Czerwone sukno Rzeczpospolitej
Jak meteor przemknął przez Sejm projekt ustawy zapewniający nominatom obecnej władzy kontrolę nad strategicznymi spółkami Skarbu Państwa niezależnie od wyniku przyszłorocznych wyborów. Pojawił się w poniedziałek, od razu dostał numer druku sejmowego, a w środą rano już go nie było. Uległ spaleniu w coraz bardziej gęstych warstwach atmosfery Zjednoczonej Prawicy.
Niedoszłe rozwiązania przewidywały powołanie Rady do spraw bezpieczeństwa strategicznego, która miała wyrażać zgodę na wszelkie zmiany w składach organów zarządzających i nadzorczych pięciu (dlaczego tylko pięciu?) spółek Skarbu Państwa powoływanych na pięcioletnie kadencje. Ponieważ w skład rady o sześcioletniej kadencji miały wchodzić trzy osoby powoływane przez Sejm, jedna przez Prezydenta i jedna przez Senat, a decyzje zapadać miały większością 4/5 głosów, nominaci obecnej władzy nie mogliby utracić swoich stanowisk nawet w przypadku zwycięstwa opozycji. Jeden z zasadniczych argumentów w uzasadnieniu do projektu ustawy mówił o konieczności stabilizacji władz strategicznych spółek należących do Skarbu Państwa. Trudno polemizować z tym postulatem. Problem polega na tym, że w ciągu ostatnich siedmiu lat mamy w nich do czynienia z prawdziwą karuzelą kadrową będącą konsekwencją walki różnych frakcji Zjednoczonej Prawicy o wpływy. Ostatnim jej przejawem było odwołanie prezesa KGHM wspieranego między innymi przez tracącego na znaczeniu Michała Dworczyka. Powodem był brak jego zgody na powołanie w skład Zarządu KGHM protegowanego Elżbiety Witek. Ponieważ murem za prezesem stanęła Rada Nadzorcza spółki, Jacek Sasin współdziałający od wielu miesięcy z Marszałek Sejmu w osłabianiu Mateusza Morawieckiego, wymienił jej członków na bardziej spolegliwych, a ci oczywiście nie mieli już żadnych oporów przed zmianą Prezesa KGHM.
W okresie I Rzeczpospolitej wybierany przez szlachtę monarcha nie miał zbyt dużej formalnej władzy. Mógł jednak budować swoje stronnictwo dzięki możliwości nadawania godności i królewszczyzn (należących do państwa majątków ziemskich), co nazywa się czasami władzą rozdawniczą. Z punktu widzenia króla najważniejsze dla realizacji jego politycznych planów było oczywiście pozyskanie najważniejszych magnatów. Ci bowiem mieli własne grono uzależnionych od nich politycznie i ekonomicznie klientów. Awans patrona przekładał się na ich własne korzyści. Jeżeli ktoś myślałby, że system klientelistyczny umarł wraz z I Rzeczpospolitą, grubo by się pomylił. Odtworzył się w czasach II Rzeczpospolitej, nie był go w stanie unicestwić nawet komunizm, a obecnie rozkwita pod rządami Zjednoczonej Prawicy.
Autorem pomysłu powołania Rady do spraw bezpieczeństwa strategicznego był prawdopodobnie prezes Orlenu Daniel Obajtek, ale już powody wycofania się rządzącej partii z całego pomysłu, nie są do końca znane. Ekspresowa droga, którą początkowo nadano projektowi wskazywałaby na pełne poparcie ze strony kierownictwa Prawa i Sprawiedliwości. Tym bardziej, że osłonę propagandową od razu zapewniła Telewizja Publiczna, w której kolejni „eksperci” wychwalali całą koncepcję, rzucając jednocześnie gromy na opozycję, która chce dostać się po wyborach do spółkowego koryta. O tym, że koryto jest obecnie zajęte przez znajomych i krewnych działaczy obecnej władzy, oczywiście nikt tam nie wspominał.
