Parówki
W ubiegłym tygodniu zdarzyło się kilka ważnych dla Polski spraw. Trybunał Sprawiedliwości UE nałożył na Polskę drastyczne kary finansowe z powodu niewykonania postanowienia tymczasowego w sprawie kopalni węgla brunatnego w Turowie. Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji po 20 miesiącach rozpatrywania wniosku zatwierdziła przedłużenie koncesji dla TVN24 starając się jednocześnie tylnymi drzwiami podważyć możliwość posiadania przez koncern Discovery większościowego udziału w grupie TVN. Trwał protest środowisk medycznych, a jednocześnie służby mundurowe wynegocjowały co najmniej 500-złotowe podwyżki. Rząd przedstawił projekt nowelizacji budżetu cudownie wyczarowując dodatkowe 80 mld zł., co zresztą zdaniem premiera oznacza, że nie musimy się martwić o kary nałożone przez TSUE. Prezydent Andrzej Duda w czasie swojego pobytu w Waszyngtonie na sesji ONZ nie spotkał się z Joe Bidenem, ponieważ jak twierdził jego rzecznik „o takie spotkanie nie zabiegał” (to podobnie jak ja – też nie zabiegałem i też się nie spotkałem). Uwaga opinii publicznej koncentrowała się jednak na czymś zupełnie innym. Imprezie urodzinowej Roberta Mazurka.
Wiek abrahamowy (50 lat) jest symbolicznym przełomem w życiu każdego człowieka. Trudno się więc dziwić jednemu z najbardziej znanych i jednocześnie ekscentrycznych polskich dziennikarzy, że postanowił uczcić swoją rocznicę urodzin. Dlaczego zaprosił aż tak szerokie grono gości, pozostaje jego słodką tajemnicą. Czy była to sprytnie zastawiona pułapka, w którą dali się złapać naiwni politycy? Czy też sam nie organizując „sesji zdjęciowej” zdawał sobie jednak sprawę, że redakcja „Faktu”, w której kiedyś zresztą pracował, nie zmarnuje doskonałej okazji do zwiększenia swojego nakładu? A może, co zresztą dość wątpliwie, kierując się zwykłą próżnością nie przewidział, że prywatna impreza stanie się wydarzeniem medialnym, a w przypadku PO, także politycznym?
Z jednej strony tak powszechne zainteresowanie prywatną, urodzinową imprezą można uznać za kolejny przejaw intelektualnego regresu dotykającego coraz szersze kręgi społeczeństwa. Zamiast zajmować się naprawdę ważnymi sprawami, które wpłyną na losy nasze i kolejnych pokoleń Polaków, nasi rodacy podniecają się kolejnymi sensacyjkami i skandalikami, o których za kilka dni nikt już nie pamięta. Ale w tym przypadku nie chodzi tylko o miejsce oddawania moczu przez byłego sekretarza generalnego SLD. Szok i niedowierzanie wynikają z innych powodów. Wszyscy bowiem mogli zobaczyć jak zachowują się, wydawałoby się walczący ze sobą na śmierć i życie, politycy wrogich ugrupowań politycznych, gdy nie ma włączonej kamery czy mikrofonu. Jak podobno miał powiedzieć najwybitniejszy polityk drugiej połowy XIX wieku Otto von Bismarck „”Ludzie nie powinni widzieć jak robi się kiełbasę i politykę”. A właśnie zobaczyli.
Udział polityków w imprezie organizowanej przez dziennikarza może budzić wątpliwości – czy w trakcie swojej pracy będzie w stanie zachować obiektywizm, w sytuacji gdy niektórzy z jego rozmówców są jego bliskimi znajomymi? A jeśli nawet (w przypadku redaktora Mazurka nie widać raczej taryfy ulgowej dla nikogo), to czy widzowie i słuchacze nie będą mieli co do tego wątpliwości? O wiele jednak poważniejszym problemem jest jednak wspólny udział polityków różnych opcji w imprezie. Nie dlatego, że w jednym pomieszczeniu spotykają się polityczni przeciwnicy. Jest rzeczą zupełnie normalną, że działacze rywalizujących ze sobą ugrupowań, powinni ze sobą normalnie rozmawiać, a nawet utrzymywać przyjazne stosunki. Nienormalny jest natomiast język jakiego używają w debacie publicznej odmawiając swoim adwersarzom prawa do patriotyzmu, uczciwości, a nawet działalności w sferze publicznej, uznając ich za zło wcielone. Jeżeli okazuje się, że po zejściu z wizji ich wzajemne stosunki „ulegają” radykalnej zmianie, to pachnie to po prostu hipokryzją i próbą oszukania wyborców dla własnych politycznych interesów bez troski o tak często podkreślaną konieczność „utrwalania wspólnoty”.
