substancji w młodości pozostawia trwałe ślady. Nie oznacza to, że pomysł wykorzystania Swiatłany Cichanouskiej w budowaniu politycznej pozycji Rafała Trzaskowskiego jest godny pochwały. Tyle, że zamiast atakować sprawcę całego zamieszania, dostało się osobie, która przez Prezydenta Warszawy została postawiona w trudnej sytuacji. Z jednej bowiem strony Campus Polska Przyszłości jest polityczną imprezą, o czym świadczy chociażby nerwowa reakcja czołowych polityków Platformy na inicjatywę Rafała Trzaskowskiego. Z drugiej, każda publiczna aktywność liderki białoruskiej opozycji ma znaczenie w przypominaniu o sytuacji na Białorusi, o czym wielu w Europie i na świecie chciałoby jak najszybciej zapomnieć. Zwłaszcza, gdy uczestnikami spotkania mają być młodzi ludzie, którzy być może za kilka, kilkanaście lat będą decydowali o polskiej polityce zagranicznej.
Histeryczne głosy o uderzeniu przez wicemarszałka Sejmu w polską rację stanu niewiele miały wspólnego z rzeczywistością. Nie dlatego, że wypowiedź Terleckiego była z nią zgodna. Po prostu dlatego, że poza Rosją nikt nie zwrócił na nią uwagi. Żaden poważny polityk nie będzie przecież przejmował się wypowiedzią człowieka, który o niczym nie decyduje. A już na pewno o polskiej polityce zagranicznej. Nie to zresztą jest najważniejsze. Gdyby nawet Ryszard Terlecki miał na nią znaczący wpływ, to i tak jego wypowiedź nie miałaby większego znaczenia. Dlaczego? Ano niestety dlatego, że znaczenie Polski w stosunkach międzynarodowych jest marginalne.
Ostatnie lata to postępująca izolacja naszego kraju. Ułudą okazał się „sojusz” z Wielkim Bratem zza oceanu. I to nie tylko dlatego, że Donald Trump przegrał wybory, a Joe Biden zmienił jego politykę. Ta zmiana zresztą dotyczy bardziej retoryki niż treści. Dla USA w coraz większym stopniu wyzwaniem staje się rosnąca potęga Chin. Rosyjskie zagrożenie stopniowo traci na znaczeniu, ponieważ mimo nowoczesnego sprzętu wojskowego, dawny przeciwnik Amerykanów z czasów zimnej wojny, jest cieniem swojej dawnej potęgi. Ani potencjał demograficzny, ani tym bardziej gospodarczy nie daje Rosji szans na odgrywanie roli jednego ze światowych mocarstw. Zdaje sobie z tego sprawę Władimir Putin, ale oczywiście nigdy tego nie przyzna publicznie. Jego pozycja polityczna w Rosji opiera się przecież na nostalgii starszej części społeczeństwa za potęgą z okresu zimnej wojny i nacjonalistycznym nastawieniem młodszych obywateli, co skutecznie wykorzystuje w okresie swoich już ponad dwudziestoletnich rządów. Ale jest to gra w lidze, do której Rosja od dawna już nie należy i nigdy należeć nie będzie.
Marginalizacja Polski nie oznacza jednak, że przed „dobrą zmianą” odgrywaliśmy znaczącą rolę w Europie czy na świecie. To, że klepano nas po plecach, a Donald Tusk został szefem Rady Europejskiej, nie znaczy, że współdecydowaliśmy o losach Starego Kontynentu. A gdy nawet nasz pomysł był realizowany przez UE, to przynosiło to więcej szkody niż pożytku. Sztandarowy projekt polskiej polityki zagranicznej w czasach rządów PO – Partnerstwo Wschodnie – zakończył się nie tylko klapą, ale wręcz katastrofą. To przecież próba przeciągnięcia Ukrainy na stronę Zachodu doprowadziła do rosyjskiej ingerencji, aneksji Krymu i wojny w Donbasie. A wszystko to przy całkowitej bierności NATO i UE. Podpuściliśmy Ukraińców przeciw Rosji, a potem zostawiliśmy ich samych w obliczu agresji ich wschodniego sąsiada. Bo przecież, jak w czasie konferencji prasowej powiedziała premier Ewa Kopacz, gdy ktoś na ulicy wymachuje jakimś ostrym narzędziem albo trzyma w ręku pistolet, należy ukryć się w swoim domu i zamknąć drzwi na klucz.
