Koniec świata czy koniec miesiąca?
Dwa tygodnie temu Komisja Europejska przedstawiła założenia realizacji przyjętego w ubiegłym roku planu redukcji emisji CO2 o 55% w stosunku do roku 1990. To znaczący wzrost w porównaniu z poprzednim celem, który mówił o jedynie 40% obniżce. Powodem są oczywiście kolejne badania naukowe wskazujące na szybszy niż jeszcze niedawno przewidywano wzrost temperatury na naszej planecie i będąca ich konsekwencją presja środowisk ekologicznych, które skutecznie narzucają dominującą w krajach Europy Zachodniej narrację. W Polsce założenia planu „Fit for 55” nie wzbudziły większego zainteresowania przykryte sporem o TSUE, TVN, podwyżki dla parlamentarzystów i oczywiście ciągnącą się jak brazylijski serial „epopeję” Jarosława Gowina pod tytułem: wyjdzie, nie wyjdzie. A przecież te wszystkie kwestie w porównania z planowanymi działaniami UE nie mają tak naprawdę większego znaczenia.
Globalny wzrost temperatury w porównaniu do czasów przedprzemysłowych jest sprawą niepodważalną – o ile oczywiście ktoś nie wierzy w globalny spisek naukowców fałszujących jej pomiary. Raczej pewne wydaje się również, że winę za to ponosi człowiek. Co prawda w przeszłości niejednokrotnie klimat zmieniał się z powodów naturalnych, ale w ostatnich czterdziestu latach nie nastąpiło nic, co wyjaśniałoby tak szybko zachodzące zmiany. Nic, poza bardzo szybkim wzrostem ilości CO2 w ziemskiej atmosferze, którego jest w tej chwili już 50% więcej niż w XVIII wieku. A to bez wątpienia efekt emisji przemysłowych będących oczywiście skutkiem działalności człowieka. O ile do II wojny światowej ograniczały się one do Europy, Ameryki Północnej i częściowo Południowej, to po jej zakończeniu, a przede wszystkim od momentu, od którego szybko zaczęły się rozwijać kraje Dalekiego Wschodu, dotyczą także kontynentu azjatyckiego zamieszkiwanego przez większość ziemskiej populacji. W końcu Chiny to największy dziś emitent CO2 na świecie, a Indie zajmują w tej statystyce trzecie miejsce.
Bardziej dyskusyjne są już natomiast długofalowe skutki tego zjawiska, zwłaszcza gdy będziemy je rozpatrywać lokalnie. Podniesienie bowiem średniej temperatury na planecie nie musi oznaczać, że wszędzie wzrośnie ona w takim samym stopniu, co zresztą widać już dzisiaj. Mogą się nawet zdarzyć lokalne anomalie. Widoczne osłabienie Golfsztromu może na przykład, przynajmniej zdaniem niektórych naukowców, w nadchodzących latach spowodować w Europie chwilowe ochłodzenie, a nie ocieplenie klimatu. Warto pamiętać, że średnia temperatura w Madrycie jest znacznie wyższa niż w Nowym Yorku, a przecież oba miasta leżą na podobnej szerokości geograficznej – przynajmniej częściowo jest to właśnie efekt wpływu ciepłego prądu zatokowego. Nie zmienia to jednak faktu, że ocieplenie powoduje w wielu miejscach na naszej planecie destabilizację klimatu i wzrost ilości zjawisk ekstremalnych, czego niestety w lipcu doświadczyli najpierw mieszkańcy południowych Moraw, a potem Niemiec, Belgii i Holandii.
