Gambit Bidena
Wojna na Ukrainie trwa już prawie dwa miesiące i nic nie wskazuje, że jej koniec jest bliski. Wręcz przeciwnie, obie strony szykują się do decydującego starcia. Bitwa o Donbas, niezależnie od jej wyniku, nie zakończy jednak rosyjsko-ukraińskiej wojny. Po dwóch miesiącach heroicznej obrony, Ukraińcy nie pogodzą się z utratą części swojego kraju. Odpuścić nie może również Władimir Putin, dla którego wycofanie się z Donbasu mogłoby zagrozić utratą społecznego poparcia. Konflikt w najlepszym razie może zostać zamrożony, podobnie jak w 2015 roku, ale w pespektywie kilku lat faza zbrojna powróci.
Konsekwencje dla Ukrainy są, a będą jeszcze w większym stopniu, katastrofalne. Olbrzymie straty w infrastrukturze, być może utrata najbardziej uprzemysłowionych regionów, odcięcie od odbiorców produkowanej żywności, migracja milionów ludzi, z których nie wszyscy powrócą do kraju po ustaniu działań zbrojnych, oznacza cofnięcie tego kraju w rozwoju o dziesiątki lat. Nawet jeżeli nasz wschodni sąsiad dostanie pomoc międzynarodową na odbudowę, to przestanie być atrakcyjnym miejsce dla inwestorów i nawet tania oraz dobrze wykształcona siła robocza może się okazać niewystarczającym atutem w kontekście nieustabilizowanych relacji z Rosją.
Regres ekonomiczny czeka również Rosję, chociaż jego wielkość jest trudna do przewidzenia. Nie wiadomo jak długo i w jakim zakresie utrzymają się sankcje nałożone na agresora. Trudno również oszacować jaką część surowców energetycznych, które stopniowo będą znikały z rynków państw zachodnich, uda się Moskwie sprzedać w krajach azjatyckich. Zagadką pozostaje także zdolność rosyjskiej nauki do zastąpienia importowanych wysoko specjalistycznych komponentów koniecznych do produkcji maszyn i urządzeń, z których tylko część uda się sprowadzić np. z Chin. Niezależnie od skali gospodarczego upadku, w perspektywie następnych lat oparta na eksporcie surowców energetycznych gospodarka rosyjska będzie się stawać skansenem, a ten największy kraj wejdzie w kolejny okres wielkiej smuty.
Ciężkie czasy czekają nie tylko kraje walczące. I nie chodzi wyłącznie o państwa, które zastosowały sankcje wobec agresora. Wzrost cen węgla, ropy i gazu, a przede wszystkim żywności, jest ciosem dla ekonomii wielu ubogich krajów Azji, Afryki i Ameryki Łacińskiej. Zyskają oczywiście eksporterzy tych drożejących produktów, którymi, zwłaszcza w przypadku surowców, są najbardziej autorytarne reżimy na świecie (kraje Płw. Arabskiego, Iran, Wenezuela), ale stanowią one znaczącą mniejszość wśród krajów tzw. trzeciego świata. Pierwsze symptomy nadchodzącej burzy już widać – od kilku dni trwają zamieszki na Sri Lance spowodowane gwałtownym wzrostem cen żywności i paliwa. Napięcia narastają w wielu innych krajach, a zdesperowani ludzie pewnie już wkrótce wyjdą na ulice.
Jest jednak państwo, w którym korzyści, zwłaszcza polityczne, znacząco przewyższą koszty wynikające z toczącej się wojny. Chodzi o Stany Zjednoczone, które nie bez przyczyny stanęły na czele koalicji państw wspierających broniącą się Ukrainę. Co więcej, wiele wskazuje na to, że nie będzie to przypadkowy efekt, na który największe światowe mocarstwo nie miało wpływu. W nauce prawa istnieje pojęcie winy umyślnej, która występuje w dwóch wariantach. W zamiarze bezpośrednim sprawca świadomie dąży do osiągnięcia założonego efektu. W zamiarze ewentualnym jedynie godzi się z przewidywanymi skutkami, ale bezpośrednio ich nie powoduje. W przypadku aktualnego konfliktu winę umyślną w zamiarze bezpośrednim ponosi oczywiście Rosja i nic jej z tej odpowiedzialności nie zwolni. Winę umyślną w zamiarze ewentualnym można natomiast z dużą dozą prawdopodobieństwa obciążyć Stany Zjednoczone.
