Dobra zmiana po retuszu
„Drzwi Pałacu Prezydenckiego były i są otwarte”. Tak mówił Prezydent Andrzej Duda w dniu swojego zaprzysiężenia na drugą kadencję rok temu. „Z przyjemnością z panem porozmawiam, ale muszę zobaczyć, kogo do siebie zaproszę. Dzisiaj tego nie wiem. Nie będzie spotkania w cztery oczy.” Te słowa skierował w sobotę do Jarosława Gowina wręczając mu dymisję z funkcji wicepremiera i ministra rozwoju, pracy i technologii. Andrzej Duda już nawet nie ukrywa, że identyfikuje się wyłącznie z jednym środowiskiem politycznym i nie zamierza nawet wysłuchiwać racji osób mających odmienne poglądy. Powód takiej postawy jest dość oczywisty. To druga i ostatnia kadencja Andrzeja Dudy. Kończąc ją będzie w sile politycznego wieku. A jednocześnie Jarosław Kaczyński zgodnie ze swoimi zapowiedziami przestanie liderować Zjednoczonej Prawicy (mniej tu zresztą chodzi o złożone obietnice, a bardziej o wiek i stan zdrowotny). Naszemu Prezydentowi marzy się zastąpienie dotychczasowego niekwestionowanego lidera polskiej prawicy. To, że jego szanse są mniej więcej takie, jak moje zostania sułtanem Brunei, to już inna sprawa. Cóż, każdemu wolno marzyć.
Kiedy rok temu Jarosław Gowin zablokował tzw. wybory „kopertowe” podpisał na siebie polityczny wyrok śmierci. Przygotowania do egzekucji trwały wiele miesięcy. Tyle czasu Jarosław Kaczyński potrzebował na zmontowanie nowej większości w Sejmie. Biorąc pod uwagę fakt, że bez posłów Porozumienia klub Prawa i Sprawiedliwości liczył niespełna 220 posłów, wydawało się to przedsięwzięciem z rodzaju mission impossible. A jednak w ciągu roku prezes PiS przy pomocy Adama Bielana pozbawił Jarosława Gowina większości jego posłów, pozyskał dwóch niezależnych parlamentarzystów i przeciągnął na swoją stronę trzech kukizowców. W międzyczasie musiał też odzyskać kilku marnotrawnych PiS-owców, którzy opuścili matecznik. Lech Kołakowski dostał posadę za 40 tys. zł miesięcznie w Banku Gospodarstwa Krajowego. Partnerowi Małgorzaty Janowskiej znaleziono posadę w jednej ze spółek Grupy PGE. Arkadiusza Czartoryskiego prezes „uniewinnił” kończąc prowadzone przeciw niemu śledztwo CBA. Poseł Solidarnej Polski Tadeusz Cymański przyznając, że są to działania etycznie naganne, uznał jednak, że Polski Ład wart jest takich zachowań. Cel uświęca środki. Zapewne kilka lat temu byłby święcie oburzony na sugestie, że w taki sposób można utrzymywać większość w Sejmie. Gdzie wyznaczy granicę za kilka miesięcy? Oczywiście, o ile w ogóle jeszcze będzie uważał, że jakaś granica istnieje.
Przez wiele lat Jarosław Gowin odgrywał znacząco rolę na polskiej scenie politycznej. O wiele większą niż wynikałoby to z jego realnej siły politycznej. Manewrując między dwoma głównymi ugrupowaniami i korzystając z wyjątkowo dla niego szczęśliwego układu sił w parlamencie, miał całkiem spory wpływ na polską rzeczywistość. Ale w decydującym momencie, rok temu w trakcie przygotowań do wyborów kopertowych, nie zdecydował się na zagranie va banque. Miał wówczas szanse zostać Marszałkiem Sejmu, a być może nawet premierem. Zawahanie się, ale też brak pełnego poparcia swoich ludzi i niektórych przedstawicieli opozycji, doprowadziło go do politycznej klęski. Mając obecnie pięciu posłów i jednego senatora nie znaczy już nic. I nie inaczej będzie w przyszłości, nawet gdyby przyłączając się do Polskiego Stronnictwa Ludowego udało mu się dostać do kolejnego Sejmu.
Sukces Jarosława Kaczyńskiego nie daje jednak gwarancji stabilnej większości. Z trudem sklecona nowa większość może okazać się nietrwałą. Żeby ją utrzymać lider PiS będzie musiał zaspokajać żądania poszczególnych parlamentarzystów zdających sobie sprawę, że ich głosy stały się dla prezesa bardzo cenne. A cenne rzeczy sporo kosztują. I prezes będzie musiał płacić. A w zasadzie to my będziemy płacili, bo przecież nie zapłaci ze swoich. Cóż jednak znaczy marne 40 tys. zł miesięcznie dla posła Kołakowskiego, gdy daje to możliwość sprawowania praktycznie nieograniczonej władzy przez tak genialnych polityków, którzy właśnie skłócili nas z całym światem. A Putinowi przez tyle lat to się nie udawało.