Nie ulega wątpliwości, że projekt wzbudził oburzenie nawet w kręgach posłów i senatorów Zjednoczonej Prawicy. Nie chodziło oczywiście o jakieś szczytne przekonania o konieczności odpolitycznienia zarządów i rad nadzorczych spółek Skarbu Państwa. Jeśli już, to krytycy obawiali się, że zabetonowanie tych organów uniemożliwi ich protegowanym dorwanie się do kasopoju. Najczęściej jednak podnoszonym zarzutem było pośrednie przyznanie się rządzących do realnej możliwości utraty władzy, co mogłoby zdemobilizować zwolenników partii. Dlaczego więc, podobno genialny strateg, nie przewidział reakcji własnego politycznego zaplecza? Zgłoszenie, a następnie szybkie wycofanie projektu było kolejną marketingową porażką Prawa i Sprawiedliwości bez uzyskania jakichkolwiek korzyści. I to na własne życzenie.
Pomysł rządzących spotkał się z totalną krytyką opozycyjnych polityków, czemu trudno się dziwić. W sukurs przyszli im oczywiście sprzyjający im dziennikarze. Nikt z nich jednak nie zapytał polityków ugrupowań walczących o władzę w jaki sposób chcieliby rozwiązać problem personalnej obsady władzy spółek Skarbu Państwa. Żaden z nich z własnej inicjatywy nie przedstawił też pomysłu na ich odpartyjnienie. Można więc przewidzieć z dużą dozą prawdopodobieństwa, że po przejęciu władzy ugrupowania opozycyjne podzielą się wpływami w spółkach, a następnie wymienią nominatów PiS-owskich na swoich partyjnych towarzyszy, członków rodzin albo po prostu znajomych. Taki scenariusz standardowo realizowany jest w instytucjach podległych samorządowi wojewódzkiemu. A przecież Spółki Skarbu Państwa są o wiele bardziej atrakcyjne pod każdym względem. Po ośmiu latach postu (w przypadku lewicy to już nawet osiemnaście lat) apetyt z pewnością będzie ogromny.
Traktowanie instytucji publicznych i spółek Skarbu Państwa jako partyjnych łupów ma w III RP bogatą tradycję. Dość powszechnie wskazuje się na Polskie Stronnictwo Ludowe jako partię, która w połowie lat 90-tych zapoczątkowała skok na kasę. W rzeczywistości tendencje takie pojawiły się już wcześniej, chociaż przez jakiś czas solidarnościowy etos powstrzymywał dawnych działaczy opozycji (głównie Unii Demokratycznej) przed czerpaniem korzyści z udziału we władzy. Sam pamiętam jednego z byłych posłów KLD, który po utracie władzy w 1993 roku przekonywał mnie o błędzie popełnionym przez jego ugrupowanie, które przed oddaniem władzy powinno obsadzić wszystkie firmy państwowe (a było ich wówczas znacznie więcej niż obecnie) swoimi ludźmi.
Hamulce w obozie postsolidarnościowym zaczęły puszczać po przejęciu władzy przez koalicję Akcji Wyborczej Solidarność i Unii Wolności. Nie bez przyczyny Jarosław Kaczyński określił panujące w AWS poglądy sformułowaniem „TKM – teraz kurwa my”. Sam, chociaż przewodził Porozumieniu Centrum, a więc partii wchodzącej w skład tego centroprawicowego sojuszu, startował do Sejmu z listy Ruchu Odbudowy Polski Jana Olszewskiego. Nie brał więc udziału w wyścigu o wygody i dochody, ale zapewne bacznie obserwował sytuację i wyciągał wnioski na przyszłość.
Sojusz Lewicy Demokratycznej włączył się do walki o polityczne łupy po zwycięstwie wyborczym w roku 2001. O ile poprzednio będąc przy władzy postkomuniści powstrzymywali swoje apetyty, zdając sobie sprawę, że ze względu na niedawną jeszcze przeszłość, im „wolno mniej”, to po upadku mitu o nieskazitelnym etosie ludzi Solidarności, nie mieli już większych oporów. Oczywiście w tyle nie pozostawali ludowcy, przynajmniej do czasu ich wyrzucenia z koalicji przez Leszka Millera.
Afera Rywina i ujawnianie przez media patologii trawiących III RP dawały nadzieję na moralną rewolucję polskiej klasy politycznej. Trzeźwiej myślący obserwatorzy liczyli zresztą bardziej na efekt odstraszający upadku SLD niż etyczne nawrócenie polityków. Nadzieje te dość szybko pogrzebały rządy koalicji Prawa i Sprawiedliwości, Ligi Polskich Rodzin i Samoobrony. Zwłaszcza te dwa ostatnie ugrupowania starały się zmaksymalizować korzyści wynikające z udziału we władzy, zdając sobie pewnie sprawę, że zbyt dużo czasu nie mają. Uzależniony od koalicjantów Jarosław Kaczyński musiał zaspokajać ich roszczenia, co oczywiście wzmacniało podobne tendencje wśród członków jego własnego ugrupowania.
