Razem czy osobno
Od dłuższego czasu partie opozycyjne (na lewo od PiS-u) zdobywają w sondażach w sumie prawie 50-procentowe poparcie. Całkiem spore grono polityków i komentatorów jest przekonanych, że odsunięcie obecnego układu rządzącego od władzy jest tylko kwestią czasu. Tymczasem nie jest to takie oczywiste.
Zanim przedstawiciele opozycji zajmą miejsca w ławach rządowych, muszą wygrać wybory. A to wymaga nie tylko zdobycia większej ilości głosów od Zjednoczonej Prawicy. Przede wszystkim trzeba uzyskać większość mandatów, a to wbrew pozorom nie jest to samo. W 2019 roku partie opozycyjne (KO, SLD, PSL) zdobyły łącznie 48,5% głosów. PiS miał poparcie mniejsze o 5 punktów procentowych. Ale to Zjednoczona Prawica uzyskała większość (235) mandatów i utrzymała władzę. Jeszcze większą przewagę w liczbie zdobytych głosów miały te partie cztery lata wcześniej – prawie 7 punktów procentowych. A jednak to ugrupowanie Jarosława Kaczyńskiego po raz pierwszy w historii uzyskało bezwzględną większość w Sejmie. Wszystko dlatego, że system przeliczania głosów na mandaty stosowany od wielu lat w wyborach do Sejmu (metoda d`Hondta) mocno faworyzuje najsilniejsze ugrupowania. Do tego dochodzą progi wyborcze, które trzeba przekroczyć, żeby w ogóle uczestniczyć w podziale mandatów. W konsekwencji sprawą kluczową jest odpowiednie zorganizowanie opozycyjnych hufców przed wyborami. A to wcale nie jest takie oczywiste, jak uważają liderzy PO czy niektórzy Tuskolubni dziennikarze i polityczni komentatorzy.
Polityka niewiele wspólnego ma z matematyką. Startując w jednym komitecie wyborczym ugrupowania polityczne nie muszą uzyskać poparcia równego zsumowanej ilości głosów, które otrzymałyby startując osobno. Dość oczywistą rzeczą jest, że różnice ideologiczne i programowe pomiędzy PO, PSL, Polską 2050, Nowoczesną, Zielonymi, Nowa Lewicą, o Lewicy Razem nie wspominając, są w wielu kwestiach zasadnicze. Zawsze więc część wyborców o jednoznacznie lewicowych lub prawicowych poglądach nie zagłosuje na wspólną listę. Jest co prawda sondaż Kantara sprzed kilku tygodni, który pokazywał nawet lepszy wynik listy zjednoczonej opozycji od sumy poparcia idących oddzielnie do wyborów partii ją tworzących, ale było to jedyne do tej pory takie badanie. Z październikowego sondażu IBRIS-u wynika, że wspólny start oznaczałby stratę ponad 4 punktów procentowych. Co gorsza z punktu widzenia opozycji, poparcie dla Zjednoczonej Prawicy wzrosłoby wówczas o ponad 2 punkty procentowe, a różnica między opozycją a rządzącymi zmniejszyłaby się z 13 do 7 punktów procentowych. To może oznaczać, że znikają korzyści wynikające z metody d`Hondta, a o tym kto będzie rządził po wyborach zależeć będzie od Konfederacji, która uzyskałaby prawie 10 procent głosów – prawie 1,5 punktów procentowych więcej niż w sytuacji oddzielnego startu partii opozycyjnych.