Problemem innego rodzaju pozostaje Zbigniew Ziobro, którego pozycja polityczna w wyniku reorganizacji Zjednoczonej Prawicy nawet wzrosła. Lider Solidarnej Polski ma trzy cele. Pierwszy, bieżący, to utrzymanie się w koalicji rządzącej. Realizacja tego celu nie była i nie jest zagrożona – po prostu jego posłów Jarosław Kaczyński nie ma kim zastąpić, a ich wierność wobec swojego szefa jest o wiele większa niż w przypadku ludzi Gowina.
Cel średniookresowy, to start z list PiS-u, a najlepiej w ramach koalicji Zjednoczonej Prawicy. Żeby mieć pewność, że tak się stanie, Solidarna Polska musi mieć na tyle silne poparcie, że pozbycie się jej z list wyborczych oznaczałoby dla Jarosława Kaczyńskiego polityczne samobójstwo. Nie muszą to być notowania pozwalające na przekroczenie 5% progu wyborczego. Wystarczy 2-3% aby pozbawić PiS kilkunastu mandatów, co z pewnością rozwiałoby nadzieje na trzecią kadencję. Dlatego Zbigniew Ziobro będzie podkreślał swoją odrębność celując głównie w eurosceptyczny elektorat, co zresztą z punktu widzenia Jarosława Kaczyńskiego jest nawet korzystne, ponieważ zabezpiecza go to od prawej flanki czyli od Konfederacji.
Cel długookresowy to sukcesja po Jarosławie Kaczyńskim, a przynajmniej wykrojenie z PiS-owskiego tortu jak największej części, gdy po jego odejściu nastąpi dekompozycja tego ugrupowania. Konkurentów Zbigniew Ziobro będzie miał wielu. To nie tylko Andrzej Duda, ale też Mateusz Morawiecki, Joachim Brudziński, Marian Błaszczak, Beata Szydło. Szanse lidera Solidarnej Polski są niewielkie, tym bardziej, że nie jest nawet członkiem PiS-u. Być może będzie próbował wesprzeć jednego z pretendentów – najprawdopodobniej Beatę Szydło – co pozwoliłoby mu uzyskać może nie pierwszoplanową, ale bardzo silną pozycję w obozie prawicowym. Walka z TSUE i polityką klimatyczną UE daje mu spore atuty wzmacniając jego pozycje wyjściowe przed decydującym starciem.
Zbigniew Ziobro z pewnością nie opuści Zjednoczonej Prawicy. Nie będzie też skutecznie blokował inicjatyw rządowych. Posłowie Solidarnej Polski będą głosować przeciw wyłącznie wówczas, gdy poparcie niektórych ugrupowań opozycyjnych i tak zapewni PiS-owi większość głosów w Sejmie – tak zresztą już było przy okazji Funduszu Odbudowy. Z punktu widzenia Jarosława Kaczyńskiego może to być pewien wizerunkowy zgrzyt, ale nie powodujący poważniejszych konsekwencji politycznych.
Najbardziej niepewnym ogniwem nowej politycznej układanki pozostaje Paweł Kukiz. Jego narastająca emocjonalna niestabilność może generować kolejne kłopoty. Co gorsza, nie można go tak łatwo kupić jak innych. Kukiz ma swoje idée fixe – jednomandatowe okręgi wyborcze, sądy pokoju, dzień referendalny – i święcie wierzy, że ich wprowadzenie odmieni polskie życie polityczne. Odporność na wiedzę i doświadczenia innych krajów są zadziwiające. Ciekawe, czy kiedykolwiek Paweł Kukiz zastanowił się dlaczego Jarosław Kaczyński miałby zgodzić się na rozwiązania, które rzekomo osłabiałyby radykalnie władzę liderów partyjnych, czyli głównie jego. Obawiam się jednak, że jakiekolwiek racjonalne argumenty już dawno do niegdyś bezkompromisowego antyestablishmentowca nie trafiają. O ile kiedykolwiek trafiały.
