Polityka a moralność
Wkrótce miną trzy miesiące od wprowadzenia stanu wyjątkowego na granicy polsko-białoruskiej. Zgodnie z zapowiedziami rządu miał on ostatecznie uszczelnić polską granicę, a w konsekwencji doprowadzić w niedługim czasie do rozwiązania problemu kryzysu migracyjnego. Pomoc ze strony innych państw miała nie być potrzebna, a opozycja miała nie przeszkadzać. W chwili obecnej więcej migrantów jest w Niemczech niż na Białorusi, sytuacja na granicy uległa drastycznemu zaognieniu, co najmniej kilkanaście osób zmarło, a przywódcy najważniejszych europejskich krajów widząc nieskuteczność polskiej polityki postanowili bez udziału Polski podjąć samodzielne działania – blokowanie połączeń lotniczych do Mińska i bezpośrednie rozmowy z Władymirem Putinem, a nawet z samym Aleksandrem Łukaszenką.
Z informacji przekazywanych przez białoruskiego dyktatora, w jego kraju przebywa około 7 tys. migrantów. Oczywiście Łukaszence wierzyć nie można, ale w jego interesie byłoby raczej zawyżenie, niż zaniżenie ich ilości. Z kolei oficjalne niemieckie dane mówią o 10 tys. zarejestrowanych w tym roku uchodźców, którzy przedostali się do naszego zachodniego sąsiada szlakiem białoruskim. Z tego co twierdzą migranci, zdecydowana większość z nich dotarła do Niemiec przez Polskę. Na dodatek ich ilość z tygodnia na tydzień rośnie. Jak widać, wbrew zapewnieniom polskiego rządu, nasza granica jest dziurawa jak sito.
Do niedawna nie widać też było spadku napływu migrantów na teren Białorusi. To oczywiście efekt działań reżimu Łukaszenki, ale przecież nikt ich na siłę tam nie ściągał. A przecież zgodnie z argumentacją polskiego rządu, zdecydowana postawa wobec migrantów miała zniechęcić potencjalnych kandydatów do podróży do Mińska. Dlaczego więc stało się inaczej? No właśnie dlatego, że polskie służby kompletnie nie poradziły sobie z zabezpieczeniem polskiej granicy. Skoro tylu migrantom jednak udało się przedostać do Niemiec (o czym z pewnością poinformowali swoich krewnych i znajomych), to znaczy, że szansa na odmianę swojego życia jest całkiem realna. Warto więc zaryzykować. I ryzykują wyprzedając majątek i kupując bilet do Mińska.
Porażka polskich służb (Straży Granicznej, Policji i wojska) w ogromnym stopniu wynika z przyjętej taktyki. Gdyby wszyscy schwytani po polskiej stronie granicy migranci byliby umieszczani w obozach dla uchodźców, a nie wyrzucani z powrotem do Białorusi, ilość przedzierających się do Polski Kurdów, Afgańczyków czy Arabów radykalnie by spadła. Jeżeli zaś ośrodki byłyby pilnie strzeżone, a procedura deportacyjna przeprowadzana szybko i sprawnie, naśladowców szybko by zabrakło. Przymykanie oka na dobrowolną relokację migrantów do Niemiec oczywiście nie wygasiłoby szlaku migracyjnego, ale przerzuciłoby problem na barki naszego zachodniego sąsiada. A tak wypychani na Białoruś migranci podejmują kolejne próby przedostanie się do Polski i któraś z nich zwykle kończy się sukcesem. Aż strach pomyśleć, że są wśród nich terroryści. A przecież Mariusz Kamiński twierdził, że tak jest w przypadku co dziesiątego migranta. Całe szczęście, że wiarygodność ministra spraw wewnętrznych i administracji jest taka sama jak jego pryncypała w rządzie nazywanego już powszechnie Pinokiem.
