Idzie zima
Starsi Polacy, pamiętający okres pierwszej Solidarności, mogą odczuwać swojego rodzaju deja vu. W 1981 roku, w okresie narastających braków wszystkiego, już w miesiącach letnich pojawiły się obawy przed zimą. Umiejętnie podsycane przez komunistyczne władze powodowały osłabienie poparcia dla opozycji, co skutecznie przygotowywało grunt pod wprowadzenie stanu wojennego. Między innymi dlatego operacja rozpoczęta w nocy z 12 na 13 grudnia 1981 roku zakończyła się sukcesem władzy, a opór społeczny był daleko mniejszy niż spodziewali się liderzy Solidarności. Polacy od wolności bardziej cenili sobie bezpieczeństwo.
Teraz realia polityczne i gospodarcze są oczywiście zupełnie inne, ale strach przed zimą mimo rekordowych temperatur za oknem, ponownie się pojawił. Powodem jest oczywiście niepewność co do możliwości zapewnienia ciepła w mieszkaniach i domach w najchłodniejszych miesiącach roku. To z jednej strony kwestia fizycznej dostępności węgla, gazu czy oleju opałowego, ale przede wszystkim kosztów ich zakupu. Mimo zapewnień rządzących, że niczego nie zabraknie, niepokój pozostaje. Trudno się temu dziwić, skoro twierdzenia Mateusza Morawieckiego nie po raz pierwszy mają się nijak do faktów, a kolejne dowody nieudolności obecnej ekipy (katastrofa ekologiczna na Odrze, o której premier dowiedział się podobno dwa tygodnie po jej pierwszych symptomach) wzmagają wątpliwości co do wiarygodności obecnej ekipy.
Przez dziesiątki lat Polska węglem stała, a za komuny eksport „czarnego złota” był najważniejszym źródłem dewiz dla naszego kraju. Gdy kilkanaście lat temu okazało się, że więcej węgla importujemy niż eksportujemy, wywołało to ogromne zdziwienie w całym społeczeństwie. Mimo tego jeszcze w trakcie szczytu klimatycznego w Katowicach niewiele zapowiadało, że z dostępnością tego surowca mogą być kłopoty. Hałdy przy elektrowniach były pełne, a Prezydent zapewniał, że węgla starczy na dwieście lat. Teraz nastąpiło bolesne zderzenie z rzeczywistością. Powodem jest zbieg kilku przyczyn.
Embargo na węgiel rosyjski, który pokrywał większość naszego zapotrzebowania importowego, zostało wprowadzone przez Polskę przed decyzjami UE bez szczegółowej analizy możliwości jego zastąpienia przez innych dostawców. Podobnie jak w przypadku wielu innych sankcji, także i w tym przypadku, w większym stopniu zaszkodziło ono krajowi je wprowadzającemu niż Rosji. Trzeba było być wyjątkowym ignorantem, aby wierzyć, że Putin wycofa swoje wojska z Ukrainy pod wpływem wprowadzanych ograniczeń. Sankcje mogą zadziałać jedynie w dłuższej perspektywie uniemożliwiając Rosji odbudowę jej potencjału militarnego, o ile świat, a przynajmniej Europa, zachowają w tej sprawie solidarność. A na to się nie zanosi.
Mimo rekordowo niskich zapasów w państwowych elektrowniach, państwowe kopalnie sprzedawały węgiel zagranicznym dostawcom. Kierowały się oczywiście interesem ekonomicznym (wieloletnie kontrakty z energetyką przewidują ceny znacznie niższe niż obecnie obowiązujące na rynkach światowych). To oczywiście z gospodarczego punktu widzenia racjonalne działanie, ale cała retoryka o wyższości państwowego nad prywatnym uzasadniana była właśnie niedopuszczeniem do takich sytuacji. Na dodatek, mimo ostrzeżeń minister klimatu Anny Moskwy, dopiero w lipcu premier Morawiecki się „obudził” i panicznie zażądał od spółek państwowych interwencyjnych zakupów węgla na rynkach światowych.
Braki węgla kamiennego w państwie, które kiedyś było węglowym mocarstwem, budzi oczywiście u wielu zdziwienie. Zrzucanie całej winy na obecnie rządzących byłoby jednak znaczącym uproszczeniem. Problem tej gałęzi gospodarki polega na drastycznych zmianach cen tego surowca na rynkach światowych w ostatnich latach. Ponieważ inwestycje w górnictwie są bardzo kosztowne i trwają wiele miesięcy, a nawet lat, podejmowanie decyzji obarczone jest ogromnym ryzykiem. To co dzisiaj jest opłacalne, za rok może się okazać całkowicie chybionym z ekonomicznego punktu widzenia działaniem. Do tego dochodzą wysokie koszty wydobycia polskiego węgla wynikające z coraz mniej dostępnych zasobów oraz znacznie niższej niż w innych krajach wydajności. Niezależnie od tego kto rządzi w Polsce, panicznie boi się protestów górniczych, co skutkuje praktycznym wyłączeniem górnictwa węgla kamiennego z zasad gospodarki rynkowej. Co więcej, jakość wydobywanego w Polsce węgla pozostawia dużo do życzenia. Gdy kilka lat temu pojawił się pomysł wprowadzenia norm jakościowych, które miałyby zablokować import taniego węgla rosyjskiego, okazało się, że rzeczywiście wyeliminowałoby to z rynku węgiel. Tyle, że polski.