Ponad ćwierć wieku naszych stosunków z Białorusią, to pasmo kolejnych porażek i rozczarowań. Nie jest jednak prawdą, że jest to efekt bezsensownego wspierania demokratycznej opozycji bezskutecznie dążącej do odsunięcia od władzy Aleksandra Łukaszenki. Wręcz przeciwnie. Kilkakrotnie czasie tego okresu podejmowaliśmy próby porozumienia z białoruskim dyktatorem – marszałek Karczewski bynajmniej nie był pierwszym politykiem, który zobaczył w nim „ciepłego człowieka”. Był to zresztą bardziej efekt pozornych zmian w polityce białoruskiej niż naszej politycznej strategii. Od czasów dojścia do władzy w Rosji Władimira Putina, białoruski Prezydent rozpoczął skomplikowane manewry, które miały na celu utrzymanie względnej niezależności jego kraju od wielkiego sąsiada cieszącego się, co bardzo istotne, autentyczną sympatią zdecydowanej większości białoruskiego społeczeństwa. Oczywiście celem nadrzędnym było zachowanie pełni władzy, co zresztą jak widać przez wiele lat mu się udawało. Odwilż w stosunkach z Zachodem kończyła się najczęściej po kolejnych wyborach, gdy Łukaszenka brutalnie tłumił protesty nielicznej i politycznie podzielonej opozycji. Nie inaczej było i w ubiegłym roku. Tyle, że tym razem dyktator rzeczywiście utracił poparcie swojego narodu, a demokratyczna opozycja wystąpiła w miarę zjednoczona i o wiele bardziej zdeterminowana. Z naszego punktu widzenia paradoks polega jednak na tym, że nie jest to opozycja antyrosyjska. Wielu obserwatorów uważa nawet, że wielu jej liderów było inspirowanych i wspieranych przez Moskwę. Władimir Putin, który nigdy nie darzył Łukaszenki sympatią, miał już dość jego wykrętów przed ściślejszą integracją obydwu państw. Czy Moskwa chciała się go ostatecznie pozbyć czy tylko osłabić i zmusić do uległości, niestety pozostanie pewnie przez długie lata tajemnicą. Niestety, ponieważ odpowiedź na to pytanie pokazałaby, gdzie są granice możliwości Rosji w kształtowaniu sytuacji u swojego sąsiada.
Nie tylko jednak wpływ Polski na sytuacje wewnętrzną Białorusi jest marginalny. Niewiele lepiej wygląda to w przypadku innych krajów europejskich i Stanów Zjednoczonych. I nie wynika to wyłącznie z ograniczonego zainteresowania sytuacją w tym niewiele znaczącym i jeszcze mniej znanym państwie istniejącym przecież dopiero od trzydziestu lat (chociaż członkiem ONZ Białoruś wraz z Ukrainą zostały już w 1945 roku). To raczej efekt ograniczonych możliwości spowodowanych silną pozycją Aleksandra Łukaszenki. Ta wynikała z pełnego poparcia armii, milicji i służb specjalnych (to się nie zmieniło) i większości społeczeństwa (to należy już raczej do przeszłości). Na dodatek zarówno działania zmierzające do pozbawienia władzy białoruskiego Prezydenta jak i te, których celem było znormalizowanie z nim stosunków, skierowane były przeciw Rosji. A to oznaczało, że musiały się spotykać z przeciwdziałaniem ze strony Moskwy.
Demokratyczny świat i Polska mają do wyboru kilka możliwości jeżeli chodzi o dalszą politykę wobec Białorusi. Można kontynuować dotychczasową politykę wspierania demokratycznej opozycji i nakładania kolejnych sankcji na Białoruś. Szanse na odsunięcie od władzy Łukaszenki są jednak iluzoryczne, a efektem będzie jedynie pogorszenie się warunków życia Białorusinów i coraz większe uzależnienie tego kraju od Rosji. Zamiast więc włączenia Białorusi w strefę wpływów Zachodu będziemy mieli umocnienie się wpływów rosyjskich, a co za tym idzie wzrost zagrożenia dla republik nadbałtyckich i Polski (bardziej tych pierwszych ze względu na ich położenie, mniejsze znaczenie dla Zachodu i bardzo duży – zwłaszcza na Łotwie i w Estonii – udział ludności rosyjskojęzycznej i sposobu jej traktowania przez te państwa).
Drugi pomysł forsowany jest przez niektórych polskich komentatorów. Ich zdaniem powinniśmy się pozbyć złudzeń co do możliwości demokratyzacji Białorusi i postawić na Łukaszenkę. Efektem miałoby uniezależnienie Białorusi od Rosji i uczynienie z niej państwa buforowego przed groźnym wschodnim sąsiadem. Jeszcze kilka lat temu pomysł był godny uwagi. Trudno było bowiem walczyć z Łukaszenką cieszącym się poparciem większości społeczeństwa w imieniu tegoż społeczeństwa. Ubiegłoroczne wybory spowodowały jednak radykalną zmianę sytuacji. Przebieg kampanii wyborczej przed wyborami prezydenckimi pokazał, że większość Białorusinów nie chce już rządów Aleksandra Łukaszenki. Byłoby czymś absurdalnym, gdyby w tej sytuacji demokratyczny świat udzielił poparcia dyktatorowi, a autorytarny przywódca Rosji być może dążyłby do odsunięcia go od władzy.
