Gambit prezesa
Głosowanie nad ustawą zwaną popularnie „lex Kaczyński” albo „lex konfident” zakończyło się spektakularną klęską partii rządzącej. Zaledwie 151 posłów PiS poparło projekt regulacji prawnej mającej podobno służyć skutecznej walce z covidem. Za odrzuceniem projektu głosowało 24 posłów Zjednoczonej Prawicy, 37 wstrzymało się od głosu, a 16 nie wzięło udziału w głosowaniu. Politycy opozycji i sympatyzujący z nimi dziennikarze ogłosili (po raz nie wiadomo już który) utratę przez partię rządzącą większości sejmowej i koniec PiS-u, a Donald Tusk wezwał Mateusza Morawieckiego do zgłoszenia wniosku o votum zaufania dla jego rządu. Euforia jest jednak zdecydowanie przedwczesna.
Przede wszystkim porażka w głosowaniu była nie tylko wkalkulowanym ryzykiem, ale wręcz stanowiła zasadniczy element gry Jarosława Kaczyńskiego. Absurd rozwiązań zawartych w projekcie ustawy, widoczny nawet dla gorących zwolenników rządzącej formacji, był oczywisty. Najgorszym z możliwych rozwiązań byłoby więc wejście ustawy w życie – przez kolejne miesiące opozycja miałaby nieustające używanie pokazując całkowite fiasko wprowadzonych rozwiązań. Dlatego od samego początku ani przez chwilę nie chodziło o uchwalenie jakichkolwiek przepisów mających zmniejszyć szybkość rozprzestrzeniania się i śmiertelność wirusa. Wręcz przeciwnie, zasadniczym celem Jarosława Kaczyńskiego było przegranie głosowania i ostateczne zamknięcie tematu.
Dyskusja nad antycovidowym ustawodawstwem trwała od wielu miesięcy i w opinii prezesa PiS-u w coraz większym stopniu obciążała polityczne konto Prawa i Sprawiedliwości. Kolejne fale pandemii i narastająca liczba zgonów negatywnie jego zdaniem odbijały się na notowaniach rządzącej partii i nie pozwalały na poważniejsze sondażowe odbicie. Jednak wprowadzenie obostrzeń lub jakiejś formy przymusowych szczepień mogło przynieść jeszcze gorsze polityczne skutki. Pogłębiłoby to wewnętrzne napięcia w klubie związane z rosnącą w siłę frakcją antysanitarystów. Co prawda, można było dla antycovidowych rozwiązań pozyskać poparcie opozycji, ale to nie rozwiązywało innego zasadniczego problemu – niechęci części elektoratu do takich rozwiązań. I to głównie wyborców Konfederacji, którzy w przypadku wyborczej polaryzacji mogliby jednak przerzucić swój głos na najsilniejsze prawicowe ugrupowanie – Prawo i Sprawiedliwość.
Gra, którą podjął Jarosław Kaczyński nie przyniosła całkowitego zwycięstwa. Nie przyniosła, ponieważ przynieść nie mogła. Było to jednak rozwiązanie w danym momencie optymalne, które ograniczało do minimum polityczne straty (przegrane głosowanie to jednak poważna wizerunkowa strata). Zasadniczym celem było zakończenie dyskusji nad niewygodnym tematem bez podjęcia jakichkolwiek decyzji i przerzucenie odpowiedzialności za całkowitą bierność w walce z pandemią na opozycję. Dlatego gdy okazało się, że Koalicja Obywatelska, Polska 2050, Koalicja Polska i Lewica były gotowe poprzeć tzw. ustawę posła Hoca, która była mocno złagodzoną wersją poprzednio proponowanych rozwiązań, PiS musiał zgłosić nowy projekt. Taki, za którym opozycja zagłosować nie mogła. Głosowanie wypadło zgodnie z oczekiwaniami prezesa, chociaż być może liczył na mniejszą ilość kontestatorów w swoim własnym klubie. Jarosław Kaczyński dobrze wiedział (chociażby po głosowaniu na komisji zdrowia), że ustawa nie ma żadnych szans na przegłosowanie. Gdyby nie chciał porażki, ustawa w ogóle nie znalazłaby się w porządku obrad. Tak jak to się stało na tym samym posiedzeniu z wnioskiem o uchylenie immunitetu prezesa NIK Mariana Banasia. Nie głosowano go, ponieważ wynik był dalece niepewny, a dla PiS-u to sprawa istotna.