Skoro pojawia się zagrożenie, to musi oczywiście nastąpić odpowiednia reakcja. Możliwe do podjęcia działania są dwojakie i nie są one wykluczające. Po pierwsze, możemy ograniczać negatywne skutki coraz bardziej ekstremalnych zjawisk pogodowych, co nie zawsze jest możliwe, zawsze jest kosztowne, a efekty są najczęściej ograniczone. Po drugie, możemy próbować zlikwidować, a przynajmniej starać się zminimalizować, ich przyczyny, czyli dążyć do ograniczenia tempa wzrostu temperatury, co w praktyce oznacza redukcję emisji gazów cieplarnianych. Temu właśnie służyć ma Europejski Zielony Ład, który stał się najważniejszym, a czasami wręcz można odnieść wrażenie, że jedynym, celem działania obecnej Komisji Europejskiej.
Trudno pojąć dlaczego Mateusz Morawiecki z uporem godnym lepszej sprawy nie chciał się zgodzić na zadeklarowanie osiągnięcia przez Polskę neutralności klimatycznej do 2050 roku, a jednocześnie bez większych oporów zaakceptował radykalny wzrost redukcji emisji CO2 do roku 2030. O ile pierwszy z celów jest odległy i można go zaliczyć do kategorii pobożnych życzeń, o tyle drugi wymaga wdrożenia już w najbliższych latach konkretnych działań, co właśnie zakłada program Fit for 55. Zgadzając się na realizację tego celu daliśmy zielone światło Komisji Europejskiej i nawet trudno mieć do niej pretensje, że zaprezentowała projekt tak radykalnych działań. Zdaniem ekologów nawet zbyt mało radykalnych i niegwarantujących zakładanego poziomu redukcji emisji.
Zupełnie inne zdanie na ten temat mają niektórzy politycy i prawie wszyscy przedsiębiorcy, którzy zwracają uwagę na gospodarcze i społeczne konsekwencje podejmowanych działań. Cóż z tego, że cel zostanie osiągnięty, skoro obniżenie poziomu życia obywateli może doprowadzić do gwałtownej reakcji obywateli, co w systemie demokratycznym może doprowadzić do przejęcia władzy przez różnego rodzaju „przyjaciół ludu” czyli cynicznych populistów. A wówczas zamiast kontynuacji proekologicznych zmian, może nawet dojść do wycofania się z wielu już podjętych działań. Przecież to właśnie motywowana względami ekologicznymi stosunkowo niewielka podwyżka cen paliw doprowadziła we Francji do protestów „żółtych kamizelek”. W ich trakcie pojawiło się słynne hasło: „zanim nastąpi koniec świata, będzie koniec miesiąca”. Bieżący interes jednostki prawie zawsze będzie ważniejszy niż hipotetyczna katastrofa klimatyczna w bliżej nieokreślonej przyszłości.
Działania zmierzające do redukcji emisji CO2 są konieczne. Przy ich wdrażaniu trzeba jednak pamiętać o kilku kwestiach. Po pierwsze, kraje UE odpowiadają jedynie za 10% ogólnoświatowych emisji CO2. Sami świata nie zbawimy. Możemy oczywiście dawać dobry przykład, ale jeżeli wybuchną społeczne protesty, to będzie to raczej przestroga przed wprowadzaniem tego typu działań, a nie zachęta do tego typu przedsięwzięć.
Po drugie, dotychczasowe sukcesy w ograniczaniu emisji gazów cieplarnianych w dużym stopniu były związane z przenoszeniem produkcji do krajów spoza UE. Co z tego, że w Europie emisja spadała, skoro rosła w Azji? Jeżeli UE wprowadzi podatek węglowy (a raczej cło węglowe) na swoich granicach, może się okazać, że osiągnięcie zakładanych celów klimatycznych będzie niemożliwe do zrealizowania. Nie mówiąc o wojnie handlowej z innymi krajami.