Dla USA sprawy Europy Wschodniej nie mają zasadniczego znaczenia. Rozpad Związku Radzieckiego oznaczał pełne zwycięstwo tzw. wolnego świata nad komunistycznym imperium. Rosja to najwyżej zagrożenie regionalne, a nie globalne. Inna sytuacja wytworzyła się na Dalekim Wschodzie. Kilkanaście lat temu w Waszyngtonie zrozumiano, że dotychczasowa polityka Stanów Zjednoczonych wobec Chin okazała się błędna. Korzystanie z taniej siły roboczej i transfer nowoczesnych technologii dopływających do tego kraju wraz inwestycjami doprowadziły do trwającego już ponad czterdzieści lat bezprzykładnego w historii rozwoju Państwa Środka. Drugą stroną medalu był upadek wielu gałęzi przemysłu w Stanach Zjednoczonych i realny spadek dochodów milionów Amerykanów – korzyści odnosili głównie bogatsi Amerykanie, co doprowadziło do ponownego rozwarstwienia dochodowego społeczeństwa amerykańskiego znacznie ograniczonego w okresie reform Roosvelta (New Deal) i powojennego rozkwitu amerykańskiej gospodarki. Te konsekwencje zapewne niewiele obchodziło elity finansowe USA i powiązanych z nimi polityków. Problemem okazał się inny skutek, który co może budzić zdziwienie, przez wiele lat nie był nad Potomkiem zauważany albo w najlepszym razie był lekceważony. Okazało się, że wzmocnione gospodarczo Chiny po raz pierwszy w swojej historii będą chciały odgrywać globalną rolę w systemie międzynarodowym i nie zadowolą się pozycją regionalnego mocarstwa. Na dodatek stale i szybko rozwijające się Chiny zaczęły gospodarczo doganiać Stany Zjednoczone, które zwłaszcza po kryzysie roku 2008 znacząco spowolniły. Świadomość istniejącego zagrożenia zmusiła władze amerykańskie do rewizji dotychczasowej polityki.
Pierwszym, który próbował zastopować rosnące ambicje azjatyckiego mocarstwa był Barack Obama. Zamierzał to zrobić poprzez mechanizmy ekonomiczne promując ideę wolnego handlu. Pomysł Porozumienia Transpacyficznego łączącego dwanaście krajów po obu stronach Oceanu Spokojnego (oczywiście bez Chin) miał doprowadzić do wzmocnienia ekonomicznego tych krajów i tym samym zrównoważyć rosnącą potęgę Chin przywracając oczywiście „przy okazji” dominującą rolę Stanów Zjednoczonych w regionie. Gotowe już porozumienie zablokował Donald Trump, który uważał, że wolny handel szkodzi jego krajowi, a wobec Chin wolał stosować zupełnie inne metody – podnoszenie stawek celnych na towary sprowadzane z tego kraju, co miało ograniczyć ogromny deficyt handlowy w stosunkach miedzy obydwoma krajami. Zmiana władzy w Waszyngtonie doprowadziła do kolejnej rewizji polityki amerykańskiej. Cel jednak pozostał ten sam – niedopuszczenie do dalszego wzrostu potęgi Chin, a przynajmniej zabezpieczenie się przed groźbą wojny, której efekt nie byłby do końca pewny.
Joe Biden postanowił wrócić do starych, sprawdzonych z czasów zimnej wojny metod. Na przełomie lat 40-tych i 50-tych blok sowiecki został otoczony przez szereg polityczno-militarnych układów – NATO, SEATO, CENTO, ANZUS – które zgodnie z doktryną powstrzymywania miały zahamować komunistyczną ekspansję. Ida tym tropem już w pierwszym roku swojej prezydentury doprowadził do utworzenia AUKUS czyli sojuszu USA, Wielkiej Brytanii i Australii (kosztem relacji z Francja, która nie okazywała odpowiedniej gorliwości w swoich relacjach z Chinami) oraz reaktywowanie QUAD-u czyli powstałego w 2007 roku porozumienia USA, Japonii, Australii i Indii. Problemem pozostawała Rosja, którą od lat kolejni amerykańscy przywódcy próbowali przeciągnąć na swoją stronę. Wsparcie jednego z silniejszych pod względem militarnym, chociaż nie gospodarczym, sąsiadów Chin, mogłoby się okazać kluczowe. Niestety, z amerykańskiego oczywiście punktu widzenia, Władimir Putin odrzucił zachodnie zaloty. Mniej istotne czy kierował się własną antyamerykańską obsesją, czy też obawiał się reakcji indoktrynowanego od dziesięcioleci społeczeństwa rosyjskiego. Ważne, że postawił na Chiny. Skoro kogoś nie można pozyskać, to należy go zneutralizować.
