Partyjny egoizm
Przez kilka dni polityczny światek żył możliwą dymisją Mateusza Morawieckiego. Niektórym wydawało się, że przygotowywana od wielu miesięcy przez wicepremiera Jacka Sasina operacja specjalna, zakończy się pełnym powodzeniem. I gdy już wydawało się, że po pięciu prawie latach Mateusz Morawiecki odejdzie w niesławie, głos zabrał Najwyższy (w końcu znaczna część zwolenników to wyznawcy). Roma locuta, causa finita. Zmiany premiera nie będzie. Na razie.
Wszystkie racjonalne przesłanki wskazywały, że taki będzie koniec tego pałacowego spisku. Mateusz Morawiecki, mimo ostatnich wyraźnych spadków notowań, w dalszym ciągu cieszy sporym zaufaniem społecznym (ustępuje jedynie Rafałowi Trzaskowskiemu), a elektorat Prawa i Sprawiedliwości w pełni go popiera. Problemem byłby też ewentualny następca. Mariusz Błaszczak potrafi swoimi wystąpieniami uśpić nawet prezesa, co raczej nie wróżyłoby sukcesu kampanii wyborczej, w której rola premiera będzie kluczowa. Matka Polka, Beata Szydło, podobno odmówiła. Marszałek Elżbieta Witek bardzo by chciała, ale wystawianie dość kostycznej nauczycielki nie mającej na dodatek większej wiedzy ekonomicznej, byłoby sporym ryzykiem. A na dodatek do przeforsowania kandydata konieczne byłoby poparcie Solidarnej Polski. Zbigniew Ziobro, co prawda Morawieckiego nie cierpi, ale to nie znaczy, że za darmo przekazałby swoje partyjne szabelki Prezesowi do dyspozycji.
Kluczową sprawą jest jednak czas dokonywanej zmiany. Nowy premier zawsze zyskuje na początku kredyt zaufania wyborców. Nawet Ewa Kopacz, nie jedyny, ale z pewnością największy personalny błąd Donalda Tuska, gdy stanęła na czele rządu, przywróciła na chwilę rekordowe notowania PO. Gdyby wybory odbywały się jesienią 2014 roku, prawdopodobnie Platforma Obywatelska rządziłaby kolejną kadencję. Ale po paru miesiącach, gdy okazało się, że nowy król (a raczej królowa) jest nagi, notowania poleciały w dół, a klęska Bronisława Komorowskiego i powstanie Nowoczesnej, dobiły rządzący przez osiem lat układ władzy. Gdyby w tej chwili Morawieckiego zastąpiłby ktoś inny, bardzo szybko musiałby zmierzyć się z kryzysem energetycznym i inflacyjnym, do których doprowadziły pandemia, Putin, ale także chaotyczne, spóźnione, a przede wszystkim podszyte strachem przed utratą społecznego poparcia, rozdawnicze działania obecnego rządu. Dlatego, przynajmniej z punktu widzenia Prawa i Sprawiedliwości, lepiej, żeby to Morawiecki wypił piwo, które sam nawarzył. Jeżeli wyjdzie z opresji obronną ręką, pozostanie premierem do wyborów. Gdy sobie nie poradzi, wiosną zostanie zastąpiony przez nową osobę, która z czystym kontem być może zdoła dowieść chwilowy wzrost notowań Zjednoczonej Prawicy do wyborów.
Przy okazji tej chwilowej burzy w szklance wody, można było poczynić kilka ciekawych obserwacji. Pierwsza dotyczy osobowości Mateusza Morawieckiego – człowieka, który lubi siebie przedstawiać jako bezkompromisowego, ideowego patriotę kontynuującego w nowych warunkach bohaterską działalność ojca. Bez wątpienia, trudno odmówić Kornelowi Morawieckiemu odwagi i poświęcenia, chociaż działalność Solidarności Walczącej przynosiła opozycji demokratycznej więcej szkody niż pożytku. Trudno to jednak powiedzieć o jego synu, który przez wiele lat był przecież doradcą Donalda Tuska. Gdy zorientował się, że kariery politycznej w tym obozie nie rozwinie, przeniósł się na drugą stronę barykady. Gdy został wicepremierem w rządzie Beaty Szydło, skutecznie podkopywał jej pozycję u prezesa, aż w końcu zajął upragniony fotel premiera. I trzyma się go kurczowo poświęcając kolejno swoich najbliższych przyjaciół i współpracowników, których powoli odstrzeliwują jego wewnątrzpartyjni przeciwnicy. Ostatnią ofiarą był Szef Kancelarii Prezesa Rady Ministrów Michał Dworczyk, który został zmuszony do złożenia dymisji – oczywiście z „powodów osobistych”. Była to cena za utrzymanie stołka przez Morawieckiego. Podobnie jak rok temu dymisja Zbigniewa Jagiełły, wieloletniego prezesa PKO BP. Jak słusznie zauważył prawie czterysta lat temu twórca francuskiego absolutyzmu i potęgi Francji, Pierwszy Minister Ludwika XIII, kardynał Armand Jean du Plessis de Richelieu „Boże, strzeż mnie od przyjaciół, z wrogami sobie sam poradzę”.