Osiem lat rządów Platformy Obywatelskiej i Polskiego Stronnictwa Ludowego pozornie wydawały się odejściem od najgorszych praktyk poprzedników. W rzeczywistości ludowcy żerowali bez umiaru na powierzonych im poletkach, a Platforma prowadziła podobną politykę, tyle że w białych rękawiczkach. Jej ludzie byli też bardziej wykształceni i kompetentni, a więc większość nominacji nie wzbudzała aż takiego oburzenia. Gdy jednak Jan Krzysztof Bielecki próbował choć częściowo ucywilizować procedury powoływania członków zarządów i rad nadzorczych spółek Skarbu Państwa poprzez powołanie Komitetu Nominacyjnego, został zablokowany przez Grzegorza Schetynę przy pełnym poparciu Donalda Tuska. Koalicja miała też znacznie większe możliwości w instytucjach podlegających samorządowi wojewódzkiemu oraz tych, które były kontrolowane przez władze największych miast, a tam właśnie zaczął się lawinowy proces tworzeniu spółek prawa handlowego. W ten sposób legalnie środki finansowe z budżetów samorządowych przechodziły w prywatne ręce.
Powrót do władzy Prawa i Sprawiedliwości początkowo przyniósł bardzo ostrożne działania Jarosława Kaczyńskiego. Po doświadczeniach poprzednich lat był on przekonany, że wyborcy nie wybaczą jego partii skoku na kasę. Dość szybko jednak zrozumiał jak bardzo się mylił. Klęski SLD i PO nie wynikały bowiem z powodu negatywnej moralnej oceny poczynań działaczy tej partii, a przede wszystkim z niezaspokojonych aspiracji ekonomicznych i częściowo z obcości mentalno-kulturowej tych formacji w stosunku do konserwatywnej części polskiego społeczeństwa. Politycy mogą kraść, dopóki się dzielą. Skoro więc nie ponosi się kosztów politycznych, to po co się ograniczać. W tej sytuacji nacisk wyposzczonych działaczy skłonił go do zwolnienia hamulców. Proces rozdrapywania czerwonego sukna Rzeczpospolitej wszedł na wyższy poziom.
Odpowiedzialnością za narastającą patologię zwykle obciąża się partyjnych liderów. Niesłusznie. Oni po prostu nie mają innego wyjścia. Aby utrzymać stery partyjnego kierownictwa muszą pozyskać szeregowych działaczy. A ci przecież, poza nielicznymi i coraz rzadszymi wyjątkami, nie zapisują się do partii aby zbawiać świat. Motywacje są czysto materialne. Nawet jeżeli akceptują działania swojego ugrupowania, to nie widzą przeciwwskazań, żeby przy okazji na tym zarobić. Zablokowanie im tych możliwości z pewnością spotkałoby się z negatywnym przyjęciem, a to z punktu widzenia liderów partyjnych mogłoby oznaczać zakończenie ich politycznej kariery.
Nie jest też oczywiście tak, że akurat w partiach politycznych ulokował się cały patologiczny element polskiego społeczeństwa. Niestety, większość z nas bez większych oporów skorzystałaby z nadarzającej się okazji wzbogacenia kosztem publicznego majątku. Zawsze przecież można sobie wytłumaczyć, że to niczyje, że wszyscy tak robią, że nam się to po prostu należy, ponieważ za mało nam płacą. A niektórzy w ogóle nawet nie próbowałaby się tłumaczyć. Najgorsze jednak jest to, że już nawet od polityków nie oczekujemy uczciwości. I nie karzemy ich nawet za ewidentne przypadki materialnej zachłanności. Oczywiście, o ile należą do naszego plemienia. Dla tych z konkurencyjnego nie mamy już takiej pobłażliwości. Ale ponieważ na nich i tak nie zagłosowalibyśmy (nawet gdyby okazali się aniołami), to i tak nie muszą się tym przejmować. Dlatego bezkarnie rozdrapują resztki naszego czerwonego sukna. Wkrótce może go już zabraknąć.
Karol Winiarski