Koniec szkoły
Tytuł nawiązuje oczywiście do końca roku szkolnego i rozpoczynających się właśnie wakacji. Ale nie tylko. Coraz częściej niechętni wobec obecnej władzy komentatorzy używają tego sformułowania opisując kryzys polskiego systemu oświaty. Są też eksperci, którzy patrząc bardziej perspektywicznie na szkolną edukację, wieszczą rychły kres obecnego sposobu nauczania, który korzeniami sięga do XVIII-wiecznych Prus. Każda z tych interpretacji jest prawdziwa. Ale tylko częściowo.
Wydawałoby się, że przynajmniej pierwsze rozumienie terminu jest, jak mawia klasyk, oczywistą oczywistością. Tak jednak jest wyłącznie w przypadku uczniów i to też nie wszystkich, ponieważ nielicznych czekają w sierpniu egzaminy poprawkowe. Nauczyciele muszą się jeszcze wynudzić na kończących rok szkolnych konferencjach plenarnych, a „szczęśliwcy”, którzy znaleźli się w komisjach rekrutacyjnych, spędzą długie godziny przy przyjmowaniu dokumentów od kandydatów starających się dostać do ich szkoły. Zresztą nawet formalnie rok szkolny kończy się 31 sierpnia.
O wiele bardziej skomplikowane są dwa pozostałe interpretacje tego pojęcia. Najczęściej katastrofalny stan polskiej oświaty związany ma być z pogłębiającymi się brakami kadrowymi, co z kolei jest wynikiem masowego odchodzenia z zawodu nauczycieli z powodu żenująco niskich płac. Mało kto jednak zwraca uwagę na występujące tutaj zasadnicze zróżnicowanie stażowe i terytorialne. Z pracy odchodzą głównie młodzi nauczyciele (stażyści i kontraktowi), którzy nie dość, że zarabiają bardzo mało (stażyści w okolicach minimalnej krajowej), to jeszcze mają bardzo krótki staż pracy. A tymczasem jednym z najważniejszych (choć nie jedynym) dodatkiem do pensji zasadniczej nauczyciela jest dodatek stażowy, który po 20 latach pracy osiąga maksymalną wartość 20%. Stąd niskie zarobki w połączeniu z chęcią osiągnięcia szybkiej stabilizacji finansowej, rzeczywiście powodują, że poszukują oni bardziej atrakcyjnej alternatywy zawodowej, a coraz częściej w ogóle nawet nie podejmują próby zatrudnienia w wyuczonym zawodzie. Stąd też wzrastającą średnia wieku polskiego nauczyciela powoli zbliżająca się do 50 lat. W tym zaś wieku niesłychanie trudno jest podjąć nowe życiowe wyzwania przekreślając w praktyce cały swój zawodowy dorobek. Stąd, mimo zniechęcenia i braku satysfakcji ze swojej pozycji zawodowej, mało kto z tej grupy myśli o zmianie pracy. Wymarzonym celem jest dotrwanie do emerytury,
Druga okoliczność, która nie sprzyja podejmowaniu decyzji o zmianie zawodu to miejsce zamieszkania. Możliwość znalezienia dobrze płatnej pracy w dużym mieście jest oczywiście zdecydowanie łatwiejsza niż w miasteczku czy nawet dużej wiosce. Na dodatek pensja nauczycielska, chociaż nominalnie taka sama albo bardzo zbliżona, w praktyce jest w tym drugim przypadku o wiele bardziej atrakcyjna. Po pierwsze, koszty życia na prowincji są najczęściej znacznie mniejsze. Po drugie, mniej jest kosztownych rozrywek (kina, teatry, restauracje, kluby nocne), które pochłaniają niemałą część zarobków mieszkańców większych miast. Po trzecie, inne aktywne zawodowo osoby zarabiają bardzo często znacznie mniej, pracują na czarno albo w ogóle nie mogą znaleźć pracy. Po czwarte, prestiż zawodu nauczyciela jest na prowincji o wiele większy niż w dużych ośrodkach, gdzie osób posiadających wyższe wykształcenie jest znacznie więcej. A przecież najczęściej kształtujemy wyobrażenie o własnej pozycji porównując się do innych.
