Spirala populizmu
Rok temu premier Mateusz Morawiecki triumfalnie ogłosił program, który miał zmienić Polskę – Nowy Ład nazwany później Polskim Ładem. Od początku nie ulegało wątpliwości, że zasadniczym jego celem jest przełamanie sondażowego dryfu i odzyskanie poparcia jakim Prawo i Sprawiedliwość cieszyło się w trakcie cyklu wyborczego w latach 2018-2020. Efekty realizacji tej koncepcji okazały się nawet znacznie gorsze niż wieszczyła to opozycja. Pierwszym skutkiem był konflikt w ramach Zjednoczonej Prawicy, który zakończył się wyrzuceniem z koalicji i rządu Jarosława Gowina i jego nielicznych już wówczas współpracowników. Ale prawdziwa katastrofa nastąpiła w momencie wejścia w życie nowych przepisów w początkach 2022 roku. Zderzenie z rzeczywistością często weryfikuje zbyt optymistyczne założenia, o czym właśnie boleśnie przekonuje się w Ukrainie Władimir Putin. Mateusz Morawiecki zaliczył tę lekcją kilka miesięcy temu.
Jeszcze w trakcie uchwalania ustaw podatkowych pod koniec poprzedniego roku na bieżąco je poprawiano starając się ograniczyć negatywne konsekwencje dla kolejnych grup zawodowych, a zwłaszcza dla coraz bardziej mitycznej tzw. klasy średniej. Okazało się jednak, że błędów i nieprzewidzianych skutków jest znacznie więcej, co zmusiło rząd do kolejnych zmian już w trakcie obowiązywania nowych rozwiązań – w sumie naliczono prawie tysiąc poprawek. Stanowisko stracił też minister finansów i odpowiedzialny za program jego zastępca. W końcu okazało się, że tego bubla nie da się naprawić i trzeba z niego zrezygnować. Oczywiście nikt się do tego otwarcie nie przyznaje, a więc oficjalnie mamy do czynienia z kolejną naprawczą poprawką.
Zmiana regulacji dotyczących podatków rozliczanych w cyklu rocznym, a tak jest przypadku podatków dochodowych, możliwa jest tylko pod jednym warunkiem. Żaden z podatników nie może na tym stracić. Dlatego propozycje, które mają wejść w życie od lipca przewidują kolejne znaczące obniżki podstawowej stawki podatkowej – z 17% do 12%. Dodatkowo ma zostać przywrócona możliwość wspólnego rozliczania samotnych rodziców z dziećmi, a składki zdrowotne płacone przez przedsiębiorców mają być w znacznej części odliczane od podatku. Oznacza to oczywiście pozostawienie w kieszeni podatników od kilkudziesięciu do kilkuset złotych miesięcznie. Tyle, że najwięcej skorzystają najbogatsi, co nie tylko jest sprzeczne z pierwotnymi założeniami Polskiego Ładu, ale uderza w całą filozofię rządów Prawa i Sprawiedliwości. Zasada solidarności społecznej poległa w starciu z wyborczym interesem rządzącej partii.
Zysk podatników oznacza kolejną stratę dla systemu finansów publicznych. Tym razem ma to być „tylko” 15 mld zł. Mniej więcej połowa tych środków nie wpłynie do budżetów samorządów terytorialnych, co oznacza dla nich kolejny cios, szczególnie bolesny dla dużych miast. Tam jednak najczęściej rządzi opozycja, a więc jest nadzieja na upieczenie dwóch pieczeni na jednym ogniu – zrobienia dobrze podatnikom i przerzucenia kosztów na drugą stronę politycznej barykady. Przy okazji po raz kolejny uda się wpuścić opozycję w pułapkę politycznej schizofrenii. Nietrudno bowiem przewidzieć, że większość jej liderów będzie za, a nawet przeciw.
Problemu z poparciem kolejnej podatkowej rewolucji nie będą mieli Konfederaci, którzy najchętniej zlikwidowaliby wszystkie podatki, a także Jarosław Gowin, który już wypowiedział się entuzjastycznie na ten temat. Większą ekwilibrystykę będą musiały wykonać pozostałe ugrupowania. Dla Lewicy problemem będzie kwestia sprawiedliwości społecznej – zmiana spowoduje wzrost rozwarstwienia społecznego. Ale przecież trudno w Polsce nie zagłosować za obniżką podatków. Koalicja Obywatelska znajdzie się między młotem (wyborcy), a kowadłem (wściekli samorządowcy). Ale przecież to elektorat zadecyduje o tym kto będzie rządził po następnych wyborach. Podobnie będzie w przypadku Polskiego Stronnictwa Ludowego, chociaż w ich przypadku dylemat będzie mniejszy – udziały w podatku dochodowym od osób fizycznych nie stanowią zbyt dużej części dochodów gmin wiejskich i niewielkich gmin miejsko-wiejskich, a tam mieszka większość elektoratu tej partii. Co do Polski 2050 to pewnie chciałaby się ona odróżnić od pozostałych ugrupowań (zwłaszcza KO), ale strach przed niezadowoleniem wyborców pewnie okaże się silniejszy. Gdyby jednak nawet liderzy poszczególnych ugrupowań starali się zachować bardziej odpowiedzialnie, mogliby doprowadzić do buntu w swoich ugrupowaniach. W końcu wśród największych beneficjentów proponowanych rozwiązań będą sami posłowie i senatorzy.
