Czerwone sukno
Mylili się wszyscy ci, którzy twierdzili, że polskich polityków nie jest w stanie połączyć żaden wspólny cel. Oto tuż przed parlamentarnymi wakacjami Pan Prezydent Andrzej Duda (wydający rozporządzenie) pospołu z premierem Mateuszem Morawieckim (kontrasygnujący ten akt prawny) podnieśli pensje wiceministrów. Tym samym zrobili też dobrze wybrańcom narodu czyli posłom i senatorom, których wynagrodzenie jest powiązane (80%) z płacami tychże urzędników. Wzrost nie jest mały (ponad 50%), ale też od dawna wynagrodzenia tych osób nie były waloryzowane, a ich realna wartość znacząco zmalała. Podwyżki są więc jak najbardziej zasadne. Rodzą się jednak wątpliwości czy ten sposób ich wprowadzania nie jest przejawem tchórzostwa polskiej klasy politycznej – chcieliby, a boją się gniewu ludu (i mediów). Trudno też uznać to za trwałe rozwiązanie, ponieważ takowym byłoby jedynie połączenie tych wynagrodzeń ze średnią krajową. Najbardziej jednak szokuje fakt, że jednocześnie rząd zapowiedział zamrożenie w przyszłym roku płac w sferze budżetowej. Złośliwi powiedzieliby: kradną, ale już się nie dzielą.
Zwykle po każdej kontrowersyjnej decyzji rządu czy Prezydenta politycy opozycji na wyścigi zwoływali konferencje prasowe piętnując niekonstytucyjne, niedemokratyczne i złodziejskie działania władzy. Ale tym razem początkowo nabrali wody w usta, a na zadawane pytania odpowiedź była jedna – to nie my, to oni. Może i oni, ale korzyści wspólne. Odezwały się jedynie pojedyncze głosy dezaprobaty i to ze strony mniej znanych parlamentarzystów. Jedynie Marek Borowski zapowiedział, że będzie przekazywał 2 tys. zł na rzecz organizacji zajmujących się dziećmi na warszawskiej Pradze. To mniej więcej 2/3 z tego, co senator Koalicji Obywatelskiej dodatkowo będzie zarabiał. Inni nawet takich deklaracji nie złożyli. Dopiero decyzja Donalda Tuska, którego sprawa bezpośrednio w ogóle nie dotyczy, wymusił na PO złożenie projektu ustawy odwołującej decyzje Prezydenta i premiera. Entuzjazm wobec nowego-starego lidera Platformy w klubie tej partii z pewnością mocno osłabnie, a większość parlamentarzystów opozycji oficjalnie popierając ustawę, po cichu będzie się modliła, żeby ustawa nie została uchwalona.
Dlaczego prezes wszystkich prezesów czyli Jarosław Kaczyński, nakazał Andrzejowi Dudzie wydanie rozporządzenia podnoszącego wynagrodzenia parlamentarzystom o 60% (włącznie z dietą, która nie uległa podwyższeniu to 52%), skoro zaledwie trzy lata temu nakazał je obniżyć o 20%? Wytłumaczenie jest dość proste. To po prostu próba przywrócenia posłuchu w coraz bardziej wewnętrznie zanarchizowanym i skłóconym klubie parlamentarnym Prawa i Sprawiedliwości, który balansuje na granicy większości w Sejmie. Powodem narastającej frustracji posłów partii rządzącej są w dużym stopniu kwestie finansowe. Okazało się bowiem, że bardziej skorzystali ci, którzy przegrali wybory i w ramach „pocieszenia” dostali dobrze płatne posadki w spółkach Skarbu Państwa, rządowych agencjach albo też w niektórych organach władzy (przykładem może być były poseł Stanisław Piotrowicz, który został sędzią w Trybunale Konstytucyjnym), niż ci, którzy odnieśli wyborczy sukces i jako parlamentarzyści nie mogą czerpać o wiele większych profitów z innych źródeł.
Problem narastał od dawna, ale palący stał się po ostatnim Kongresie Prawa i Sprawiedliwości. Wówczas to Jarosław Kaczyński przeforsował uchwałę, której celem była likwidacja nepotyzmu we własnych szeregach. Jak w starym dowcipie o heroicznej walce komunistów z problemami, które sami stworzyli, lider Zjednoczonej Prawicy zmuszony został do naprawy patologii, które przez lata tolerował, a nawet sam stworzył. Nepotyzm rozkwitł bowiem nieprzypadkowo. Zatrudnianie członków rodzin na państwowych posadach miało bowiem być substytutem obniżenia zarobków parlamentarzystów. Posłowie czy senatorowie mieli zaciskać pasa, aby nie denerwować wyborców, ale za to ich małżonkowie, dzieci, rodzeństwo i dalsi krewni dostali szansę na dorobienie się. Szansę, której nigdy nie dostaliby w prywatnym biznesie ze względu na posiadane kwalifikacje. A raczej ich brak.