Po trzecie, nie mamy jeszcze w pełni efektywnych alternatywnych źródeł energii. Odnawialne źródła energii są opłacalne tylko w wyniku nałożenia na spalanie węgla, ropy i gazu w elektrowniach wysokich opłat emisyjnych – w chwili obecnej przekraczających już 50 euro za tonę CO2. Energetyczny zwrot inwestycji energetycznej (ilość energii wytworzonej do tej, którą trzeba poświęcić na jej wytworzenie), zgodnie z wyliczeniami hiszpańskich naukowców w przypadku OZE osiągnie w połowie wieku wartość najwyżej 5:1 – zakłada się, że rozwój cywilizacyjny możliwy jest dopiero, gdy stosunek ten jest większy niż 6,5:1, a optymalnie, gdy przekracza poziom 10:1 (obecnie oparty o paliwa kopalne wynosi 12:1, chociaż warto zaznaczyć, że stopniowo maleje z powodu wzrostu kosztów wydobycia węgla, ropy i gazu). W dalszym ciągu też nie rozwiązano problemu dużych dysproporcji sezonowych w produkcji energii z OZE. Zdarzały się już sytuacje, gdy pochodziła z niej całość zużywanej w Niemczech energii. Ale były też ostatniej zimy dni, gdy Niemcy czy Szwecja musiały importować z innych krajów energię produkowaną w elektrowniach węglowych. Nie zawsze przecież świeci słońce i wieje wiatr.
Po czwarte, czysta energia nie zawsze jest taka czysta. Do produkcji baterii czy ogniw fotowoltaicznych potrzeba dużych ilości pierwiastków ziem rzadkich – w pierwszym przypadku litu, w drugim kobaltu. Największe złoża litu znajdują się w Chinach, a dokładniej w Sinkiangu. Do ich wydobywania wykorzystuje się Ujgurów i nie zawsze jest to praca dobrowolna. Eksploatacja złóż kobaltu w Demokratycznej Republice Konga to z kolei niewolnicza praca dzieci i totalna dewastacja środowiska naturalnego. Budowa wiatraków, akumulatorów do samochodów elektrycznych i ogniw fotowoltaicznych pochłania spore ilości energii, a ta nie zawsze ma ekologiczne pochodzenie. Nie ma też tanich i środowiskowo w pełni bezpiecznych metod utylizacji czy też recyklingu zużytych urządzeń – tylko 5% baterii poddawanych jest przetwarzaniu. Obecnie to jeszcze dość marginalny problem, ale jeżeli plany UE zastąpienia samochodów spalinowych elektrycznymi (plan zakłada, że po 2035 będzie można produkować jedynie samochody zeroemisyjne, a więc nawet hybrydy zostaną zakazane) zakończą się sukcesem, to zostanie on zwielokrotniony. Rozwiązując jeden problem ekologiczny, tworzymy więc kilka kolejnych.
Po piąte, nie można liczyć na stałe poparcie większości obywateli dla zmian, które spowodują stopniowy spadek ich poziomu życia. Werbalne poparcie, które wynika z badań opinii publicznej może się szybko zmienić, gdy koszty okażą się niewspółmierne do efektów (a te szybko nie nastąpią), a na dodatek niewspółmiernie rozłożone wśród społeczeństwa, czego uniknąć nie będzie można. Nierówności społeczne doskwierają o wiele bardziej, gdy nasze własne aspiracje nie są zaspokajane, niż gdy jesteśmy zadowoleni z naszej sytuacji materialnej.
W latach 50-tych XX wieku Mao Zedong uznał, że ogromna ilość ziarna jest zjadana przez ptaki. Wprowadzona przez niego ogólnokrajowa akcja ich zabijania rzeczywiście spowodowała radykalne zmniejszenie strat zboża z tego powodu. Tyle, że zanim rośliny wydały plony zostały zjedzone przez szkodniki. W efekcie zbiory nie były w stanie zaspokoić potrzeb żywnościowych Chin i miliony ludzi zmarło z głodu. Takie są efekty ideologicznego zacietrzewienia i braku całościowej analizy problemu.
Kryzys klimatyczny jest faktem. Działania mu przeciwdziałające są konieczne. Nie można jednak podejmować radykalnych działań, które w dłuższej perspektywie mogą przynieść skutki odmienne od zakładanych. Końca świata nie będzie. W przeciwieństwie do końca miesiąca.
Karol Winiarski