Nowy pomysł zrobienia wszystkim dobrze zbiegł się propozycją wyłączenia wydatków na obronę z konstytucyjnych ograniczeń zadłużania (60% PKB) i tak już zresztą obchodzonych różnymi sposobami (zaczęła Platforma Obywatelska Funduszem Drogowym, twórczo rozwinęło ten pomysł Prawo i Sprawiedliwość w okresie pandemii). Pomijając już nawet fakt, że straty jakie ponoszą Rosjanie od Ukraińców na wiele lat uniemożliwią im prowadzenie jakiejkolwiek poważnej operacji wojsk lądowych, a trauma upadłej wiary w potęgę rosyjskiej armii będzie trwała jeszcze dłużej, to powstaje pytanie dlaczego właśnie obrona ma być traktowana inaczej niż inne wydatki budżetowe. W ciągu ostatnich dwóch lat zmarło w Polsce milion osób – o 200 tys. więcej niż wynikałoby to z uwarunkowań demograficznych (tylko około połowę z tych zgonów spowodowała bezpośrednio pandemia). To znacznie więcej niż mogłaby spowodować nawet wielomiesięczna wojna prowadzona środkami konwencjonalnymi. A i tak w Polsce już wcześniej umierało wielu ludzi, którzy mogli dalej żyć, gdyby wydatki na ochronę zdrowia nie były jednymi z najniższych w Europie. Dlaczego więc tej bezpośredniej ochrony życia ludzkiego nie wyłączymy z ograniczeń zadłużeniowych. A może powinniśmy tak potraktować oświatę, która pogrąża się w zapaści w tempie niespotykanym w dziejach III RP. To przecież ta sfera naszego życia zadecyduje o cywilizacyjnym rozwoju Polski w najbliższych dziesięcioleciach. A może takimi preferencjami obejmiemy wydatki na naukę, w której od lat znajdujemy się w ogonie państw europejskich. Bez jej rozwoju nigdy nie dogonimy najbardziej rozwiniętych państw świata. Ale gdzie tam. Będziemy się zbroili, ponieważ komuś się ubzdurało, że pokiereszowana armia rosyjska za chwilę ruszy z pancernym impetem na członka najpotężniejszego sojuszu militarnego współczesnego świata.
Od wielu lat tkwimy w populistycznej pułapce, która powoli doprowadza nasze państwo do spirali finansowej katastrofy. W latach 90-tych starano się zachować stabilność finansową i ograniczać szybkość zadłużania państwa, mimo bardzo trudnej sytuacji ekonomicznej w okresie transformacji gospodarczej. Pierwsza dekada nowego wieku przyniosła realizację neoliberalnego dogmatu obniżania podatków, za którymi najczęściej nie szły oszczędności w wydatkach publicznych (wyjątkiem był tzw. plan Hausera w końcówce rządów SLD). Paradoksalnie najdalej w tym kierunku posunął się Jarosław Kaczyński ulegając sile przekonywania Zyty Gilowskiej, chociaż wygrywał wybory pod hasłami walki Polski socjalnej z Polską liberalną. Wydawało się, że światowy kryzys gospodarczy zapoczątkowany w 2008 roku zmieni sposób myślenia o systemie finansów publicznych. Tuskowa idea taniego państwa zakładała minimalizację wydatków publicznych, ale też dążenie do ograniczenia deficytu budżetowego. Tyle, że nieudolność Jacka Rostowskiego spowodowała, że przez większość okresu jego rządów pozostawało to marzeniem ściętej głowy – stąd gwałtowny wzrost zadłużenia państwa, któremu nie były w stanie zapobiec nawet manipulacje przy OFE.
Radykalna zmiana nastąpiła po zmianie władzy. Nauczony wcześniejszymi doświadczeniami (porażką w wyborach w 2007 roku) Jarosław Kaczyński uznał, że najlepiej kupić wyborców ich własnymi pieniędzmi. Ogromne transfery socjalne, które początkowo nie powodowały zwiększania zadłużania państwa (światowa koniunktura, uszczelnienie systemu podatkowego, konsumpcja zapasów wypracowanych przez poprzedników), zapewniły kolejne sukcesy wyborcze i ugruntowały przekonanie o słuszności obranej drogi. Wszystko jednak zmieniła pandemia i spadek poparcia dla rządzącej partii. Żeby utrzymać władzę należało znowu dorzucić do populistycznego pieca i oprócz wykorzystywania społecznych lęków przed ciapatymi, pedałami i eurokratami, dać ludziom kasę. Najlepiej wszystkim. Albo prawie wszystkim. Z tego właśnie sposobu rozumowania zrodził się Polski Ład i jego obecna radykalna wersja.
Być może kolejne wybory ponownie zakończą się zwycięstwem Zjednoczonej Prawicy. Być może nawet przez następnych kilka lat da się pudrować coraz bardziej cuchnący stan naszych finansów publicznych. Być może nawet ostateczna zapaść służby zdrowia i edukacji nie od razu osłabi poparcie dla rządzących. Ale w końcu okaże się, że król jest nagi. Tyle, że wtedy naprawa systemu finansów publicznych będzie nas kosztowała o wiele więcej niż gdyby zmiana szaleńczej polityki nastąpiła teraz. Co gorsza, niewiele się zmieni jeżeli za rok władzę przejmie opozycja. Wewnętrzna rywalizacja tworzących ja ugrupowań i nieustający strach przed powrotem Kaczyńskiego do władzy, uniemożliwią podjęcie jakichkolwiek poważniejszych działań sanacyjnych. Zawsze przecież, w perspektywie miesięcy czy lat, będą jakieś wybory. A elektorat chce więcej i więcej. Zwłaszcza przy szalejącej inflacji. Spirala populizmu się nakręca.
Karol Winiarski