Powszechne przekonanie o niskich pensjach pracowników oświaty jest mocno uproszczonym twierdzeniem. Częściowo wynika zresztą z autentycznego przekonania samych nauczycieli, że zarabiają marne grosze, nie zdając sobie sprawy, że ich dochody niejednokrotnie (przynajmniej jeżeli chodzi o nauczycieli dyplomowanych) przekraczają przeciętne wynagrodzenie w gospodarce narodowej. A to oznacza, że znajdują się w grupie około 30% najlepiej zarabiających Polaków. Często bowiem „zapominają”, że wynagrodzenie zasadnicze to jedynie część uzyskiwanych dochodów. Dodać do tego trzeba różne dodatki: wspomniany już stażowy, wychowawczy (300 zł. brutto miesięcznie) i motywacyjny (zależny od hojności gminy lub powiatu i decyzji dyrektora).. Co roku w marcu wypłacane jest też dodatkowe wynagrodzenie roczne czyli popularna trzynastka. która nie jest powszechnym świadczeniem w polskich zakładach pracy. Podobnie zresztą jak świadczenie urlopowe, które wpływa na konta w czerwcu (około półtora tysiąca na rękę). Są w końcu nadgodziny – zarówno te wynikające z planu, jak i doraźne, które wypłacane są pod koniec miesiąca i wykazywane na osobnym pasku (w trakcie strajku sprzed trzech lat wszyscy pokazywali jedynie ten, który przesyłany jest na początku miesiąca). Jest też możliwość trzykrotnego skorzystania z płatnego, rocznego urlopu na poratowanie zdrowia, co w przypadku innych zawodów w ogóle nie występuje.
Skoro jest tak dobrze, dlaczego jest tak źle? Zasadniczym problemem jest płacowa urawniłowka, która zrównuje na jednym poziomie wynagrodzenia wszystkich nauczycieli niezależnie od ich zaangażowania i wysiłku wkładanego w uprawiany zawód. Trudno bowiem kogokolwiek zmotywować finansowo dodatkiem motywacyjnym wyższym o kilkadziesiąt złotych od kolegi i koleżanki czy mirażem nagrody dyrektora (przyznawanej wybrańcom raz do roku – najczęściej z okazji tzw. dnia nauczyciela), której wysokość jest tym niższa, im więcej jest nagrodzonych. Najbardziej jednak bulwersuje środowisko nauczycielskie całkowita arbitralność kolejnych rządów w dawanych z łaski od czasu do czasu podwyżkach, które od lat są niższe od wzrostu przeciętnego wynagrodzenia, a w tym roku nawet nie zbliżają się do ciągle rosnącej inflacji (4,4% wobec 13,9%). Mimo podpisanego trzy lata temu porozumienia z nauczycielską „Solidarnością” o powiązaniu wynagrodzeń z przeciętnym wynagrodzeniem w gospodarce narodowej, do czego zresztą przekonał się też kilka miesięcy temu Związek Nauczycielstwa Polskiego (szkoda, że w czasie strajku stawiał prymitywne żądanie podwyżki o tysiąc zł.), w dalszym ciągu nie zostało ono wprowadzone w życie. Szalejąca obecnie inflacja pokazuje jak kluczowy był to postulat i jak inaczej wyglądałyby dzisiaj nauczycielskie pensje, gdyby trzy lata temu na tym żądaniu skupili się protestujący pracownicy oświaty, zamiast upierać się przy prymitywnym postulacie tysiączłotowej podwyżki.
