Zastaw się, a postaw się
Odpadliśmy. Tradycyjnie. Niespodzianki nie było. Zwłaszcza gdy popatrzymy na to z perspektywy historycznej. Przecież poza dekadą między rokiem 1972 (wygranie turnieju olimpijskiego) a 1982 (zdobycie po raz drugi trzeciego miejsca na Mistrzostwach Świata), żadnych sukcesów w piłce nożnej nasza reprezentacja nie odnosiła. W klubowej było i jest zresztą jeszcze gorzej, co akurat dziwić nie może – przecież od dawna drużyny klubowe to zespoły najemników nie mających nic wspólnego z miastem, w którym mieści się siedziba klubu (ostatnio zresztą nawet to nie jest takie oczywiste – Szachtar Donieck czy Agdam Karabach od lat nie grają „u siebie”). O wszystkim decyduje kasa. A tu nasze kluby pełnią rolę kopciuszków europejskiego piłkarstwa.
Tradycyjne też były reakcje mediów i kibiców. Przed turniejem euforia. Relacje z przygotowań kadry rozpoczynały serwisy informacyjne różnych stacji. Gorące newsy o tym ile trenowali, co jedli, z kim spali (przez kilka dni piłkarzom towarzyszyły żony, partnerki, kochanki) zalewały serwisy medialne. Bezpośrednia relacja z odlotu do Sankt Petersburga na pierwszy pojedynek w grupie. Hurraoptymizm i buńczuczne zapowiedzi piłkarzy też nie były czymś nadzwyczajnym. Po porażce ze Słowacją nastąpiła zmiana o 180 stopni. Samokrytyka piłkarzy, mocne wypowiedzi „ekspertów”, którzy jeszcze dzień wcześniej tryskali optymizmem, złorzeczenia kibiców. Ale wystarczył wymęczony remis z Hiszpania, aby ponownie wszystko się zmieniło. Znowu piłkarze byli bohaterami, a trener geniuszem myśli taktycznej. Trwało to do drugiej minuty spotkania ze Szwecją, gdy straciliśmy pierwszą bramkę. Po drugim golu „nieoceniony” redaktor Szpakowski ogłosił koniec meczu. Gdy dwadzieścia minut później Lewandowski zdobył wyrównującą bramkę, wiara wróciła. Dobijający gol Szwedów zakończył tą emocjonalny rollercoaster. Teraz już wszyscy (no, gwoli sprawiedliwości, prawie wszyscy) komentatorzy byli zgodni – piłkarze zawiedli, trener jest do kitu i nie ma pojęcia o polskiej piłce, a prezes PZPN bez mała powinien popełnić harakiri.
Nie mam zamiaru dokonywać wiwisekcji przyczyn kolejnego naszego piłkarskiego niepowodzenia. Pozostawiam to znacznie mądrzejszym ode mnie. Trudno jednak nie zauważyć, że zmiana trenera na kilka miesięcy przed Mistrzostwami Europy była ryzykownym zagraniem Zbigniewa Bońka. Dziwi też brak kolegialności przy podejmowaniu tak istotnych decyzji – nikt nawet nie krył, że to samodzielna decyzja prezesa. Prezesa PZPN oczywiście, ale jak widać, wzorce z polityki przenoszą się też do innych sfer naszego życia. Zabawne są też jego opowieści o przyjęciu pełnej odpowiedzialności. Bo niby co to oznacza w praktyce? Poda się do dymisji? Przejdzie na emeryturę? A może zwróci związkowi pieniądze, które co miesiąc trzeba płacić Paulo Sousie?
I właśnie pieniądze to wątek, który warto poruszyć. 70 tys. euro, czyli około 10 tys. zł. dziennie, które co miesiąc dostaje selekcjoner naszej reprezentacji, to niemoralnie wysoka suma. Zwłaszcza, że nic nie wskazuje, iż jest ona uzależniona od osiąganych przez reprezentację wyników. Trudno się dziwić Paulo Sousie, że chce dalej prowadzić nasz narodowy zespół (trochę to przypomina słynną scenę z Kariery Nikodema Dyzmy, gdy główny bohater nerwowo zastanawia się jak długo jeszcze uda mu się utrzymać). I nie zmienia tej oceny finansowe szaleństwo, które opanowało świat sportu. Podobnie jak fakt, że tylko niewielka część przychodów PZPN pochodzi z budżetu państwa, a więc związek płaci wynagrodzenie selekcjonera „ze swoich”. Przede wszystkim dlatego, że w przypadku większości klubów sportowych wygląda to już zupełnie inaczej – w mniejszym lub większym stopniu korzystają one ze wsparcia budżetów miast i gmin. Bez tych pieniędzy wiele z nich albo w ogóle zakończyłoby swój żywot, albo musiało ograniczyć swoje mocarstwowe (jak na polskie warunki oczywiście) aspiracje. W konsekwencji PZPN nie miałby czym zarządzać, a przynajmniej nie dysponowałby takimi pieniędzmi od sponsorów czy stacji telewizyjnych. A tym samym nie miałby przychodów, którymi Zbigniew Boniek może hojną ręką obdarowywać swoich wybrańców.