Inną sprawą jest ocena działań polskich funkcjonariuszy na wschodniej granicy. Utarł się w Polsce jakiś dziwny zwyczaj dziękowania przedstawicielom różnych zawodów za wykonywanie ich obowiązków pracowniczych i służbowych. Nauczycielom dziękuje się za to, że uczą, lekarzom, że leczą, a pilotom, że bezpiecznie lądują (tak jakby pilotowali samolot zdalnie i sami nie byli na jego pokładzie). Podobnie jest w przypadku żołnierzy, policjantów i strażników granicznych. Od dawna w Polsce nie mamy obowiązkowej służby wojskowej. Do policji i Straży Granicznej też nikt nikogo siłą nie wciela. Broniąc polskiej granicy funkcjonariusze i żołnierze wypełniają swoje zawodowe obowiązki, za które otrzymują niemałe zresztą pieniądze (nie mówiąc o innych przywilejach – np. emeryturze po 25 latach pracy). Składanie im hołdów jest, mówiąc oględnie, kuriozalne. Tym bardziej, że wykonują rozkazy, a zachowania niektórych z nich nie wytrzymują krytyki. Rzucanie „kurwami” przy zatrzymaniu dziennikarzy nie przynosi chwały polskiemu mundurowi, a przerzucanie ludzi przez drut kolczasty (ciężarna migrantka wkrótce potem urodziła martwe dziecko), powinno się skończyć odpowiedzialnością karną.
W rozmowie z Polskim Radiem Jarosław Kaczyński stwierdził, że umiędzynarodowienie sprawy kryzysu na granicy z Białorusią jest potrzebne, „ale nie w ten sposób, żeby rozmawiano nad naszymi głowami”. „Powiedziałem prezydentowi Niemiec, że Polska nie uzna żadnych ustaleń ws. sytuacji na granicy polsko-białoruskiej, które zostaną podjęte ponad naszymi głowami” – to z kolei wypowiedź Andrzeja Dudy. Problem polega na tym, że nikt z nami nie będzie niczego uzgadniał, być może poza ustaleniami, które będą nas dotyczyły bezpośrednio. Polska od wielu lat nie odgrywa żadnej roli w wielkiej polityce, a ostatni raz kiedy o czymś współdecydowaliśmy miał miejsce w 2014 roku, gdy Radosław Sikorski wraz z ministrami spraw zagranicznych Niemiec i Francji doprowadzili do zakończenia krwawych starć na kijowskim Majdanie. W formacie normandzkim nas już nie było, ponieważ Rosja sobie tego nie życzyła. Teraz nie chce nas już nikt. I tak dobrze, że Merkel i Macron kurtuazyjnie uprzedzili nas o planowanych rozmowach z Putinem i Łukaszenką.
Nieudolność polskich władz umożliwiła odniesienie Łukaszence częściowego sukcesu. Co prawda, sankcje nałożone na Białoruś po sfałszowanych wyborach raczej cofnięte nie będą i nikt mu nie będzie płacił za zablokowanie szlaku migracyjnego (jak Erdoganowi), ale już zapowiedź Mateusza Morawieckiego o gotowości Polski do pokrycia kosztów powrotu migrantów do swoich krajów, oznacza, że Baćka ma szanse zrobić dobry interes – zarobił miliony dolarów na sprowadzeniu migrantów, a my zapłacimy za ich odesłanie. Są też oczywiste profity polityczne. Człowiek, z którym od dawna nikt nie rozmawiał, doczekał się telefonów od przywódców najważniejszych krajów europejskich. Można zaklinać rzeczywistość twierdząc, że to nie oznacza uznania jego władzy, ale przecież nie rozmawia się z człowiekiem, który takiej władzy realnie nie posiada.