Sama uchwała jest kuriozalna z jeszcze kilku powodów. Po pierwsze, nie wiadomo dlaczego uchwała mianem rodziny określa jedynie współmałżonków, dzieci, rodzeństwo oraz rodziców polityków. A co z wnukami, siostrzeńcami, bratanicami, wujkami, ciotkami? Co z powinowatymi – przecież szwagier to już formalnie nie rodzina, ale czym się różni brat żony od własnego brata? A co ze związkami niesakramentalnymi? Czy osoby żyjące w nieformalnych relacjach mają być preferowane? Także homoseksualiści? I to przez tak arcykonserwatywną i prorodzinną partię?
Po drugie, nie za bardzo wiadomo kiedy mamy do czynienia ze spółkami Skarbu Państwa. Czy tylko wówczas, gdy państwo jest udziałowcem większościowym? Tym samym nie jest nią np. Orlen, w którym Skarb Państwa posiada zaledwie 27% udziałów (ma wzrosnąć do 50% dopiero po przejęciu Lotosu i PGNiG). A przecież nikt nie ma wątpliwości kto – z powodu rozproszenia pozostałego akcjonariatu – ma w tej spółce głos decydujący. Co ze spółkami zależnymi czyli spółkami-córkami, w których Skarb Państwa formalnie udziałów nie ma, ponieważ ma je spółka-matka? I dlaczego uchwała nie dotyczy spółek komunalnych, gdzie problem ten dotyczy także polityków opozycji? A co z rządowymi agencjami i urzędami? Tam już można rodzinę upychać?
Po trzecie, co z osobami, które mimo więzów rodzinnych nie zawdzięczają swoich stanowisk protekcji krewnych. Przykładem może być odwołany przed dwoma tygodniami prezes koncernu Energa Jacek Goliński, brat posłanki i wiceminister klimatu i środowiska Małgorzaty Golińskiej. Tyle, że jak wieść gminna niesie, stosunki między rodzeństwem od lat nie są najlepsze i to nie ona załatwiła mu tą intratną posadę. Z rodziną, jak wiadomo, często najlepiej wychodzi się na zdjęciu.
Zasadniczy problem jest jednak inny. Nepotyzm to może najbardziej widoczny i bulwersujący, ale nie najpoważniejszy przejaw patologii polskiego życia politycznego. Tym co niszczy Polskę jest traktowanie wszelkich stanowisk ze sfery publicznej jako politycznego łupu. Przy ich podziale przez zwycięzców wyborów powiązania rodzinne są pochodną związków partyjnych i towarzyskich. To gwarantuje możliwość zdobycia posad w urzędach, agencjach i spółkach, w których państwo lub samorządy mają swoje udziały. Tak bowiem jest na szczeblu centralnym, ale także idealizowany przez wielu (zwłaszcza zwolenników opozycji) samorząd nie jest wolny od tych patologii. Wystarczy zobaczyć ile w ostatnich latach powstało stanowisk pełnomocników czy doradców burmistrzów i prezydentów, jak wiele tworzy się nowych spółek, w których do obsadzenia są miejsca w zarządach i radach nadzorczych. Szczytem hipokryzji jest piętnowanie rządzących, gdy samemu robi się to samo. A przykładów jest wiele.
