NATO-wskie miraże
Lipcowy szczyt NATO w Madrycie przez wielu został obwołany historycznym. Uznanie Rosji za najważniejsze bezpośrednie źródło zagrożenia, zaproszenie Finlandii i Szwecji do sojuszu, zwiększenie sił szybkiego reagowania z 40 do 300 tysięcy żołnierzy to ich zdaniem przełomowe decyzje, które zmienią oblicze Paktu Północnoatlantyckiego. Nawet jeżeli uznać te decyzje za ważne, to są one jednak tylko dalszym ciągiem zmian, które zapoczątkował szczyt w Newport w Walii w 2014 roku. A diabeł jak zwykle tkwi w szczegółach.
Uznanie Rosji za największe zagrożenie dla sojuszu niczego nie zmienia. Tak po prostu jest, a stało się to w wyniku agresji tego kraju na Ukrainę. Putin wielokrotnie podkreślał, że zasadniczym powodem jego decyzji była groźba rozszerzenia NATO, a Rosja nieprzerwanie uważała Pakt Północnoatlantycki za przeciwnika. Stwierdzanie oczywistych faktów nie zmienia tychże faktów. Zastanawiające jest natomiast dlaczego Rosja nie została uznana za wroga, a przynajmniej za przeciwnika. Nie wypowiedziano również zawartego w 1997 roku Aktu Stanowiącego NATO-Rosja.
Zaproszenie Finlandii i Szwecji do NATO to pozornie bardzo ważne wydarzenie. Pozornie, ponieważ oba kraje od dawna ściśle współpracowały z sojuszem i ich formalne członkostwo wiele nie zmieni. Trudno sobie wyobrazić, że nie wsparłyby działań NATO w razie rosyjskiej agresji na któreś z państw nadbałtyckich. Na dodatek oba kraje podpisały dokumenty akcesyjne, ale formalnie członkami paktu jeszcze się nie stały. Wymaga to ratyfikacji układu przez wszystkich trzydziestu członków sojuszu. I tu zaczynają się problemy.
Sprzeciw wobec członkostwa Finlandii i Szwecji w NATO przez wiele tygodni zgłaszała Turcja. Powodem była prokurdyjska postawa obydwu państw. Ostatecznie doszło w Madrycie do zawarcia porozumienia, którego zapisy można bardzo różnie interpretować Prezydent Erdogan wyraźnie zapowiedział, że prześle do parlamentu dokumenty ratyfikacyjne dopiero po wypełnieniu przez oba państwa swoich zobowiązań. I tu się zaczyna problem, ponieważ z wypowiedzi władz zainteresowanych państw wynika zupełnie inna interpretacja niż ta, którą przedstawia turecki przywódca. Jeżeli nie jest to wyłącznie gra mająca na celu uspokoić opinię publiczną (w Szwecji za kilka tygodni odbędą się wybory parlamentarne) to wracamy do punktu wyjścia. Ale może być jeszcze gorzej.
Kurdowie uważani są za największy naród nie posiadający swojego państwa. Ich ogólna liczba jest niewiele mniejsza od Polaków, którzy należą przecież do jedną z większych europejskich nacji (w UE po wyjściu Wielkiej Brytanii jesteśmy na piątym miejscu po Niemcach, Francuzach, Włochach i Hiszpanach). Około trzydziestu milionów Kurdów żyje na terenie Turcji, Syrii, Iraku, Iranu, Azerbejdżanu, a dalszych kilka milionów ich rodaków przebywa na emigracji – głównie w Niemczech. Zdecydowana większość wyznaje sunnicki islam, ale nie ma wśród nich tendencji fundamentalistycznych. W przeciwieństwie do większości innych narodów muzułmańskiej części świata, a zwłaszcza Bliskiego Wschodu, kobiety cieszą się w społeczności kurdyjskiej stosunkowo dużą swobodą. Całkowitym ewenementem jest ich liczny udział w oddziałach zbrojnych, co bardziej przypomina sytuację w Izraelu niż w państwach islamskich. Kurdowie odegrali też decydującą rolę w powstrzymaniu ekspansji Państwa Islamskiego, a następnie przy pomocy Amerykanów doprowadzili do prawie całkowitej likwidacji tego zbrodniczego tworu.