Trzy grosze dorzuciła do problemu histeria klimatyczna. W trakcie konwencji tworzonej przez Roberta Biedronia Wiosny w początkach 2019 roku zapoczątkowana została licytacja co do terminu likwidacji polskiego górnictwa węgla kamiennego. Tak jakby to kopalnie, a nie energetyka węglowa, odpowiadała za emisje dwutlenku węgla. Tymczasem o dacie likwidacji tego działu gospodarki powinny decydować kwestie ekonomiczne i postępy procesu transformacji polskiej energetyki. Swoje zrobiły też galopujące od kilku lat opłaty za emisję CO (system ETS). W efekcie po cichu zamknięto w ostatnich latach kilka kopalń, a procesy inwestycyjne, które pozwoliłyby odtworzyć zmniejszające się moce produkcyjne, prawie całkowicie ustały. To jednak wspólna „zasługa” rządzących jak i opozycji, która najczęściej krytykowała obecne władze za zbyt wolne działania likwidacyjne, a teraz wypomina brak możliwości zwiększenia wydobycia deficytowego surowca.
Pozornie lepiej wygląda sytuacja z gazem. Dzięki rozbudowie terminalu gazowego w Świnoujściu, budowie Baltic Pipe oraz kilku połączeń z sąsiednimi państwami – tzw. interkonektorów – udało się w pełni uniezależnić od dostaw z Rosji. Tym samym, zakręcenie kurków przez Gazprom na kilka miesięcy przed wygaśnięciem długoterminowego kontraktu gazowego, nie spowodowało na razie większych perturbacji. Jest jednak poważny problem. O ile dostawy LPG przez gazoport zostały w pełni zakontraktowane (głównie z Kataru i USA), to niejasna jest sytuacja z nowym rurociągiem ze złóż norweskich. Jego przepustowość sięga 10 mld m³ rocznie, ale jedynie około 1/3 gazu pochodzić będzie ze złóż należących do PGNiG. Pozostałe trzeba kupić od innych (Norwegii i Danii), a tu chętnych do zakupu jest znacznie więcej. Z niejasnych wypowiedzi członków zarządu PGNiG i ministrów wynika, że nie zostały jeszcze podpisane stosowne umowy. Może się więc zimą okazać, że Balic Pipe nie będzie wykorzystany nawet w połowie. Jeżeli nie będzie możliwości sprowadzenia gazu z Litwy, Czech, Słowacji czy Niemiec (w tych trzech ostatnich przypadkach byłby to gaz rosyjski rewersem przesyłany do Polski), może się okazać, że zabraknie kilku mld m3 gazu. Tym bardziej, że magazyny mamy co prawda pełne, ale pozwalają one zmagazynować jedynie 15% gazu zużywanego corocznie w naszym kraju. To jeden z najniższych wskaźników w UE.
Energia atomowa to tradycyjnie w Polsce pieśń przyszłości. Po upadku komuny wstrzymano, a wkrótce potem całkowicie zrezygnowano, z budowy elektrowni atomowej w Żarnowcu. Budowana w tym samym czasie elektrownia w czeskim Temelinie, po kilku latach przerwy została dokończona i od wielu lat bezpiecznie dostarcza naszym południowym sąsiadom tanią i nieszkodliwą dla klimatu energię. W Polsce do pomysłu budowy energetyki jądrowej wrócono za rządów PO-PS Wydano wówczas kilkaset milionów złotych na funkcjonowanie spółki, która miała zbudować w Polsce elektrownię atomową, a nie znaleziono nawet lokalizacji, o rozstrzygnięciach dotyczących technologii i partnera zagranicznego nie wspominając. Z pewnością jednak prezes Aleksander Grad (były minister w rządzie Donalda Tuska) i inni członkowie zarządu i rady nadzorczej narzekać nie mogli – co miesiąc ich konta zasilały kilkudziesięciotysięczne kwoty wynagrodzenia. Podobna sytuacja ma miejsce od czasu przejęcia władzy przez Zjednoczoną Prawicę. Na dodatek dymisja pełnomocnika rządu do spraw strategicznej infrastruktury energetycznej Piotra Naimskiego po raz kolejny opóźni przygotowania do budowy pierwszej elektrowni atomowej w Polsce. Odwołany minister miał dość jasną koncepcję – stawiał na tradycyjne rozwiązania (duże bloki) i Amerykanów pod których zostały ustawione kryteria przetargowe. Teraz do gry wrócili Francuzi i Koreańczycy (ci drudzy stali się niedawno niespodziewanie głównymi dostawcami uzbrojenia dla polskiego wojska), co oznacza konieczność rozpisania przetargu od nowa. Żywa jest też koncepcja budowy niewielkich reaktorów. Są one o wiele tańsze i oczywiście byłyby szybciej zbudowane, gdyby nie pewien problem. Nigdzie jeszcze nie funkcjonują i są najczęściej w fazie projektowania.