Warto również pamiętać, że część wyborców decyduje o swoich politycznych wyborach pod wpływem kampanii wyborczej. Dotyczy to zwłaszcza osób niezdecydowanych, które wahają się co samego udziału w sejmowej elekcji. Partii Jarosława Kaczyńskiego o wiele łatwiej będzie atakować wspólną listę, której liderem będzie Donald Tusk, niż rozproszone siły opozycji z całą paletą przywódców. Nawet jeżeli grillowanie Platformy okazałoby się skuteczne, to wyborcy opozycji mogą wówczas zagłosować na partię Hołowni czy Kosiniaka-Kamysza. Jeżeli będzie to jedna lista, takiej możliwości mieć nie będą. Tu zresztą nie trzeba sondaży czy politologicznych analiz. Jest namacalny dowód w postaci wyborów do Parlamentu Europejskiego w 2019 roku. Wydawało się, że starcie Prawa i Sprawiedliwości z Koalicją Europejską (wszystkie partie opozycyjne z wyjątkiem Wiosny i Razem), musi się zakończyć klęską rządzących. Tym bardziej, że przecież prounijne sympatie deklaruje ogromna większość Polaków, a mieszkańcy wsi i małych miasteczek wykazywali zawsze mniejsze zainteresowanie tymi wyborami. Tymczasem było to najbardziej spektakularne zwycięstwo Jarosława Kaczyńskiego, którego partia otrzymała ponad 45% głosów – o prawie 7 punktów procentowych większe niż Koalicja Europejska. Dopiero zsumowanie wyników KE, Wiosny i Razem dawało niewielką przewagę opozycji. Trudno jednak zakładać, że w sytuacji wspólnego startu, wszyscy konserwatywni wyborcy PSL-u czy PO chcieliby zagłosować na listę, na której znajdowaliby się przedstawiciele radykalnej lewicy. W najlepszym razie mielibyśmy więc wówczas remis. I to raczej ze wskazaniem na PiS.
Bardzo często pojawia się również przykład węgierski jako argument za zjednoczeniem całej opozycji w walce o władzę. Tyle, że w kraju Orbana jest zupełnie inna ordynacja niż w Polsce – większość posłów (106 ze 199) jest wybieranych w jednomandatowych okręgach wyborczych. W tej sytuacji wspólny start i wyłonienie w każdym z tych okręgów jednego kandydata jest sprawa oczywistą. Przyniosło to zresztą sukces także naszej opozycji w wyborach do Senatu w 2019 roku. Ale w Polsce, przynajmniej na dzień dzisiejszy, mamy do Sejmu ordynację w pełni proporcjonalną. Jest też jeszcze jeden drobny szczegół. Opozycja na Węgrzech się zjednoczyła, wybrała wspólnego kandydata na premiera, kandydatów na posłów w jow-ach, ale żadnych wyborów jeszcze nie wygrała. Jeżeli Fidesz po raz kolejny zdobędzie za kilka miesięcy większość, entuzjazm wobec węgierskich pomysłów zniknie tak szybko jak wiosenny śnieg.
Są oczywiście również argumenty wspierające pomysł wspólnej listy opozycyjnej. Przede wszystkim eliminuje to możliwość nieprzekroczenia progu wyborczego przez któreś z ugrupowań czyli powtórzenia sytuacji z 2015 roku, gdy zarówno Zjednoczona Lewica jak i Partia Razem, które w sumie zdobyły około 11% głosów, znalazły się poza Sejmem. Nie można też wykluczyć zmiany ordynacji wyborczej za pięć dwunasta. Sprawdziło się to na Węgrzech, można wypróbować i w Polsce. A działanie z zaskoczenia powoli staje się znakiem rozpoznawczym Jarosława Kaczyńskiego.
Analiza argumentów dotyczących taktyki startu w wyborach musi jednak uwzględniać też partykularne interesy poszczególnych partii. A te są często całkowicie rozbieżne. Oczywiście, wszystkie ugrupowania dążą do odebrania PiS-owi władzy, co w coraz większym stopniu oznaczać będzie odsunięcie polityków tej partii od koryta. Ale wbrew szumnym deklaracjom, co najmniej równie ważne jest uzyskanie jak najlepszego wyniku własnego ugrupowania, co powinno zwiększyć szanse na jak największy udział w nowym rządzie. Wspólny start może być również nie do zaakceptowania przez część szeregowych działaczy partii. Poza różnicami poglądów, powodem jest obawa przed utratą atrakcyjnych miejsc na liście wyborczej. Mandat posła to marzenie wielu polityków.