Pieniądze nie są jednak jedynym czynnikiem zniechęcającym młodych ludzi do podjęcia pracy w zawodzie nauczyciela, a starszych do pełnego zaangażowania się w proces edukacyjny. I nie chodzi nawet o nadmierną biurokrację, chociaż durne ankiety, sprawozdania czy analizy potrafią znacząco podnieść ciśnienie nawet wyjątkowo spokojnej osoby. Wbrew opinii opozycji i mediów liberalnych także narodowo-konserwatywna krucjata ministra Czarnka nie wzbudza u większości belfrów poczucia zagrożenia, o ile tylko nie ma to przełożenia w postaci nadgorliwości władz lokalnych czy dyrektora szkoły. Większość przedmiotów nie ma zresztą bezpośredniego związku z kolejnymi pomysłami sztukmistrza z Lublina, a znaczna część środowiska nauczycielskiego jest politycznie bierna i nie zamierza walczyć z pomysłami lokatora gmachu przy Alei Szucha. Wystarczy, że w sprawozdaniach wszystko się będzie zgadzało, dzięki czemu wilk będzie syty, a owca cała. Przecież co najmniej od czasów gospodarki folwarczno-pańszczyźnianej Polacy wyspecjalizowali się w udawaniu, że sumiennie wypełniają polecenia przełożonych. Prawdziwym problemem jest natomiast postępujące wypalenie zawodowe.
Nauka w szkole od dawna nie polega na jednostronnym przekazywaniu wiedzy ex catedra. Uczniowie nie są biernymi odbiorcami przekazywanych treści, ale powinni aktywnie uczestniczyć w lekcjach. I tu od wielu lat narastającym problemem jest wzrastający deficyt podstawowej wiedzy, co często uniemożliwia jakąkolwiek dyskusję o omawianych zagadnieniach. Z jednej strony to widoczny efekt narastającego braku zainteresowania otaczającym światem. Z drugiej, to konsekwencja powszechnego dostępu do internetu, w którym można znaleźć gotowe rozwiązania, co w oczywisty sposób upośledza proces analitycznego myślenia. Oczywiście są uczniowie, którzy mają ściśle sprecyzowane zainteresowania i często wrodzoną kreatywność, ale reforma minister Zalewskiej spowodowała, że przez większość swojego pobytu w szkole średniej i tak będą musieli poświęcać czas na naukę przedmiotów, z którymi w dorosłym życiu nigdy nie będą mieli nic wspólnego. A jeśli nawet zdarzy się im konieczność skorzystania ze szkolnej wiedzy, to szansa, że cokolwiek będą pamiętali, jest podobna do obecnych notowań Solidarnej Polski.
Napięcie między zainteresowaniami uczniów a oczekiwaniami nauczycieli istniało zawsze, ale chyba nigdy nie było tak wielkie jak obecnie. Z jednej strony to znacznie szybsze tempo zmian technologicznych i mentalnych, z drugiej brak młodych nauczycieli w kadrze pedagogicznej mogących stanowić łącznik pokoleniowy. W konsekwencji mamy niewyobrażalne marnowanie pieniędzy, czasu, który mógłby zostać wykorzystany na coś zdecydowanie bardziej pożytecznego i narastającą frustrację obydwu stron, która skutkuje albo agresją, albo wzajemnym pozorowaniem sumiennego wypełniania obowiązków, przy czym w przypadku uczniów, nawet udawania często już nie ma. W ten sposób przegrywamy wyścig cywilizacyjny i małym pocieszeniem jest fakt, że w wielu innych krajach edukacja też nie nadąża za społecznymi zmianami.
Czy jest szansa na zasadniczą reformę? Nie, ponieważ nikt nie jest nią zainteresowany. Większość nauczycieli uważa, że powinno być tak jak jest, tylko pensje powinny być podniesione. Decydenci żyją w iluzji, że to co znajdzie się w programie nauczania w sposób trwały zakorzeni się w umysłach młodych ludzi – w efekcie dokładają kolejnych treści nauczania kierując się najczęściej swoimi ideologicznymi przekonaniami. Rodzice zwracają uwagę wyłącznie na stopnie swoich dzieci przejawiając coraz częściej roszczeniową postawę, która niestety nie jest ukierunkowana w tym kierunku, w którym powinna. Nikomu nie zależy na przeprowadzeniu fundamentalnych zmian, których pozytywne efekty byłyby widoczne po wielu latach, a koszty polityczne objawiłyby się od razu. Dlatego końca szkoły, czyli obecnego systemu nauczania, nie będzie, ale za to co roku będą się powtarzały coraz bardziej jałowe lamenty nad upadkiem polskiej edukacji. Ale to akurat nie jest coś wyjątkowego w polskiej rzeczywistości.
Karol Winiarski