Dążenia narodowowyzwoleńcze Kurdów spotykają się oczywiście ze sprzeciwem państw, na terenie których zamieszkują i jedynie na terenie Iraku, dzięki obaleniu Saddama Husajna cieszą się autonomią. Od dziesięcioleci natomiast zwalczają ich Turcy, którzy w okresie rządów kemalistów jeszcze pod koniec XX wieku w ogóle zakazywali używania języka kurdyjskiego. Po przejęciu władzy przez umiarkowanych islamistów polityka ta uległa zmianie, ale nie trwało to długo. Chcąc zyskać poparcie tureckich nacjonalistów Erdogan wrócił do zwalczania kurdyjskiego separatyzmu metodami militarnymi. Jednocześnie za wszelką cenę chce nie dopuścić do powstania autonomicznego regionu kurdyjskiego w Syrii. W tym celu wojska tureckie już dwukrotnie dokonały inwazji wspierając miejscowych sunnickich fundamentalistów, a obecnie szykują się do kolejnego ataku. Wszystko to przy całkowitej bierności UE i USA. W końcu zagrożenia ze strony ISIS już nie ma. Kurd zrobił swoje, Kurd może odejść.
Wojna toczona przez Ukrainę wspieraną przez Zachód z Rosją to podobno wojna wartości. Na Bliskim Wschodzie reprezentują je w zdecydowanie większym stopniu Kurdowie niż Turcy. A jednak to Turcy stają się jej głównymi beneficjentami, a Kurdowie głównymi ofiarami. Europa nie jest poważną siłą militarną. Słabnie też jej rola gospodarcza i prymat technologiczny. Pozostają wartości, które właśnie sprzedaje w zamian za wątpliwy doraźny sukces polityczny. Tym bardziej, że NATO coraz bardziej przypomina papierowego tygrysa.
Zapowiedź powiększenia sił szybkiego reagowania do 300 tys. żołnierzy brzmi optymistycznie. Tyle, że są to na razie wojska w dużym stopniu wirtualne. Nie wiadomo nawet, które konkretnie oddziały będą wchodziły w ich skład, ponieważ decyzja w tej sprawie zapadła w ostatniej chwili (jedynie Niemcy precyzyjnie określiły skład swojego 15-tysięcznego kontyngentu). Jednak nawet jeżeli poszczególne państwa wytypują konkretne jednostki, to nie zostaną one przemieszczone na wschodnią flankę NATO, czyli tam gdzie jest największe zagrożenie. Będzie to obecność zdalna, która ma podobną wartość jak zdalna nauka. W razie konfliktu zostaną one dopiero przerzucone w rejon walk, co może sporo potrwać. Premier Estonii Kalla Kallas ujawniła przed szczytem, że zgodnie z planami sojuszu w razie ataku na jej kraj, kontratak sił paktu nastąpi po 180 dniach. W tym czasie w Estonii może już nie być Estończyków i siły koalicyjne odbiją wyludniony kraj. Oczywiście, o ile do jakiejkolwiek interwencji dojdzie.
Naczelną zasadą Paktu Północnoatlantyckiego jest jednomyślność. Zanim więc jakiekolwiek oddziały NATO dostaną rozkaz do działania, musi zapaść decyzja polityczna podjęta przez przywódców państw członkowskich. Wystarczy, że jeden kraj, czy to koń trojański Rosji, czy też nie mający interesu w powstrzymywaniu agresji rosyjskiej albo po prostu chcący przy okazji uzyskać jakąś korzystną decyzje w innej sprawie powie nie, a cała ta 300-tusięczna armia pozostanie w koszarach. Nie wiadomo nawet, czy zaatakowane państwo będzie mogło swoje oddziały oddane do dyspozycji sojuszu wykorzystać do obrony własnego terytorium.
Największym przegranym madryckiego szczytu jest Ukraina. Temat przyjęcia tego kraju do NATO, który przecież był jednym z pretekstów rosyjskiej agresji (a może i nawet powodów – zagrożenie ze strony NATO, dla nas absurdalne, w Rosji traktowane jest całkowicie poważnie), całkowicie zniknął z porządku obrad. Nie zadecydowano nawet o wspólnych dostawach broni – w dalszym ciągu poszczególne kraje robią to na własną rękę. Nie było też nawet mowy o odblokowaniu siłą Odessy w celu umożliwienia eksportu ukraińskiego zboża, co można byłoby przedstawić jako operację humanitarną. Trudno się jednak temu dziwić, skoro Turcja pozwala Rosjanom sprzedawać ukradzione ukraińskie zboże i nie ma zamiaru przyłączać się do sankcji wprowadzonych przez większość krajów europejskich. Wygląda więc na to, że zdaniem wielu państw Ukraina spełniła już swoje zadanie – przyjęła atak rosyjski i w znacznym stopniu wyczerpała potencjał militarny Rosji. Odzyskanie przez nią utraconych terenów nie jest ani konieczne, ani też, co jest zresztą coraz bardziej widoczne, z różnych powodów możliwe.