Znacznie gorzej wygląda stan polskich źródeł energii odnawialnej. Ustawa 10h (zakaz budowy turbiny wiatrowej w odległości od zabudowań mniejszej niż dziesięciokrotna jej wysokość, ale i zakaz budowy domów w takiej odległości) zabił szybko rozwijającą się branżę energetyki wiatrowej i pozbawił nas co najmniej 5 gigawatów mocy. To drugi wielki „sukces” Anny Zalewskiej po likwidacji gimnazjów, za co w nagrodę dostała dobrze opłacany fotelik w Parlamencie Europejskim. Morskie farmy wiatrowe powstaną najwcześniej za kilka lat, o ile „koledzy królika” zasiadający w koncernach energetycznych i firmach budowlanych w ogóle poradzą sobie z tak poważnymi inwestycjami. Jak widać na przykładzie elektrowni Jaworzno nawet budowa i eksploatacja bloku węglowego przerosła możliwości polskich inżynierów. Bardzo duży przyrost mocy nastąpił za to w instalacjach fotowoltaicznych dzięki dogodnym warunkom wspomagania finansowego takich inwestycji w gospodarstwach indywidualnych. Tylko, że „zapomniano” o sieci przesyłowej, która nie jest w stanie obsłużyć tak dużych i zmiennych obciążeń – w słoneczne dni prosumenci „oddają” energię do sieci, a w pochmurne i w nocy ją pobierają. Zresztą w zimie to źródło energii, w przeciwieństwie do turbin wiatrowych, nie odgrywa z oczywistych względów aż tak znaczącej roli. Wieje często, ale świeci rzadko i krótko.
Mateusz Morawiecki, którego pozycja w obozie rządzącym po kolejnych problemach z KPO jest mocno osłabiona, wpadł w panikę i zadziałał standardowo – postanowił wydać pieniądze, których nie ma w budżecie i które będą spłacały kolejne pokolenia. Wybrał przy tym wariant powszechności, który oczywiście jest najbardziej kosztowny. Standardowa była też reakcja opozycji. Poza słusznym zarzutem wybiórczości programu (dopłatę mieli dostać jedynie opalający domy węglem) postanowiła jednocześnie skrytykować PiS za rozrzutność i … zaproponować wydanie jeszcze większych pieniędzy. Poprawki Senatu oznaczały bowiem, że koszt dopłat wzrósłby do 80 mld zł (z 11,5 mld zł przewidzianych przez projekt rządowy i około 50 mld zł, jeżeli zostaną zrealizowane zapowiedzi dopłat do innych źródeł ciepła).
Alternatywą wobec zrzucania pieniędzy z helikoptera, którą formułują krytycy obecnej władzy, jest wprowadzenie kryterium dochodowego. Co ciekawe, mówią to zarówno politycy lewicy jak i Leszek Balcerowicz, który nawet uznał takie rozwiązanie za moralnie słuszne. Przekonanie, że tylko biedni powinni dostawać wsparcie i uznawanie tego za rozwiązanie w pełni sprawiedliwe, jest niestety dość powszechne. A przecież ludzie są biedni z różnych powodów. Niektórzy rzeczywiście całkowicie bez swojej winy zostali pokrzywdzeni przez los (lub Najwyższego, jeżeli ktoś wierzy we wszechmoc Absolutu). Są jednak wśród nich również tacy, którzy wyłącznie sobie „zawdzięczają” swoją nieciekawą sytuację życiową. Sam mam sąsiada, który pracą się nie skalał i stanowi utrapienie dla wszystkich mieszkańców naszego bloku. Z pewnością jednak jest to osoba, która będzie spełniała wszelkie, nawet najbardziej restrykcyjne, kryteria dochodowe (a żadnych innych zwolennicy ich wprowadzenia nie proponują). Za to wszyscy inni, którzy są odpowiedzialni i ciężko pracują, na żadne dofinansowanie ograniczone barierami dochodowymi się nie załapią. I to ma być moralnie sprawiedliwe?
Brak perspektywicznego myślenia, emocjonalne motywy działania, strach przed podejmowaniem niepopularnych społecznie decyzji w powiązaniu z „czarnymi łabędziami”, które w ostatnich latach napływają stadami, doprowadziły nas do sytuacji, z której nie ma dobrego wyjścia. Co gorsza, wiele wskazuje na to, że taki stan nieprędko się skończy. Jeżeli w tym roku wprowadzimy dopłaty kosztujące budżet państwa więcej niż program 500+, to nie będzie to prawdopodobnie jednorazowy wydatek. W następnych latach ceny energii cudownie nie powrócą do stanu sprzed kilku lat. A przecież za rok są wybory parlamentarne rozpoczynające kolejny kilkuletni cykl wyborczy. „Nic co przyznane, nie dostanie odebrane”. Grecja coraz bliżej.
Karol Winiarski