Jak donosił jeden z portali, po wyborach samorządowych, gdy władzę w województwie małopolskim przejął PiS i pozwalniał ze spółek podlegających samorządowi województwa działaczy PO i PSL (ciekawe jak się tam dostali?), wielu z nich znalazło nowe miejsca pracy w spółkach komunalnych Krakowa. Utworzono podobno nawet nową spółkę, aby były prezes spółki wojewódzkiej mógł być dalej prezesem. Gdy Inicjatywa Polska weszła w skład Koalicji Obywatelskiej, jeden z jej działaczy i obecny poseł Dariusz Joński, został wiceprezesem spółki zarządzającej halą sportową w Łodzi. Kiedyś tego typu obiektami zarządzali po prostu kierownicy podlegający dyrektorowi MOSiR-u. Teraz tworzy się spółki, co daje możliwości upchnięcia kilku „znajomych królika”. Takie tworzenie całkowicie zbędnych posad nie jest zresztą niczym nowym. Już w latach 90-tych w Sosnowcu utworzono specjalnie dla żony jednego z działaczy „Solidarności” stanowisko wiceprezesa w Agencji Rozwoju Lokalnego. Do klasyki już należą przyjacielskie usługi samorządowców z zaprzyjaźnionych gmin. Dzięki temu Prezydent Sosnowca Arkadiusz Chęciński mógł sobie dorobić w ubiegłym roku ponad 77 tys. zł. jako członek rad nadzorczych dąbrowskich wodociągów i wrocławskiego ZOO. Byłoby więcej, ale w tym drugim przypadku funkcję objął dopiero w połowie roku. W jednej z będzińskich spółek w zarządzie i radzie nadzorczej można spotkać kilka dziwnie znajomych nazwisk, zadziwiająco podobnych do nazwisk włodarzy sąsiednich miast, a w Radzie Nadzorczej jest również Prezydent Częstochowy. Oczywiście zupełnym przypadkiem jest to, że prezydenci obydwu miast wywodzą się z SLD. Dość chwalebnym wyjątkiem jest Prezydent Warszawy Rafał Trzaskowski, który nie jest najlepiej zarabiającym urzędnikiem Warszawy. Jego zastępcy mają dochody nawet o połowę wyższe, ponieważ w przeciwieństwie do niego „obskakują” jeszcze komunalne spółeczki.
Dlaczego dochodzi do takich patologii? Dochodzi, bo musi. Większość działaczy partii politycznych, nawet jeżeli wstępowała do nich z powodów ideowych, po pewnym czasie zatraciła moralny kompas i uległa chęci wzbogacenia się. Jeżeli lider ugrupowania chce zyskać poparcie członków swojej partii, musi zaspokoić ich aspiracje. Gdyby tego nie zrobił, wybraliby sobie innego wodza. Poparcie dla Borysa Budki w Platformie zaczęło spadać nie dlatego, że rok temu uzgodnił z PiS-em podwyżki dla parlamentarzystów i samorządowców. Zaczęło spadać, ponieważ pod wpływem krytyki mediów i elektoratu musiał się z nich wycofać.
Zadziwiające jak niewiele się zmieniło na przestrzeni tysiącleci. Podobne mechanizmy władzy działały przecież już w okresie plemiennym. Zmieniła się tylko forma łupu. Wówczas były to zrabowane innym plemionom dobra (kosztowności, bydło, kobiety). Teraz są to ciepłe posadki w urzędach, agencjach i spółkach. Nie inaczej było i w czasach I Rzeczpospolitej. Trudno w tym miejscu nie wspomnieć jednego z najbardziej znanych fragmentów Potopu Henryka Sienkiewicza:
„Rzeczpospolita to postaw czerwonego sukna, za które ciągną Szwedzi, Chmielnicki, Hiperborejczykowie, Tatarzy, elektor i kto żyw naokoło. A my z księciem wojewodą powiedzieliśmy sobie, że z tego sukna musi się i nam tyle zostać w ręku, aby na płaszcz wystarczyło; dlatego nie tylko nie przeszkadzamy ciągnąć, ale i sami ciągniemy.”
Odzyskanie niepodległości w 1918 roku nie przyniosło zmiany sytuacji. Postać Nikodema Dyzmy, chociaż fikcyjna, to przecież oddawała realia elit władzy II RP. Wydawało się, że doświadczenia komunizmu, a przede wszystkim zachodnie standardy, ukrócą te patologie. Przez pierwszych kilka lat można było z pewnym optymizmem patrzeć na polskie życie polityczne. Nawet, gdy zdarzały się patologie, to były one napiętnowane, a skompromitowani politycy odsuwani na dalszy plan. Z czasem jednak wszystko wróciło do normy. Dlaczego? Ponieważ liderzy polityczni zorientowali się, że to skuteczny sposób umacniania swojej władzy w strukturach partyjnych, a co najważniejsze, nie skutkuje to trwałym obniżeniem notowań sondażowych. Oczywiście zdecydowana większość wyborców potępia te praktyki. Ale tylko wówczas, gdy dotyczą politycznych przeciwników. Swoi są traktowani z o wiele większą wyrozumiałością, a ich pazerność jest racjonalizowana i usprawiedliwiana. Taka filozofia Kalego w czystej postaci. I raczej nie ma co liczyć, że w dobie pogłębiającej się politycznej polaryzacji, cokolwiek miałoby się w tej kwestii zmienić. Chyba, że na gorsze.
Karol Winiarski