Prośby, żądania, a czasem i groźby działaczy sportowych i kibiców kierowane do władz samorządowych nie mogą dziwić. W końcu to najprostszy sposób zdobycia środków. Dziwi jednak, że tak wielu włodarzy im ulega. Bardzo rzadko wynika to jednak z ich osobistych zainteresowań (Prezydent Chęciński jest wyjątkowym przypadkiem). Najczęściej to strach przed gniewem ludu (może niezbyt licznego, ale głośnego, a czasami agresywnego) albo polityczna kalkulacja wynikająca z przekonania, że wsparcie dla określonych dyscyplin zapewni wyborcze głosy. I nie jest w tym przypadku najważniejsze czy to prawidłowa ocena. Ważne, że wójtowie, burmistrzowie i prezydenci tak uważają, a w konsekwencji ładują kasę w najczęściej miernej jakości grajków.
Bezpośrednie wsparcie dla klubów sportowych to jednak tylko część kosztów ponoszonych przez samorządy. I to często nie tych największych. Drużyny muszą gdzieś grać, a obiekty sportowe w zdecydowanej większości są własnością komunalną. Samo utrzymanie stadionu piłkarskiego pochłania co najmniej kilkaset tysięcy rocznie. Gdy trzeba na nim dokonywać poważniejszych remontów lub drobnych inwestycji, rachunek rośnie do kilku milionów. A przecież ambicją wielu prezydentów jest budowa nowych obiektów. A to już kwoty przekraczające najczęściej sto milionów złotych. Na dodatek, w przeciwieństwie do hal sportowych czy lodowisk, stadiony piłkarskie nie mogą być udostępniane dla amatorów, a nawet drużyn młodzieżowych. Nie wytrzymałaby tego murawa, której jednorazowa wymiana kosztuje kilkaset tysięcy złotych. Dla nich pozostają trybuny. A tam przecież sportu się nie uprawia. Czasami jedynie wolną amerykankę.
Z punktu widzenia finansów miast najgorszą rzeczą są wielkie imprezy sportowe, które wymagają budowy nowych obiektów. Widać to chociażby na przykładzie stadionów zbudowanych na Euro 2012. Co prawda koszty inwestycji zostały pokryte w większości z budżetu państwa, ale już utrzymanie spoczywa na lokalnych władzach. Efekt? Co roku Wrocław, w którym rozegrano tylko trzy mecze fazy grupowej, musi dopłacać do interesu ponad 30 mln zł. Niewiele lepiej wygląda to w Poznaniu i Gdańsku. Jedynie należący zresztą do Państwa Stadion Narodowy w Warszawie zarabia na swoje utrzymanie. Ale oczywiście nie ma najmniejszych szans na zwrot kosztów inwestycji, które wyniosły bez mała 2 mld zł.
Miliony wydawane na sport zawodowy i obiekty mu służące mogłyby zostać przeznaczone na inne cele. Widać to na przykładzie naszego miasta, a za kilka lat, gdy przyjdzie spłacać długi zaciągnięte na budowę Sosnowieckiego Parku Sportowego, będzie widoczne w jeszcze bardziej jaskrawy sposób. Niestety, obawiam się że tylko niewielka część mieszkańców Sosnowca dostrzeże związek między pogarszającą się jakością usług publicznych (edukacja, służba zdrowia, opieka społeczna), a powstaniem trzech sportowych obiektów na środulskiej górce. Tak jak niewielu Polaków oceniając PRL było w stanie zrozumieć, że ostateczne załamanie polskiej gospodarki w latach 80-tych wynikało z nieodpowiedzialnej polityki ekonomicznej ekipy Edwarda Gierka. Cóż, w końcu już Mickiewicz pisał „czucie i wiara silniej mówi do mnie, niż mędrca szkiełko i oko”.
Karol Winiarski