Romantyzm kontra pragmatyzm
Kilka miesięcy temu Prezydent Francji Emanuel Macron oświadczył, że „Putina nie można upokorzyć”. Co prawda, w trakcie późniejszej wizyty w Kijowie (wraz z kanclerzem Niemiec Olafem Schulzem, premierem Włoch Mario Draghim oraz prezydentem Rumunii Klausem Ioannisem) zadeklarował, że nie będzie żadnych nacisków na Ukrainę i zawarcie pokoju z Rosją powinno być wyłącznie jej decyzją, ale trzeba pamiętać, że miało to miejsce na trzy dni przed drugą turą wyborów parlamentarnych, w których jego ugrupowanie walczyło, bezskutecznie zresztą, o uzyskanie większości bezwzględnej w Zgromadzeniu Narodowym. Nie trzeba zresztą na władzach ukraińskich wymuszać coś bezpośrednio. Wystarczy wstrzymać dostawy broni, a Kijów nie będzie miał innego wyjścia jak zgodzić się na warunki stawiane przez Moskwę.
Być może uwzględnianie wrażliwości upadłego mocarstwa w latach 90-tych czy w pierwszych latach rządów Putina osłabiłoby imperialne nostalgie i bóle fantomowe Rosji, ale po ataku na Ukrainę taki sposób myślenia jest całkowicie anachroniczny i szkodliwy. Rosję powinno się upokorzyć, czyli ukarać, jak każdego innego agresora. Problem polega jednak na tym, że jest to przejaw myślenia idealistycznego i życzeniowego, nie mającego wiele wspólnego z rzeczywistością. Rosji nie można pokonać na polu walki, ponieważ Ukraina, i to nawet z pomocą państw zachodnich, nie jest w stanie tego dokonać, a żadne inne państwo nie przyjdzie jej oczywiście z odsieczą. Ponieważ zwycięzców się nie sądzi, to zarówno Putin, jak i inni zbrodniarze wojenni nie będą mieli swojej Norymbergii czy Tokio.
Pierwsze tygodnie wojny przyniosły ogromne zaskoczenie. Skazana na szybką porażkę armia ukraińska broniła się zadziwiająco skutecznie. Po wycofaniu się agresora spod Kijowa, Czernichowa i Sum zapanowało dość powszechne przekonanie, że wojska rosyjskie to kolos na glinianych nogach i pełne zwycięstwo Ukraińców jest tylko kwestią czasu. Stąd też głosy wzywające do zakończenia działań wojennych i zawarcia pokoju spotykały się z całkowitym niezrozumieniem, a wręcz potępieniem. Doświadczył tego sam papież Franciszek. Mało kto zastanawiał się czy odzyskanie zniszczonych przez działania wojsk rosyjskich terenów kosztem kilkunastu, a nawet kilkudziesięciu tysięcy ofiar, ma z punktu widzenia przyszłości naszego wschodniego sąsiada, jakikolwiek sens. Oczywiście patriotyczna narracja, konieczna do mobilizacji zaatakowanego narodu, nie sprzyja racjonalnej analizie sytuacji. Emocjonalne podejście w mniejszym stopniu dotyczy społeczeństw innych państw. Pewnie dlatego po upływie kolejnych tygodni nastroje opinii publicznej, a tym samym narracja zagranicznych polityków i komentatorów, powoli zaczęły ulegać zmianie. Według badania przeprowadzonego czerwcu w ośmiu krajach unijnych, tylko w Polsce większość ankietowanych uznała, że sprawiedliwość jest ważniejsza od pokoju.
Powód jest oczywisty. Armia rosyjska nie tylko nie ustępuje, ale powoli posuwa się do przodu. Nie widać też wyczerpywania się jej ludzkich i materiałowych zasobów. Mimo powtarzających się, coraz rzadszych zresztą, doniesień o buntach wśród żołnierzy, nie widać też rozprężenia wojsk Putina, a on sam cieszy się poparciem większości rosyjskiego społeczeństwa. Ujawnione ostatnio przez niezależny portal „Meduza” badanie zlecone przez rosyjskie władze pokazuje, że większość Rosjan (57%) jest za kontynuowaniem działań wojennych, a tylko 30% opowiada się za ich przerwaniem. Przy czym oczywiście przerwanie nie oznacza wycofania się agresora z zajętych przez niego terenów.