Nienawiść wicepremiera Jacka Sasina do premiera też nie wzięła się znikąd. Dwa lata temu, gdy pod naciskiem Prezesa organizowano tzw. wybory kopertowe, to właśnie swojego zastępcę chciał wpuścić Morawiecki w ich przygotowanie, zdając sobie sprawę, że to typowa misja samobójcza. Sasin sprytnie uniknął odpowiedzialności prawnej (to Morawiecki podpisywał wszystkie dokumenty), ale nie po raz pierwszy zresztą skompromitował się w oczach opinii publicznej. Od tego czasu dyszy chęcią zemsty i pewnie w końcu dopnie swego. Nawet jeżeli będzie to jedynie pyrrusowe zwycięstwo.
Trudne do zrozumienia jest jednak zachowanie Jarosława Kaczyńskiego. O ile brak możliwości zdyscyplinowania Zbigniewa Ziobro łatwo wytłumaczyć arytmetyką (bez Solidarnej Polski rząd nie ma większości), to już tolerowanie jawnej wojny wewnętrznej w szeregach własnej partii jest zdumiewające. Tym bardziej, że jak pokazały wydarzenia ostatnich dni, jedno słowo Prezesa w dalszym ciągu kończy sprawę (nie ma to jak „demokracja wewnątrzpartyjna”). A jednak Kaczyński nie dość, że toleruje, to czasami wręcz podsyca, wewnętrzną rywalizację w rządzie. Oczywiście takie utrzymywanie stanu permanentnego zagrożenia wzmacnia jego pozycję lidera (zasada dziel i rządź), ale po pierwsze nie jest przecież ona kwestionowana przez nikogo, a po drugie doprowadza do totalnego chaosu decyzyjnego. Widać to w ostatnich tygodniach, gdy do Sejmu w sprawach kryzysu energetycznego trafiają konkurencyjne projekty rządowe, a twitterowa wypowiedź Sasina o planowanym haraczu od dużych firm – od której de facto Morawiecki się odciął – zrujnowała notowania kilku państwowych spółek giełdowych. To, że panowie zachowują się jak dzieci w piaskownicy, to ich sprawa. Ale dlaczego wszyscy mamy ponosić tego konsekwencje?
Wbrew dość powszechnej opinii, Zjednoczona Prawica nie stoi w przyszłorocznych wyborach na straconej pozycji. Tak jak dla Koalicji Obywatelskiej granica 30% poparcia wydaje się niemożliwa do przekroczenia, tak dla Prawa i Sprawiedliwości trwały spadek poparcia poniżej tej granicy, również wydaje się mało prawdopodobny. Od wielu miesięcy zsumowane wyniki partii opozycyjnych dają im sporą przewagę nad rządzącymi. Ale po przeliczeniu głosów na mandaty, różnica jest już znacznie mniejsza, a większość dająca możliwość stworzenia koalicyjnego rządu, nie do końca oczywista. Jeżeli PiS bez poważniejszych strat przetrwa zimę, a wiosną zacznie w końcu spadać inflacja, to wynik wyborów pozostanie sprawą otwartą. Tym bardziej, że opozycja robi wszystko, aby władzy nie przejąć.
Spotkanie liderów ugrupowań opozycyjnych na zaproszenie Aleksandra Kwaśniewskiego i Bronisława Komorowskiego pod wydumanym powodem rocznicy rozpoczęcia negocjacji akcesyjnych z NATO, zakończyło się katastrofą. Nie dość, że nic nie uzgodniono w sprawie wspólnego startu w wyborach, to obecność Jarosława Gowina zaproszonego przez Bronisława Komorowskiego, wzbudziła powszechną konsternację. Mimo wspólnego zdjęcia, już kilka godzin później kolejni liderzy zaczęli licytować się w deklaracjach wykluczających szefa Porozumienia z możliwości wspólnego startu w wyborów. Z zastanawiającym milczeniem spotkała się również propozycja Włodzimierza Czarzastego podpisania deklaracji o chęci tworzenia wspólnego rządu po wyborach. Nie ma też żadnych prób uzgodnienia wspólnych działań po przejęciu władzy, a poszczególne ugrupowania chwalą się ogólnikowymi propozycjami, które ograniczają się do kolejnych rozdawniczych pomysłów. W świetle aktualnej sytuacji finansów publicznych i przyspieszającej inflacji, trudno to nazwać inaczej niż brakiem odpowiedzialności albo też świadomym oszukiwaniem wyborców. Być może przyniesie to krótkotrwały sukces wyborczy, ale dalekosiężne konsekwencje mogą być dla opozycji, a przede wszystkim dla demokracji, katastrofalne. Ale kto w naszym kraju myśli dalej niż kilka miesięcy do przodu. Partyjny egoizm kwitnie.
Karol Winiarski