Jest jeszcze trzecia możliwość. Trudna do zaakceptowania z politycznego punktu widzenia i nie wiadomo czy w ogóle możliwa do przeprowadzenia. Wymagałaby bowiem porozumienia UE i USA z Rosją. W zamian za usunięcie Łukaszenki, Putin musiałby otrzymać gwarancje, że Białoruś pozostanie w rosyjskiej strefie wpływów. W gruncie rzeczy nic to nie zmieni, tym bardziej że protestujący Białorusini w większości są do Rosji nastawieni przychylnie i o ich włączeniu do jakiekolwiek antyrosyjskiego sojuszu nie ma co marzyć. Rosyjski przywódca musi sobie jednak zdawać sprawę, że dalsze popieranie białoruskiego dyktatora może umożliwić mu większe podporządkowanie Białorusi, ale jednocześnie osłabić prorosyjskie sympatie jej mieszkańców. Korzyścią dla drugiej strony byłoby oczywiście pozbycie się dyktatora, liberalizacja systemu politycznego i wypuszczenie więzionych działaczy opozycyjnych. Biorąc pod uwagę, że są to również prześladowani przez Łukaszenkę przedstawiciele naszej mniejszości, szczególnie polska strona powinna być zainteresowana takim rozwiązaniem.
Czy jest ono możliwe? Wydaje się to niestety mało prawdopodobne. O ile na takie rozwiązanie mogłaby się prawdopodobnie zgodzić UE i USA (Polski raczej nikt o zdanie nie będzie się pytał), to trudno będzie uzyskać akceptację Putina. Mimo jego głębokiej niechęci do Łukaszenki, pełne zwasalizowanie białoruskiego przywódcy i faktyczne włączenie Białorusi do Rosji, może być z rosyjskiego punktu widzenia korzystniejszym rozwiązaniem. Zwłaszcza, że popularność rosyjskiego Prezydenta w społeczeństwie spada, a nic tak jej nie zwiększa jak sukces w odbudowie ruskiego mira. Putin może się też obawiać wpływu upadku Łukaszenki na jego własną pozycję. Mogłoby to być odebrane jako sukces masowych protestów (kolorowe rewolucje), a to ostatnia rzecz, której by sobie życzył rosyjski autokrata. Problemem jest też brak zaufania we wzajemnych stosunkach. Rosjanie uważają, że nie raz zostali oszukani przez Zachód (rozszerzenie NATO, budowa stałych baz na terenie nowych członków tej organizacji, obalenie Kadafiego w Libii). Dlatego trudno będzie im uwierzyć w szczerość intencji przywódców zachodnich. Autokraci zresztą zwykle nikomu nie wierzą, a podejrzliwość często graniczy u nich z paranoją. Trudno też mieć całkowitą pewność, że Putin byłby w stanie doprowadzić do zmiany władzy na Białorusi. Być może lojalność białoruskich elit władzy wobec swojego Prezydenta jest silniejsza niż się wszystkim wydaje.
Czy to przekreśla realność tej koncepcji? Nie do końca. Trzy lata temu podobna sytuacja miała miejsce w Armenii, a dwa lata temu w Mołdawii, w których to krajach, chociaż zapewne bez entuzjazmu, Putin zgodził się na zastąpienie autokratów politykami mających społeczne poparcie. W przeciwieństwie jednak do tych peryferyjnych i mało znaczących krajów Białoruś jest znacznie ważniejsza. Dlatego być może rosyjski przywódca zgodziłby się na usunięcie Łukaszenki, ale w zamian za daleko idące ustępstwa. Chodzi oczywiście o sankcje nałożone na Rosję po agresji na Ukrainie i aneksji Krymu. To z kolei byłoby trudne do zaakceptowania przez państwa zachodnie, chociaż chyba wszyscy zdają sobie sprawę, że Krym nigdy do Ukrainy nie wróci, a z biegiem lat także przejęcie kontroli nad Donbasem przez Kijów będzie coraz mniej realne. Ustępstwa wobec Putina byłyby jednak zaprzeczeniem całej dotychczasowej retoryki Zachodu (nienaruszalność granic, potępienie użycia siły itp.), osłabiłyby poczucie bezpieczeństwa krajów sąsiadujących z Rosją i doprowadziłyby do utraty wpływów na Ukrainie. Takiej ceny raczej nikt nie będzie chciał zapłacić. Dlatego na Ukrainie dalej będą ginąć ludzie, Białoruś powoli będzie się przekształcać w rosyjską gubernię, a Aleksandr Łukaszenka ciągle będzie rządził w Mińsku. Do czasu aż dorośnie Kola. Kola czyli Mikałaj Łukaszenka. Ktoś w końcu musi przejąć interes po ojcu.
Karol Winiarski