Zanim jednak odsądzimy od czci i wiary naszych polityków, warto spojrzeć na problem z trochę innej perspektywy. Nie wszyscy przecież używają na co dzień wobec swoich kolegów i koleżanek z innych ugrupowań mowy nienawiści. Tomasz Siemoniak, który był uczestnikiem feralnej imprezy, uchodzi nawet za polityka mało wyrazistego – właśnie dlatego, że stara się w publicznych wypowiedziach unikać agresywnych sformułowań i epitetów. Kultura osobista, racjonalizm prezentowanych argumentów i szacunek dla politycznych konkurentów (właśnie – konkurentów, a nie wrogów) są idealną receptą na … porażkę wyborczą. Takie wypowiedzi słabo rezonują wśród elektoratu, nie trafiają na czołówki gazet i nie podbijają mediom słupków oglądalności. A to zniechęca dziennikarzy do zapraszania takich „nudziarzy” do swoich programów. Koło się zamyka. Dlatego i jedni, i drudzy starają się dostosować do oczekiwań widzów i słuchaczy, którzy są jednocześnie wyborcami. W przypadku mniej znaczących polityków to nie tylko szansa na przebicie się do medialnego mainstreamu, ale też możliwość zdobycia punktów u partyjnego lidera, co może otworzyć drogę do politycznej kariery. Bo przecież i Kaczyński, i Tusk wyznaczają partyjne standardy dla członków swoich plemiennych ugrupowań. Politycy dostosowują się po prostu do oczekiwań wyborców i liderów. A ponieważ są po prostu ludźmi, a więc istotami społecznymi, poza okresami krótkiego wzmożenia w studiach radiowych i telewizyjnych oraz na sali sejmowej, starają się utrzymywać między sobą normalne kontakty. Zwykłe, ludzkie zachowania. Pomijam tu oczywiście tych, którzy wspólnie kręcą lody, ponieważ to już jest oczywista patologia.
Zupełnie innym przypadkiem jest Borys Budka – przewodniczący klubu parlamentarnego KO, a do niedawna przewodniczący PO. W czasie, gdy imprezował na imprezie Mazurka, w Sejmie przy prawie pustej sali występował Marian Banaś, prezes Najwyższej Izby Kontroli. Przez wiele lat ten jeden z bardziej zasłużonych działaczy demokratycznej opozycji, był jednym z ważniejszych i w pełni lojalnych polityków Prawa i Sprawiedliwości. Próba zmuszenia go przy pomocy służb specjalnych do rezygnacji ze stanowiska po ujawnieniu kompromitujących go faktów, spowodowała całkowitą zmianę jego postawy i otwartą wojnę z kolegami, co oczywiście skutkowało również radykalną zmianą stosunku do niego dotychczasowych przeciwników politycznych. Gdy jednak w piątkowy wieczór prezentował sprawozdanie z działalności kierowanej przez siebie instytucji, liderzy opozycji nie byli tym zainteresowani. Impreza u Mazurka okazała się ważniejsza. A przecież plenarne posiedzenia Sejmu, to czas pracy dla zatrudnionych tam posłów. Posłów, których wynagrodzenia zostały ostatnio znacząco podniesione.
Absencja w pracy szefa głównego opozycyjnego klubu, to jednak nie wszystko. Pytany przez dziennikarzy o powód nieobecności Borys Budka kłamał w żywe oczy twierdząc, że wraz z posłami Siemoniakiem i Neumannem przygotowywał się do zaplanowanej na dzień następny Konwencji PO. Rzeczywiście byli razem. Trudno jednak wspólne imprezowanie uznać za przygotowania do partyjnego eventu. Na dodatek trudno też zrozumieć jak jeden z czołowych i wydawało się dość inteligentnych liderów PO mógł przypuszczać, że prawda nie wyjdzie na jaw. To ostatecznie dyskwalifikuje go jako polityka.
Opozycyjne media zachwycone są szybką i stanowczą reakcją Donalda Tuska, który zaraz po pierwszych doniesieniach medialnych zawiesił uczestników imprezy i zmusił ich do oddania się do jego dyspozycji. Tyle, że o ich ostatecznych losach ma dopiero przesądzić Zarząd PO. Jeżeli końcową decyzję odwleka się w czasie, to istnieje podejrzenie, że jest to raczej pijarowska ustawka, a nie szczera chęć ukarania skompromitowanych kolegów. Tym bardziej, że w trakcie niedawnych rozmów z internautami Donald Tusk zacytował sms swojej teściowej proszącej zięcia o łagodne potraktowanie grzeszników. Trudno zrozumieć, co chciał osiągnąć lider PO włączając do dyskusji o wewnętrznych sprawach swojego ugrupowania matkę swojej żony. Jeżeli wobec zawieszonych nie zostaną teraz wyciągnięte poważniejsze konsekwencje, powstanie nieodparte wrażenie, że w Platformie rządzi teściowa przewodniczącego. Jeżeli stanie się inaczej, Tusk wyjdzie na nieczułego zięcia. I w jednym, i w drugim przypadku trudno będzie mówić o budowaniu autorytetu lidera największej opozycyjnej partii. Zresztą już wzbudziło to złośliwe docinki i to nie tylko ze strony polityków Prawa i Sprawiedliwości.
Wiele wskazuje na to, że Borysowi Budce i Tomaszowi Siemoniakowi nic poważniejszego się nie stanie. Bez współpracy z Budką, Tusk nie stanąłby w tak ekspresowym tempie na czele Platformy. Z kolei to jego wola zadecydowała o powrocie jego poprzednika na fotel przewodniczącego klubu i rezygnacji z tej funkcji Cezarego Tomczyka. Gdyby teraz Budka miał stracić stanowisko, byłoby to też przyznanie się Donalda Tuska do popełnienia personalnego błędu. Nie pierwszego zresztą w jego politycznej karierze. Graś, Nowak czy Drzewiecki to przykłady fatalnego doboru najbliższych współpracowników. Gdyby w 2014 roku wyjeżdżający do Brukseli lider PO wskazał na swojego następcę kogoś innego, a nie Ewę Kopacz, prawdopodobnie PiS nie uzyskałby większości bezwzględnej w Sejmie, a być może w ogóle nie doszedłby do władzy. Teraz wraz ze swoimi kolegami Donald Tusk usilnie pracuje, żeby po kolejnych wyborach nic się nie zmieniło.
Karol Winiarski