Nie ulega wątpliwości, że negocjacje z białoruskim dyktatorem to potężny cios w unijną retorykę o konieczności obrony europejskich wartości. Zgodnie z nią z politycznymi bandytami się nie rozmawia. Tyle, że to nie prawda, a polityczne deale zawierano z o wiele bardziej odrażającymi przywódcami. Na dodatek praktyczne konsekwencje tego moralnego rygoryzmu są co najmniej wątpliwe. Pomimo powszechnej krytyki pozycja Aleksandra Łukaszenki jest silniejsza niż rok temu, tysiące jego przeciwników (także działacze polskiej mniejszości narodowej) siedzą w więzieniach, a zależność Białorusi od Rosji jest największa w historii. Nic też nie wskazuje, że w Mińsku może się zmienić władza, a jeśli miałoby to się stać, to wyłącznie z woli Władymira Putina. Trudno ten bilans polityki UE wobec naszego wschodniego sąsiada uznać za sukces. Polityka i moralność rzadko kiedy idą ze sobą w parze.
Jak dalej będzie się rozwijał kryzys? Wiele wskazuje na to, że stopniowo jego intensywność będzie malała, ponieważ dzięki działaniom UE (a raczej Francji i Niemiec, ponieważ polityka zagraniczna UE przypomina Yeti – wszyscy o niej słyszeli, ale nikt jej nie widział) stopniowo zamykane są połączenia lotnicze z Mińskiem. Oczywiście nasz rząd stara się przypisać zasługę własnej aktywności. Gdyby tak jednak było, to dlaczego udaje się to dopiero po trzech miesiącach od rozpoczęcia kryzysu? Czyżby przez tak długi okres czasu nie podejmowano żadnych działań? A może po prostu okazały się nieskuteczne. Możemy udawać mocarstwowość (ktoś słyszał ostatnio o Międzymorzu czy Grupie Wyszehradzkiej?), ale prawda jest zgoła inna – nikt z nami się nie liczy. Dopiero zaangażowanie Niemiec zaniepokojonych zwiększonym napływem emigrantów i bezskutecznością działań polskich służb oraz polskiej dyplomacji, przyniosło efekty. Nie wiemy co obiecano Łukaszence, a zwłaszcza Putinowi, ale przynajmniej wstrzymanie lotów z Damaszku mogło nastąpić wyłącznie na polecenie wysłane z Moskwy, a nie z Berlina, Paryża czy Waszyngtonu. Asad dobrze wie, od którego polityka zależy jego los.
Dlaczego od samego początku nie zabiegaliśmy o skuteczne wsparcie z zewnątrz? Po części to oczywiście obawa przed skutkami ujawnienia własnej słabości w polityce międzynarodowej. Ale zdecydowanie ważniejsza była chęć wykorzystania kryzysu do odzyskania wyborców, którzy rozczarowani do rządów Prawa i Sprawiedliwości deklarowali niechęć do udziału w wyborach lub brak decyzji co do wyboru preferowanego ugrupowania. Początkowo rzeczywiście miało to miejsce. Teraz jednak sytuacja się zmieniła. Zamiast dalszych wzrostów, sondaże znowu zaczęły spadać. Najprawdopodobniej pozytywne efekty prężenia muskułów zostały przykryte szybko rosnącą inflacją, wznoszącą się czwartą falą pandemii oraz śmiercią mieszkanki Pszczyny, co przypomniało wyrok TK w sprawie aborcji. Być może też część wyborców zaczęła dostrzegać całkowity brak skuteczności dotychczasowej polityki. Przede wszystkim jednak działania podjęły inne państwa, na co nie mieliśmy żadnego wpływu. Stąd też żenująca próba podpięcia się pod skuteczne działania Berlina i Paryża przy jednoczesnej kontynuacji militarnej retoryki. Słuchając rządowych mediów można czasami odnieść wrażenie, że właśnie odnosimy największe zwycięstwa od czasów Bitwy Warszawskiej, wiedeńskiej wiktorii, a nawet Grunwaldu. To już nawet nie jest śmieszne. To jest po prostu żałosne.
Karol Winiarski