Realizacja niektórych postulatów Pawła Kukiza jest wątpliwa, a niektórych po prostu niemożliwa. Jarosław Kaczyński nigdy nie zgodzi się na jednomandatowe okręgi wyborcze, i to oczywiście nie dlatego, ze Konstytucja jest w tym względzie jednoznaczna – art. 96 stanowi, że „wybory do Sejmu są powszechne, równe, bezpośrednie i proporcjonalne oraz odbywają się w głosowaniu tajnym”. Proporcjonalne to proporcjonalne, a nie większościowe czy nawet mieszane. Ale od czego jest Julia Przyłębska lojalnie realizująca zapowiedź Jarosława Kaczyńskiego z expose z 2006 roku „żadne krzyki i płacze nas nie przekonają, że białe jest białe, a czarne jest czarne”. Tym razem jednak nie będzie musiała naginać swojego prawniczego kręgosłupa, który zresztą w stosunku do prawdziwego zawsze jest o wiele bardziej elastyczny. JOW-y nie przejdą, ponieważ są zabójcze dla PiS-u. Wybory do Senatu w 2019 roku były jedynymi w ostatnich sześciu latach, które Jarosław Kaczyński przegrał. Przegrał, ponieważ opozycja wystawiła wspólnych kandydatów. A stało się to, gdy w odbywających się jednocześnie wyborach do Sejmu PiS dostał ponad 43% poparcie. Obecnie jest ono o około 10 punktów procentowych mniejsze. Większościowe wybory do Sejmu to dla Prawa i Sprawiedliwości pewna przegrana. Dlatego Jarosław Kaczyński może obiecać Pawłowi Kukizowi wszystko, a następnie ograć go jak dziecko na przykład odsyłając za pośrednictwem Prezydenta uchwaloną nowelizację do Trybunału Konstytucyjnego. I to będzie koniec politycznego etapu życia człowieka, na którego w 2015 roku głosowała 1/5 wyborców.
Czy w sytuacji tak niestabilnej większości Jarosław Kaczyński nie zdecyduje się na przedterminowe wybory? Podobno miał już takie plany na wiosnę, ale efekt sondażowy Nowego Ładu okazał się daleko gorszy od przewidywanego. Obecnie stratedzy PiS-u ponoć liczą na wzrost poparcia po wejściu w życie w styczniu 2022 roku nowelizacji ustawy o podatku od osób fizycznych będącej zasadniczą częścią tego planu. Chodzi oczywiście o 30-tysięczną kwotę wolną od podatku. Co innego bowiem zapowiedzi, a co innego rzeczywisty wpływ na konto. Tyle, że w przypadku większości pracujących będzie to miesięczny zysk na poziomie 100-150 zł na rękę. Dla wielu osób nie są to małe pieniądze (w przypadku otrzymujących minimalne wynagrodzenie będzie to nawet kwota dwa razy większa z powodu wzrostu jej wysokości od nowego roku o 200 zł. – do 3 tys. zł brutto). Można jednak mieć wątpliwości czy wzrost notowań, o ile nawet nastąpi, pozwoli osiągnąć poziomy dające nadzieję na uzyskanie przynajmniej zbliżonej do większości ilości mandatów w Sejmie. Nie mówiąc już o trwałości tego wzrostu. Tym bardziej, że inflacja może szybko mocno ograniczyć uzyskane korzyści. W tej sytuacji Jarosław Kaczyński może uznać przedterminowe wybory za zbyt duże ryzyko. Nie skraca się przecież kadencji po to, żeby oddać władzę. Przynajmniej w Polsce.
Co zrobi lider Zjednoczonej Prawicy, jeżeli w początkach przyszłego roku notowania rządzącej partii nie wzrosną do oczekiwanych poziomów? Czy wezwie z Brukseli Beatę Szydło i dokona powrotnej roszady na fotelu premiera? A może śladem Orbana znowelizuje ordynację wyborczą w taki sposób, aby zmaksymalizować ilość możliwych do uzyskania mandatów? Są też w końcu do zastosowania opcje atomowe. Przegrane wybory zawsze można unieważnić – po to przecież tworzono Izbę Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych w Sądzie Najwyższym. Byłaby to taka swoista reasumpcja głosowania. O ile w ogóle będzie miało ono miejsce. Wprowadzenie jednego ze stanów nadzwyczajnych i to nawet lokalnie, uniemożliwia przeprowadzenie wyborów w trakcie jego trwania i trzy miesiące po jego zakończeniu. Zgodnie z Konstytucją, a przynajmniej z jej literalnymi zapisami. Jeszcze nie tak dawno podobne rozważania wydawały się oderwaną od rzeczywistości histerią politycznej opozycji. Po ostatnich wydarzeniach w Sejmie nie jest to już takie oczywiste. Utrata władzy grozi już nie tylko przejściem do opozycji. Konsekwencje mogą być o wiele poważniejsze. A to skłania do radykalnych rozwiązań. Poseł Cymański z pewnością by je poparł. Dla dobra Polski oczywiście.
Karol Winiarski