Władimir Putin nie jest psychopatą. Ma jedynie kilka obsesji czyli silnie ugruntowanych przekonań odpornych na jakiekolwiek przeczące im fakty. W gruncie rzeczy wielu z nas, o ile nie wszyscy, takie mniejsze lub większe obsesje posiadają. Zwykle nie jest to zbyt groźne. I podobnie byłoby w przypadku Putina, gdyby w ciągu ponad dwudziestu lat rządów nie uzyskał niczym nieograniczonej władzy we własnym kraju, który jest jednym z silniejszych militarnie państw na świecie (a przynajmniej tak się do niedawna wydawało). Jedną z tych obsesji jest odbudowa potęgi z czasów ZSRR, ale w terytorialnym i organizacyjnym kształcie z okresu Rosji carskiej. A do tego konieczna jest aneksja Ukrainy. Wszystkie inne jego fantazmaty (np. o braku narodu ukraińskiego czy też o rządach nazistów w Kijowie) są jedynie funkcjami tego podstawowego przekonania. W tej sytuacji przyjmuje się tylko potwierdzające to fakty, a jednocześnie odrzuca się wszystkie negatywne scenariusze. Dlatego Putin uwierzył, że armia rosyjska jest silna i zdyscyplinowana, Ukraińcy żołnierze uciekną przy pierwszej nadarzającej się okazji, a mieszkańcy będą witali agresorów jak wyzwolicieli. Zderzenie rosyjskiego despoty z rzeczywistością okazało się bardzo bolesne.
Obsesje Putina postanowiono wykorzystać w Waszyngtonie zanim jeszcze rządy objął Joe Biden. Dlatego od dłuższego czasu dozbrajano Ukraińców mamiąc ich jednocześnie możliwym członkostwem w NATO w bliżej nieokreślonej przyszłości. Zwiększało to opór władz w Kijowie przed realizacją porozumień mińskich wymuszonych przez Rosję na początku 2015 roku po klęsce pod Debalcewem. Tyle, że nikt nie zamierzał udzielać im bezpośredniej pomocy, a przecież jak twierdzą Amerykanie, już kilka miesięcy temu mieli pewność, że Rosja zaatakuje. Co więcej, wzmacniając wschodnią flankę sojuszu zapewniano publicznie, że wojska te w żadnym wypadku nie będą brały udziału w obronie Ukrainy. Ograniczano się do grożenia sankcjami, chociaż nigdy przed wybuchem wojny nie sprecyzowano na czym one miałyby polegać. Wszystko to było czytelnym sygnałem dla Putina – jeżeli zaatakuje Ukrainę, nie narazi się na bezpośrednie starcie z siłami NATO, a jedynie może zostać obciążony sankcjami, które w mniejszym zakresie zostały nałożone już w 2014 roku i z którymi Rosja nauczyła się żyć. Putin był przekonany, ze szybka kampania i pełne podporządkowanie Ukrainy poprzez zainstalowanie tam marionetkowego rządu, zniechęci Zachód do karania Rosji, a dostawy broni dla napadniętych ustaną. Prawdopodobnie nikt w Waszyngtonie nie liczył na tak skuteczną obronę ze strony Ukraińców. Spodziewano się raczej długotrwałego, społecznego oporu i być może walk partyzanckich, które na lata zaangażowałyby Rosję w tym rejonie świata pozbawiając ją możliwości prowadzenia aktywnej polityki zagranicznych na innych obszarach. A przede wszystkim uniemożliwiłyby udzielenia Chinom skutecznej pomocy w razie wybuchu konfliktu z USA. W tym przypadku rzeczywistość przeszła najśmielsze oczekiwania.