Ukraińcy za to ponoszą ogromne straty, a ich powtarzane co jakiś czas szumne zapowiedzi wielkiej letniej ofensywy, okazały się w najlepszym razie pobożnymi życzeniami. Ostatnia fala nadziei związana jest ze skutecznym wykorzystywaniem przez obrońców amerykańskich himarsów. Rzeczywiście, Ukraińcom udało się zniszczyć kilka dużych składów amunicji wojsk rosyjskich. Tyle, że ilość dostarczonego przez Amerykanów sprzętu jest bardzo ograniczona. Poza tym samymi himarsami nie można wygrać wojny. Nie można nawet zatrzymać rosyjskiej ofensywy, a już z pewnością nie można przejść do skutecznej kontrofensywy. Można jedynie spowolnić tempo posuwania się wojsk rosyjskich i to raczej na krótki okres czasu. Rosjanie od dawna (co najmniej od drugiej wojny światowej) mają problem z przewidzeniem skutków dość przewidywalnych działań swoich przeciwników. W efekcie ponoszą ogromne straty, których mogliby uniknąć. Ale jednocześnie dowództwo wojsk rosyjskich bardzo szybko się uczy i dostosowuje do nowych sytuacji. Po niepowodzeniach pierwszych tygodni wojny generałowie Putina zmienili taktykę działania i zaczęli odnosić sukcesy. Podobnie zapewne będzie i teraz. Składy uzbrojenia będą organizowane poza zasięgiem himarsów, broń i amunicja będą dowożone bezpośrednio na pole walki albo też na bezpośrednim zapleczu frontu tworzone będą niewielkie składy pocisków artyleryjskich trudne do wykrycia, których atakowanie niesłychanie drogimi himarsami będzie po prostu nieopłacalne.
W chwili obecnej najbardziej realistyczny scenariusz zakłada dokończenie podboju Donbasu przez Rosjan, a przynajmniej utrzymanie wszystkich ich dotychczasowych zdobyczy, a następnie zamrożenie konfliktu na lata – albo przez zawarcie bezterminowego rozejmu, albo poprzez dobrowolne wstrzymanie działań wojennych z powodu wyczerpania obydwu stron. Paradoksalnie, jest to jednocześnie scenariusz optymistyczny, przynajmniej w porównaniu z pozostałymi, które na dodatek są bardziej prawdopodobne. Pierwszy z nich oznaczałby kolejne, bezskuteczne próby Ukraińców odzyskania utraconych ziem skutkujące tysiącami ofiar po obu stronach konfliktu. Drugi (być może jako przyszłościowa kontynuacja poprzedniego) skutkowałby wznowieniem działań ofensywnych przez Rosjan po przegrupowaniu sił i uzupełnieniu strat, a w konsekwencji opanowanie Charkowa, Zaporoża, a być może nawet Dnipru i Połtawy. W najgorszym wariancie Rosjanie mogą nawet wznowić ofensywę na Mikołajów, a następnie Odessę, aby całkowicie odciąć Ukrainę od Morza Czarnego. Nawet zajęcia (a przynajmniej otoczenia) Kijowa nie można wykluczyć.
Odwrócenie losów wojny wymagałoby nie tylko ogromnego wysiłku militarnego Ukraińców, ale przede wszystkim wielokrotnie większego wsparcia ze strony państw zachodnich. Ani jedno, ani drugie nie wydaje się być realne. Zasoby ludzkie Ukraińców stopniowo się wyczerpują. Powoli słabnie też ich determinacja, co oczywiście jest wynikiem ogromnych kosztów ludzkich i materialnych ponoszonych w wyniku przeciągającej się wojny i coraz bardziej widocznej dysproporcji sił na froncie. Coraz częstsze są przypadki dezercji, a ilość osób uchylających się od służby wojskowej rośnie – stąd kolejne pomysły władz ukraińskich przymusowego zwiększenia liczebności armii. Jeżeli Prezydent Zełeński podaje prawdziwe dane, to w okresie nasilenia rosyjskich działań ofensywnych co miesiąc ginie na froncie od 3 do 5 tysięcy ukraińskich żołnierzy (100-150 dziennie), a kilkakrotnie więcej zostaje rannych. Część z nich już nigdy nie wróci na linię frontu, a niektórzy do końca życia pozostaną inwalidami. Przy takich stratach pod koniec roku armia ukraińska może całkowicie utracić możliwości prowadzenia skutecznej obrony. A co dopiero mówić o kontrataku.
Nie można też liczyć na poważne dostawy sprzętu wojennego. Ilość posowieckiego uzbrojenia znajdującego się na wyposażeniu dawnych państw członkowskich Układu Warszawskiego jest ograniczona i w większości została już przekazana Ukraińcom. Kraje Europy Zachodniej takiego sprzętu nie posiadają. Nie mają też zbyt wiele nowoczesnego wyposażenia własnej produkcji, ponieważ po zakończeniu zimnej wojny znacząco ograniczyły wydatki zbrojeniowe. Te, które mają pewne zapasy nie zawsze palą się do poważniejszych dostaw broni dla walczących Ukraińców. Czasami to efekt niechęci do zaostrzania stosunków z Rosją i plany choć częściowego powrotu do robienia interesów z tym krajem. Niekiedy jednak ta wstrzemięźliwość wynika z przekonania, że dostawy broni wzmacniają determinację Ukraińców, a to prowadzi jedynie do przedłużenia wojny i niepotrzebnego rozlewu krwi, który i tak nie przyniesie dla nich korzystnego rozstrzygnięcia.