Kilka lat temu Prezydent Macron mówił o „śmierci mózgowej” NATO. Jego ocena wydawała się wówczas trochę przesadzona. Bardziej należałoby mówić o postępującym paraliżu działalności tej instytucji. Powód jest dość oczywisty. W okresie zimnej wojny Pakt Północnoatlantycki liczył piętnastu członków (dwunastu założycieli oraz Turcję, Grecję i RFN, które dołączyły w pierwszej połowie lat 50-tych – Hiszpania stała się członkiem dopiero w 1982 roku). Teraz mamy dwukrotnie większą ilość państw należących do NATO. W okresie zimnej wojny niebezpieczeństwo militarnego ataku bloku sowieckiego dotyczyło wszystkich krajów członkowskich. Teraz Rosja realnie zagraża jedynie swoim najbliższym sąsiadom czyli krajom nadbałtyckim i Polsce (ewentualnie jeszcze Finlandii i w znacznie mniejszym stopniu Norwegii). Dlatego zagrożenie agresją zupełnie inaczej oceniane jest w Tallinie, Rydze, Wilnie, Helsinkach czy Warszawie, a całkowicie odmiennie w Berlinie, Rzymie czy Paryżu. Dla nas to kwestia egzystencjonalna, dla nich jeden z wielu problemów międzynarodowych współczesnego świata. Dlatego opieranie gwarancji bezpieczeństwa wyłącznie na przynależności do tej organizacji jest ogromną naiwnością.
Czy w takim razie NATO jest całkowitym przeżytkiem? Odpowiedź nie jest jednoznaczna. Dopóki istnieje, potencjalny agresor nie może być stuprocentowo pewny, że agresja na jeden z krajów członkowskich nie spowoduje wojny z innymi państwami. Jest to również uzasadnienie dla obecności sił amerykańskich w Europie, chociaż w większym stopniu zależy to po prostu od pojmowania amerykańskich interesów przez Waszyngton (stacjonujące w Polsce wojska amerykańskie są zarówno oddziałami NATO-wskimi jak i jednostkami nie wchodzącymi w strukturę wojsk sojuszu). Z drugiej jednak strony istnienie sojuszu stanowi dogodne narzędzie propagandowe dla Kremla, który właśnie zagrożeniem z jego strony uzasadnia swoje agresywne działania (część światowej opinii publicznej przynajmniej częściowo kupuje to wyjaśnienie). Daje też naiwne poczucie bezpieczeństwa, które skutkuje osłabianiem potencjału militarnego europejskich krajów członkowskich, czego efekty widać obecnie (nawet, gdyby kraje Europy Zachodniej chciały udzielić realnej pomocy Ukrainie, to za bardzo nie mają czym ją wesprzeć).
Jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma. Największą zaletą NATO jest brak realnej alternatywy. Armia Europejska to pobożne życzenie nawiedzonych euroentuzjastów. Pomijając militarną słabość państw europejskich, decyzje o jej użyciu wymagałaby jednomyślności wszystkich krajów członkowskich. W NATO można liczyć na presję wywierana przez USA, w UE nie ma takiego hegemona. Regionalny sojusz oparty na wspólnocie interesów nie jest w stanie samodzielnie przeciwstawić się Rosji, nawet po stratach jakie poniosła jej armia w starciu w Ukrainie. Wyłącznie dwustronny sojusz z USA oznaczałby całkowicie wasalny stosunek wobec Wielkiego Brata zza oceanu, a postępująca słabość tego imperium, jego coraz bardziej napięte stosunki z Chinami i narastający izolacjonizm amerykańskiego społeczeństwa mogą spowodować, że zostaniemy pozostawieni sami sobie. Pozostaje więc NATO i nadzieja, że jego wiarygodności nigdy nie będziemy musieli sprawdzać w praktyce.
Karol Winiarski