Hicior
Historia i teraźniejszość to nowy przedmiot, który zagości w szkołach ponadpodstawowych od września. Jak każdy pomysł ministra Czarnka, wzbudził on aprobatę po stronie rządzących i powszechną krytykę po stronie opozycyjnej. Oburzenie wzmogło się po przedstawieniu projektu podstawy programowej, w której zarysowana jest dość wyraźna myśl przewodnia przyświecająca autorom tego pomysłu. Polacy to wspaniały naród, którzy niczego nigdy nikomu nie zrobili i oczywiście wszyscy jak jeden mąż walczyli z komuną (bo przecież komuniści to nie Polacy). Kościół odgrywał zawsze pozytywną rolę w naszej historii i żadnych patologii w nim nie było. Unia Europejska jest w stanie głębokiego kryzysu, a Niemcy starają się poprzez nią zdominować Europę. Zasadnicza zmiana w polskiej historii dokonała się w roku 2005, a więc po przejęciu władzy przez Prawo i Sprawiedliwość. Jest to oczywiście wizja historii i teraźniejszości zgodna z aktualną polityką historyczną, ale – jak każda zresztą polityka historyczna – pokazująca skrajnie uproszczony obraz przeszłości i rzeczywistości. Najważniejsze problemy związane z nowym przedmiotem polegają jednak na zupełnie czymś innym.
Czysto chronologiczny program nauczania historii w szkole średniej zawsze wzbudzał wątpliwości. Najważniejsze z punktu widzenia aktualnych wydarzeń społeczno-politycznych treści realizowane były dopiero w drugim półroczu klasy maturalnej czyli w okresie, gdy cała uwaga uczniów skoncentrowana była na przygotowaniu się do egzaminu dojrzałości. Na dodatek chroniczny deficyt czasu na realizację coraz bardziej rozbudowanego programu w wielu przypadkach oznaczał, że historia powojenna traktowana była po macoszemu. Tym samym uczniowie uczyli się o imperium Aleksandra Macedońskiego, wyprawach krzyżowych, wojnach polsko-szwedzkich, Wiośnie Ludów, kampanii wrześniowej, ale już o Solidarności, okrągłym stole czy wojnie na górze nie mieli żadnego pojęcia. Oczywiście o tych „przerabianych” tematach też większość niewiele wiedziała, ponieważ najpóźniej po sprawdzianie mózg oczyszczał pamięć ze zbędnych informacji, aby zrobić miejsce na kolejne równie ważne wiadomości z kolejnych lekcji i innych przedmiotów.
Wspomniany problem być może trochę przypadkowo rozwiązywała całkowicie niedoceniana, a w rzeczywistości rewolucyjna w dziejach polskiej oświaty, reforma programowa wprowadzona przez minister Katarzynę Hall. Samo bowiem utworzenie, a potem likwidacja gimnazjów poza problemami organizacyjnymi, miały marginalne znaczenie z punktu widzenia wartości polskiego systemu edukacyjnego. Zasadniczą zmianę przyniosła dopiero reforma wprowadzona w życie za „pierwszego Tuska”, a więc gdy trzystopniowa szkoła powszechna funkcjonowała już od dekady. Jej zasadniczym celem było umożliwienie uczniom szkół średnich koncentrację na tych dziedzinach nauki, które były dla nich ważne z punktu widzenia ich dalszej edukacji. Oznaczało to, że edukacja w zakresie pozostałych przedmiotów miała kończyć się w pierwszej klasie szkoły ponadgimnazjalnej poza pewnymi treściami realizowanymi w ramach przedmiotów uzupełniających – przyrody oraz historii i społeczeństwa. Wyjątkiem był język polski, matematyka i języki obce, które zostały uznane za niezbędne dla wszystkich uczniów, co zresztą wcale nie jest takie oczywiste jak się na pozór wydaje. Kto bowiem w dorosłym życiu rozwiązuje swoje problemy korzystając ze znajomości logarytmów czy równań kwadratowych z dwoma niewiadomymi? Czy losy Macieja Boryny albo Stanisława Wokulskiego są ważniejsze od zasad funkcjonowania Unii Europejskiej i od znajomości obowiązującego w Polsce prawa? Argumenty o uczeniu myślenia, które padają zwykle w związku z matematyką, są o tyle wątpliwe, że program nauczania przedmiotów ścisłych polega bardziej na umiejętności stosowania wyuczonych schematów do rozwiązania zadań, co niewiele ma wspólnego z twórczym, kreatywnym myśleniem. To ostatnie w większym zresztą stopniu może pojawić się w trakcie na lekcjach przedmiotów humanistycznych, w czasie których poruszane problemy nie mają jednego, prostego rozwiązania. A to znacznie bardziej przypomina realne życie.
Nowa podstawa programowa powodowała, że w pierwszej klasie szkoły średniej omawiana była historia XX wieku. Historia Polski (także dzieje II RP, sprawa polska w czasie II wojny światowej, PRL i początki III RP) była raz jeszcze przerabiana na lekcjach historii i społeczeństwa – najczęściej w klasie drugiej. Protesty środowisk prawicowych zarzucających rządzącym ograniczenie nauczania historii w szkole średniej były więc absurdalne i świadczyły o ich totalnej ignorancji. Oczywiście wszystko to przestało mieć jakiekolwiek znaczenie, gdy minister Zalewska zlikwidowała gimnazja, a struktura systemu edukacji, a także program nauczania wróciły do stanu, który obowiązywały w czasach PRL-u i pierwszych latach III RP. Oznaczało to, że historia najnowsza pojawi się gdzieś na wiosnę ostatniego roku nauki – czyli na miesiąc lub dwa przed maturą. O ile w ogóle się pojawi.