Oczywiście największym zwolennikiem wspólnej listy zjednoczonej opozycji jest Platforma Obywatelska, przynajmniej od czasu powrotu na pozycję lidera wśród antyPiS-owskich ugrupowań. Wydaje się, że celem Donalda Tuska jest skłonienie Szymona Hołowni i Władysława Kosiniaka-Kamysza do podporządkowania się Platformie i marginalizacja Nowej Lewicy poprzez przejęcie części ich działaczy wraz z elektoratem. Tym samym powstałoby coś w rodzaju Zjednoczonego Centrum z mocno rozbudowanymi skrzydłami. Dałoby to w zamyśle autora ponad 40-procentowe poparcie w wyborach i niewielką większość w Sejmie. W trochę dłuższej perspektywie Polska 2050 i PSL zostałyby całkowicie zwasalizowane i zredukowane do roli nic nie znaczących przystawek. Podobnie jak to się stało z Nowoczesną (Zieloni i Inicjatywa Polska nigdy większej roli nie odgrywały).
Koncepcja Tuska jest szalenie ryzykowna. Marginalizacja Lewicy może doprowadzić do nieprzekroczenia przez to ugrupowanie progu wyborczego i utraty przez opozycję prawie 5% głosów. Gdyby w tej sytuacji pozostałym partiom opozycyjnym startującym ze wspólnej listy zabrakło mandatów do uzyskania większości w Sejmie, jedynym możliwym układem rządzącym byłaby koalicja Zjednoczonej Prawicy z Konfederacją czyli coś w rodzaj Polskiej Zjednoczonej Prawicy Radykalnej. Donald Tusk byłby ostatecznie politycznie skończony.
Koncepcja lidera PO wynika nie tylko z chęci zdobycia hegemonistycznej pozycji na opozycji, ale również z powodu przekonania, że wspólne rządy z Lewicą, w której politycy Razem mają nieproporcjonalnie większy wpływ w stosunku do rzeczywistej siły, szybko zakończyłyby się spektakularną awanturą. Trudno w tym przypadku byłemu szefowi Rady Europejskiej nie przyznać racji. Tyle, że na wspólną listę nie mają najmniejszej ochoty ani Szymon Hołownia, ani Władysław Kosiniak-Kamysz. Ten drugi ma coraz silniejszą opozycję wewnątrzpartyjną (zwycięstwo Waldemara Pawlaka w wyborach na przewodniczącego Rady Naczelnej PSL nie jest przypadkowe), która wolałaby symetryczne podejście do dwóch dominujących na naszej scenie politycznej ugrupowań. Marzeniem lidera PSL jest zbudowanie wraz Polską 2050, Porozumieniem Gowina i dawnymi politykami Platformy silnej centroprawicowej koalicji, która zdobywając około 20-procentowe poparcie byłaby równorzędnym partnerem dla PO. Problem polega na tym, że dla Szymona Hołowni start z jednej listy z Polskim Stronnictwem Ludowym oznaczałby utratę głównego atutu – pozoru nowości na polskiej scenie politycznej. A to mogłoby spowodować odejście znacznej części wyborców i szybki uwiąd Polski 2050. Wspólnego startu z Lewicą nie chce nikt.
Politycy opozycji dobrze wiedzą, że przepływ elektoratu między rządzącymi a opozycją jest minimalny. Dlatego też bardziej walczą między sobą niż z Jarosławem Kaczyńskim. Oczywiście większość opozycyjnego elektoratu PiS-u nienawidzi. Jego pozyskanie wymaga więc stałego i ostrego atakowania partii rządzącej. Tyle, że to zamyka drogę do pozyskania wątpiących zwolenników Zjednoczonej Prawicy, a tym samym ogranicza szanse uzyskania znaczącej przewagi gwarantującej zwycięstwo opozycji. Zwiększa też polaryzację społeczeństwa, co jest największym zagrożeniem dla naszej przyszłości. A przecież nawet jeżeli opozycja zwycięży, to elektorat Prawa i Sprawiedliwości nie zniknie. Liberalna demokracja to rządy większości z poszanowaniem praw mniejszości. Pomijając realność realizacji tego założenia, nie można ignorować 1/3 społeczeństwa. Polska powinna być dla wszystkich i nikt nie powinien się czuć w niej obco. Rządy przemijają, naród pozostaje.
Karol Winiarski