Czyżby więc Jarosław Kaczyński rzeczywiście był politycznym geniuszem? Niekoniecznie. Po pierwsze, w dużym stopniu sam doprowadził do sytuacji, w której czasami nie ma większości w swoim własnym klubie. Nie jest to bowiem pierwszy przypadek, w którym część posłów głosuje inaczej niż chce prezes. O wiele drastyczniejsza sytuacja miała miejsce kilkanaście miesięcy temu, gdy wbrew partyjnej dyscyplinie całkiem spora grupa posłów nie poparła „piątki dla zwierząt”. Początkowo wszyscy zostali zawieszenie, ale po kilku tygodniach wrócili do klubu, a jeden z „banitów”, Henryk Kowalczyk, został nawet wicepremierem i ministrem rolnictwa. Brak konsekwencji nie służy budowaniu autorytetu i zapobieganiu kolejnym niesubordynacjom.
Wątpliwości budzi również znaczenie przebiegu pandemii dla spadku notowań Prawa i Sprawiedliwości. O ile w pierwszych miesiącach był to jeden z zasadniczych czynników wpływających na polityczne wybory tych mniej zdeklarowanych wyborców, to w chwili obecnej wydaje się, że przestało to odgrywać większą rolę. Po co więc było ryzykować osobisty wizerunek (klęska „lex Kaczyński” z pewnością go nie poprawia), gdy poważniejszego zagrożenia nie było?
Jest jeszcze jeden powód, który poddaje w wątpliwość sens decyzji Jarosława Kaczyńskiego. Wszystko wskazuje na to, że problem za dwa-trzy tygodnie problem sam by się rozwiązał. Piąta fala pandemii wyraźnie osiągnęła swoje apogeum i w najbliższych dniach zacznie opadać równie intensywnie jak rosła. Przynajmniej przez kilka wiosennych i letnich miesięcy temat zejdzie z pierwszych stron gazet. Po prostu ilość zakażeń będzie na bardzo niskim poziomie, a ponieważ zjadliwość dominującego omikronu jest na znacznie niższym poziomie niż poprzednich wariantów, to i ilość zgonów też na szczęście będzie niewielka. Może nawet to ostatnia duża fala, a sama choroba stanie się schorzeniem sezonowym, która nie będzie wymagała kolejnych lockdownów i ograniczeń. A to oznaczałoby, że prezes PiS niepotrzebnie zdecydował się na poniesienie wizerunkowych kosztów, których ponosić nie musiał.
Przy tej okazji warto wspomnieć o autokompromitacjach ministra Niedzielskiego. I nie chodzi nawet o jego kompletny brak decyzyjności, chociaż człowiek mający odrobinę honoru już dawno podałby się do dymisji. Zasadniczym problemem ministra jest ogłaszanie co kilka dni całkowicie sprzecznych ze sobą komunikatów. W grudniu dowiedzieliśmy się, że piąta fala będzie w styczniu. Gdy na początku stycznia ilość zakażeń rzeczywiście zaczęła rosnąć, minister bardzo szybko ogłosił, że to tylko anomalia świąteczno-noworoczna (Sylwester zakażeń), a omikron dotrze do nas w drugiej połowie stycznia osiągając szczyt w połowie lutego albo na początku marca. Już jednak tydzień później mogliśmy się dowiedzieć, że jednak apogeum nastąpi znacznie szybciej – na początku lutego, co zresztą faktycznie miało miejsce. Tyle, że już kilka dni później pojawiła się nowa wersja – szczyt zakażeń (grubo powyżej stu tysięcy) miał nastąpić dopiero w trzecim tygodniu lutego.
Adam Niedzielski nie wymyśla sobie tych prognoz. On po prostu bezkrytycznie cytuje to, co podsyłają mu różne ośrodki naukowe – głównie wrocławski MOCOS i warszawski ICM. A te nie dość, że mocno się między sobą różnią, to jeszcze co kilka dni zmieniają swoje przewidywania. Przebieg pandemii nie jest łatwy do określenia, chociaż akurat przebieg piątej fali w poszczególnych krajach aż tak bardzo się między sobą nie różni. Eksperci mogą się mylić, ale ogłaszanie cały czas prognoz, które się kompletnie nie sprawdzają nie służy budowaniu zaufania do nauki. Tym bardziej, jeżeli bezrefleksyjnie powtarza je minister zdrowia.
Jarosław Kaczyński skutecznie rozegrał bitwę, której wcale nie musiał staczać. Mogło się to jednak dla niego zakończyć o wiele gorzej. Wystarczyło, że opozycja wstrzymałaby się od głosu ogłaszając, że nie może poprzeć złego projektu, ale skoro rządzący uważają go za skuteczny sposób na walkę z pandemią, to nie będzie im przeszkadzać. I wtedy Mateusz Morawiecki musiałby realizować poroniony pomysł swojego protektora, a temat powracałby przez następne miesiące (ograniczona ilość zachorowań pozostanie z nami jeszcze przez długi czas). Ale to wymagałoby od opozycji pewnej politycznej finezji, co od dawna jest wyłącznie pobożnym życzeniem.
Karol Winiarski