Antychińskie powody polityki Waszyngtonu widać po reakcji na stosunek do konfliktu innych krajów. Wobec Pekinu od razu zostały skierowane mocne ostrzeżenia przed wspomaganiem Moskwy. Ale już gdy władze indyjskie zadeklarowały znaczny wzrost zakupów rosyjskiej ropy, reakcja Stanów Zjednoczonych była wyjątkowo umiarkowana. Dlaczego? Dlatego, że Delhi to kluczowy antychiński sojusznik i nie należy go zbytnio strofować. Podobnie, choć z trochę innych powodów, Izraela i coraz mocniej z nim związanych krajów Płw. Arabskiego, które nie zamierzają się przyłączać do antyrosyjskich sankcji, a nawet znacząco zwiększać wydobycia ropy naftowej. Swoją drogą pomysł, także naszego kraju, zwiększenia zakupów saudyjskiej ropy jest szczytem hipokryzji. Petrodolary wzmacniają autorytarny reżim rodziny Saudów, który prześladuje wyznawców innych niż sunnicka wersja islamu, traktuje kobiety jak męską własność (co na to nasze feministki?), morduje przeciwników politycznych, a na dodatek prowadzi brudną wojnę w Jemenie, w której masowo giną cywile, w tym dzieci. Ale widocznie dzieci jemeńskie nie są tyle warte co ukraińskie, o polskich nie wspominając.
Można oczywiście powiedzieć, że Stany Zjednoczone ponoszą ogromne koszty wspierania Ukrainy. Tyle, że to nieprawda. Sprzęt wysyłany do walki z Rosją najczęściej nie jest najnowszej generacji, a ogólne koszty wsparcia to kilka promili w budżecie wojskowym (grubo ponad 700 mld zł rocznie) USA. Sama wojna pozwoli zresztą znacznie zwiększyć sprzedaż produktów amerykańskiego przemysłu zbrojeniowego, co pozytywnie odbije się na budżecie USA. Dodatkowe pieniądze Amerykanie zarobią eksportując gaz ziemny, na którego popyt ze względu na jego cenę, nie było do tej pory zbyt wielu chętnych. Być może Europa kupi także amerykański węgiel i zboże, które do tej pory dopływało z Rosji i Ukrainy. Gdyby Biden był Morawieckim nazwałby głupotę Putina „politycznym złotem”.
Czy cyniczna postawa Waszyngtonu usprawiedliwia Putina? Wręcz przeciwnie. Rosyjski prezydent okazał się nie tylko wojennym zbrodniarzem, ale przede wszystkim idiotą. Oceniając cynicznie jego działania można powtórzyć za Talleyrandem „to gorzej niż zbrodnia, to błąd”. Oczywiście nigdy nie odpowie za swoje czyny, podobnie jak inni światowi przywódcy, którzy nie utracili władzy. Czy ktoś w ogóle pomyślał o postawieniu przed sądem np. George`a W. Busha za agresję na Irak, która w ciągu kolejnych lat doprowadziła do setek tysięcy ofiar? Nie sądzi się nie tylko zwycięzców, ale często także przegranych, o ile w kraju nie dojdzie do radykalnej zmiany władzy. A na to raczej się w Rosji nie zapowiada.
Polityczne gry Amerykanów nie powinny mieć również wpływu na stanowisko Polski. Każdy dzień oporu Ukrainy to minimalizacja groźby rosyjskiego ataku na Polskę. I znowu, podchodząc do problemu skrajnie cynicznie, walki na wschodzie Ukrainy powinny trwać jak najdłużej. Są oczywiście koszty w postaci wzrostu inflacji i kosztów ponoszonych w związku z pobytem uchodźców, ale rynki stopniowo się uspokoją, a emigranci mogą być ratunkiem dla polskiego rynku pracy i demografii. Przede wszystkim jednak utrata przez Rosję kolejnych czołgów, śmigłowców czy samolotów oznacza zwiększenie bezpieczeństwa naszego kraju. Tak niestety wygląda nasz własny interes. Tyle, że w praktyce oznacza to dziesiątki tysięcy kolejnych ofiar – bezpośrednich, jak i będących konsekwencją ogromnego zubożenia społeczeństw obydwu państw. Nie mamy wpływu na wybór wariantu, który ostatecznie zostanie zrealizowany. Ale moralna ocena sytuacji należy do każdego z nas. Powinniśmy natomiast uważać, aby za jakiś czas nie stać się kolejnym poświęconym pionkiem w wielkiej grze prowadzonej przez wielkiego brata zza oceanu.
Karol Winiarski