Oczywiście innymi kalkulacjami kierują się Amerykanie. USA dążą do jak największego osłabienia Rosji, która przecież jest głównym sojusznikiem ich największego globalnego wroga czyli Chin. Stąd też wieloletnie utrzymywanie Ukraińców w nadziei na ich przyjęcie do NATO. Stąd wzmacnianie wschodniej flanki NATO przy jednoczesnych zapowiedziach braku użycia tych wojsk w samej Ukrainie, a nawet wycofanie z niej na początku roku doradców wojskowych, co wręcz zachęcało Rosję do agresji. Stąd w końcu ograniczone ilościowo i jakościowo dostawy ciężkiego uzbrojenia dla armii ukraińskiej, których początkowo w ogóle nie planowano. Amerykanie byli bowiem przekonani, że po szybkiej klęsce armii ukraińskiej, Rosjanie uwikłają się w działania okupacyjne, które uniemożliwią im angażowanie się w innych rejonach świata. Powszechne oburzenie rosyjską napaścią miało też spowodować nałożenie sankcji na agresora, co ze względu na biznesowe powiązania wielu krajów Europy Zachodniej i ich uzależnienie od rosyjskich surowców wydawało się wcześniej mało prawdopodobne, a Amerykanom przyniosłoby korzyści gospodarcze (gaz i produkty rolne) oraz polityczne.
Gdy jednak okazało się, że sytuacja wygląda jeszcze lepiej i Ukraińcy stawiają długotrwały opór, Waszyngton postanowił w znacząco większym stopniu zaangażować się w Ukrainie. Większym, ale ograniczonym. Nie chodzi przecież o pełny sukces strony ukraińskiej, ponieważ to mogłoby skłonić rosyjskiego przywódcę do podjęcia desperackich działań z użyciem taktycznej broni jądrowej włącznie. Dlatego Ukrainę trzeba utrzymywać przy życiu, ale jednocześnie nie ryzykować eskalacji konfliktu. To oczywista kalka amerykańskiej polityki z czasów zimnej wojny, gdy Niemcy w 1953 roku, Węgrzy w 1956 roku czy Czechosłowacy w 1968 nie mogli liczyć na żadne realne wsparcie w ich walce z radzieckimi interwenientami.
Dla Prezydenta Zełeńskiego wybuch wojny był politycznym złotem, który odmienił jego upadająca karierę. W ciągu trzech latach swoich rządów poparcie dla niego spadło trzykrotnie zatrzymując się na poziomie dwudziestu kilku procent (nawet Joe Biden ma wyższe – przynajmniej na razie). Jego bohaterska postawa w pierwszych dniach rosyjskiej agresji doprowadziła do rzadko spotykanego w historii zjednoczenia społeczeństwa wokół swojego przywódcy. Ale jednocześnie Zełeński stał się zakładnikiem tej sytuacji. Dobrze zdaje sobie sprawę, że zakończenie wojny poprzez zgodę na oddanie ¼ terytorium swojego państwa, pozbawiłoby go wojennej premii, a prawdopodobnie również zaszczytnego miejsca w historii Ukrainy. Dlatego zarówno on, jak i jego współpracownicy, liczą na cud. Smutnej prawdy nie chcą ujawnić także otwarcie politycy państw zachodnich, chociaż coraz więcej z nich zdaje sobie sprawę, że tej wojny Ukraina w pełni wygrać nie może, a koszty gospodarcze i polityczne dla ich państw mogą się okazać równie dotkliwe jak dla rosyjskiego agresora. Dlatego ci pierwsi przekonują społeczeństwo o rychłej odmianie sytuacji na froncie, a ci drudzy zapewniając o pełnym poparciu, po cichu liczą na jak najszybsze zakończenie działań wojennych.
Czy to oznacza, że Ukraina bezpowrotnie straciła swoje wschodnie i południowe regiony? Niekoniecznie. W 1991 roku, gdy wybuchła wojna w rozpadającej się Jugosławii, Chorwaci w ciągu kilku miesięcy utracili wschodnią Slawonię i Krajinę. Przewaga tamtejszych Serbów wspomaganych przez oddziały regularnej armii jugosłowiańskiej była przytłaczająca, a świat biernie przyglądał się tragedii obleganego przez wiele tygodni Vukovaru (podobnie jak w następnych latach wieloletniemu oblężeniu bośniackiego Sarajewa). Walki ustały na przełomie 1991 i 1992 roku. Kilka następnych lat Chorwaci wykorzystali na zorganizowanie swojej armii i zakup nowoczesnego uzbrojenia. Podjęte w 1995 roku działania doprowadziły w ciągu kilkunastu miesięcy do odzyskania wszystkich utraconych ziem. Oczywiście, Rosja to nie Serbia, ale obłożona sankcjami nie będzie w stanie szybko uzupełnić strat poniesionych w Ukrainie. Jeżeli Ukraińcy dostawaliby systematyczne dostawy nowoczesnego sprzętu od USA i innych krajów, a ich żołnierze zostaliby wyszkoleni do jego obsługi, to szansa na odzyskanie choć części utraconych terytoriów byłaby wielokrotnie większa niż obecnie. To wymaga jednak nie tylko determinacji Zachodu, ale też chłodnej kalkulacji po stronie ukraińskich przywódców. Na razie nic nie wskazuje na to, żeby było to możliwe.
Karol Winiarski