Jak widać problem ten dostrzegło aktualne kierownictwo Ministerstwa Edukacji i Nauki. Realizowany w dwóch pierwszych klasach przedmiot historia i teraźniejszość jest w pewnym sensie powrotem do stanu z czasów istnienia gimnazjum. Zakres czasowy został co prawda ograniczony do czasów powojennych, ale w powiązaniu z większą ilością godzin (trzy, a nie dwie) pozwoli to przynajmniej teoretycznie na znacznie lepsze wyedukowanie uczniów szkół średnich w zakresie historii najnowszej. I to nie tylko Polski. To bez wątpienia ogromne pozytywy tego pomysłu. Niestety, na tym się one kończą.
Pierwszy problem to likwidacja przedmiotu wiedza o społeczeństwie. Niektóre z realizowanych do tej pory na jego lekcjach zagadnień wejdą w zakres podstawy programowej historii i teraźniejszości, ale w znacznie węższym zakresie. Niektórych zaś nie będzie wcale, w tym przede wszystkim podstaw obowiązującego w Polsce prawa, co powinno być priorytetem nauki w szkole średniej – najlepiej realizowanym w ramach odrębnego przedmiotu.
Drugi problem to wiek uczniów realizujących nowy przedmiot. Tu akurat pole manewru jest dość ograniczone, a problem dotyczy wszystkich przedmiotów humanistycznych. Piętnastolatkowie, a nawet szesnastolatkowie to osoby jeszcze mocno niedojrzałe, bez większych osobistych doświadczeń życiowych. Tymczasem historia to nie tylko fakty. To także interpretacje, a nade wszystko ocena zachodzących wydarzeń. To zaś wymaga nie tylko czysto faktograficznej wiedzy, ale także umiejętności refleksyjnego myślenia. Ta zaś pojawia się z wiekiem i to raczej już po osiągnieciu dojrzałości (nie bez powodu tak się określa ukończenie 18 roku życia). Jednak każdy rok przynosi poprawę w tym zakresie i dlatego byłoby sensowniej, gdyby program realizowany był w klasie drugiej i trzeciej, a najlepiej w trzygodzinnym wymiarze wyłącznie w klasie trzeciej.
Trzeci problem to oczywiście ideologiczne założenia przyświecające pomysłowi wprowadzenia hit-u do programu nauczania. Trudno rozstrzygnąć czy minister Czarnek rzeczywiście wierzy w możliwość sformatowania uczniów zgodnie z konserwatywno-narodowym przesłaniem jego ugrupowania czy też cynicznie stara się zaspokoić marzenia Jarosława Kaczyńskiego. Niezależnie od powodów, efekt może być podobny jak w przypadku podobnych pomysłów realizowanych przez komunistów w okresie PRL-u. To przecież właśnie młodzi ludzie, wychowani przez komunistyczny system edukacji, doprowadzili do zmiany ustroju.
Naiwna wiara w możliwości wychowawcze i indoktrynujące szkoły charakteryzuje zresztą polityków i dziennikarzy po obydwu stronach spolaryzowanej sceny politycznej. O ile jedni wierzą, że szkoła może wychować katolickich patriotów, to ci drudzy są przekonani, że można z młodych ludzi zrobić liberalno-demokratycznych euroentuzjastów. Tymczasem szkoła już dawno nie wychowuje, a i w coraz mniejszym stopniu też uczy. Pozostaje oczywiście rola socjalizacyjna, ale to efekt kontaktów nawiązywanych z innymi uczniami, a nie konsekwencje wychowawczych wysiłków nauczycieli.
Zapaść polskiego systemu edukacji postępuje. Starzejąca się kadra nauczycielska, której trudno będzie zmienić wieloletnie przyzwyczajenia, negatywna selekcja do zawodu wynikająca z rażąco niskich zarobków rozpoczynających pracę (potem wbrew powszechnym twierdzeniom nie jest tak tragicznie, co zresztą dość przewrotnie pokazał falstart Polskiego Ładu) i fatalnej atmosfery wytwarzanej od kilku lat przez kolejne ekipy kierujące Ministerstwem Edukacji Narodowej, a przede wszystkim przyśpieszające zmiany technologiczne, kulturowe i społeczne sprawiają, że system edukacyjny pochłaniający ogromne ilości publicznych pieniędzy, marnotrawi je w niewyobrażalny sposób. Tyle, że nikt nie ma odwagi dokonać rewolucyjnych zmian, a jeśli ktoś je już podejmuje, to w imię realizacji swoich ideologicznych obsesji, które bardziej pasują do czasów II RP czy PRL-u, niż do wyzwań współczesnego świata. Dlatego w dalszym ciągu będziemy ładowali do uczniowskich głów megabajty informacji z pełną świadomością, że niewiele z tego trwale tam zagości. I może dlatego Przemysław Czarnek jest bardziej postacią żałosną niż groźną. Ale akurat przedmiot historia i teraźniejszość po pewnych zmianach powinien pozostać w programie szkolnej edukacji, gdy obecny minister będzie już tylko nocnym koszmarem.
Karol Winiarski