Dają w szyję
Na Jarosława Kaczyńskiego opozycja zawsze może liczyć. Na jednym ze spotkań z wyborcami przedstawił swoją teorię na temat zmniejszającej się dzietności Polek. Zdaniem prezesa, to „dawanie w szyję” młodych kobiet powoduje, że dzieci w Polsce rodzi się coraz mniej. Jak zwykle w takich sytuacjach, krytyka tej, mówiąc eufemistycznie, mało przemyślanej wypowiedzi najważniejszego człowieka w Polsce, skoncentrowała się na wykazywaniu absurdalności jego przemyśleń. Zdecydowanie rzadziej pojawiała się natomiast próba analizy rzeczywistych powodów kryzysu demograficznego w naszym kraju.
Piramida demograficzna polskiego społeczeństwa nie jest regularna. W oczywisty sposób jest to efekt II wojny światowej. Ilość urodzeń w okresie jej trwania radykalnie spadła, co zawsze następuje w okresie konfliktów zbrojnych. Obawa przed niepewną przyszłością negatywnie wpływa na decyzje prokreacyjne. W okresie II wojny światowej spadek liczby urodzin pogłębiło przebywanie części populacji (zwłaszcza męskiej) w obozach jenieckich, łagrach, obozach koncentracyjnych, w szeregach polskich sił zbrojnych (na Zachodzie i Wschodzie) oraz na robotach przymusowych w Niemczech i w radzieckich łagrach. Dzieci rodzące się z mniej lub bardziej dobrowolnych związków z okupantami, to do dziś temat tabu.
Zakończenie wojny i będący tego wynikiem powrót do domów milionów Polaków, których wichry wojny rozrzuciły po całym świecie, radykalnie zmieniło sytuację. Szybki wzrost liczby urodzeń osiągnął swój szczyt w pierwszej połowie lat 50-tych, gdy rocznie rodziło się prawie 800 tys. dzieci (przed wojną bywały lata, że ponad milion młodych obywateli polskich przychodziło na świat w ciągu jednego roku). Ciekawe, że na decyzje prokreacyjne nie miały wpływu stalinowskie represje. Widocznie dotykały one jednak głównie społecznych elit, a doświadczenia poprzednich lat powodowały, że większość społeczeństwa nie traktowała ich jako coś nadzwyczajnego i wyjątkowo dotkliwego.
Od drugiej połowy lat 50-tych ilość urodzeń stopniowo spadała, co było spowodowane stopniowym wchodzeniem w wiek prokreacyjny pokoleń urodzonych w okresie II wojny światowej, a więc znacznie mniej licznych. Trend odwrócił się pod koniec lat 60-tych, gdy w dorosłe życie wkroczyły osoby urodzone już po zakończeniu wojny. Tłumaczy to częściowo problemy społeczno-gospodarcze ekipy Edwarda Gierka, która nie była w stanie sprostać potrzebom zwiększającej się z roku na rok liczby młodych Polaków, co ostatecznie doprowadziło do jej upadku. To echo powojennego wyżu demograficznego osiągnęło swój szczyt w początkach lat 80-tych. Najwięcej młodych Polaków urodziło się wówczas w roku 1983, co oznacza, że zostały one poczęte w okresie stanu wojennego. Paradoksalnie, to raczej okres „Solidarności” spowodował niewielki spadek liczby urodzeń, co mogłoby oznaczać, że przynajmniej dla części naszego społeczeństwa był to okres daleko idącej niepewności, a wprowadzenie stanu wojennego oznaczało przywrócenie dla nich poczucia stabilizacji. Po raz kolejny opinie historyków bardziej odzwierciedlają poglądy elit społecznych, ale już niekoniecznie tzw. „zwykłych” ludzi.
Prognozy demograficzne przewidywały spadek liczby urodzeń do końca lat 90-tych i zmianę trendu na przełomie wieków. Tymczasem pierwsze lata XXI stulecie przyniosły dalsze pogłębianie się kryzysu demograficznego. Można to tłumaczyć ówczesnym spowolnieniem gospodarczym i olbrzymim, przekraczającym 20%, bezrobociem. Tyle, że dwadzieścia lat wcześniej czynniki gospodarcze nie miały decydującego wpływu na ilość urodzeń. Prawdopodobnie więc większe znaczenie miały zmiany mentalności, a przede wszystkich sukcesy emancypacji kobiet, które coraz rzadziej widziały swoją przyszłość w charakterze kury domowej.
Najmniej dzieci urodziło się w roku 2003 – niewiele ponad 351 tysięcy. Rok wcześniej, po raz pierwszy w powojennej historii, odnotowaliśmy ujemny przyrost naturalny. Dopiero w następnych latach sytuacja zaczęła się poprawiać. Wzrost liczby urodzeń trwał jednak zaledwie kilka lat i był bardzo niewielki. Poza zmianami docelowego modelu rodziny (na 2+1, a najwyżej 2+2) i szybko opóźniającym się wiekiem urodzenia pierwszego dziecka przez Polki, spory wpływ mogła mieć na ten słaby wzrost masowa emigracja młodych Polaków po naszym wejściu do UE. W ciągu kilku lat wyjechało, głównie do Wielkiej Brytanii i Irlandii, około miliona Polaków, co z pewnością ograniczyło ilość nowych urodzeń w kraju. Już w 2010 roku nastąpił spadek liczby urodzin, a trend ten pogłębiał się w kolejnych latach.
Wydawało się, że przez co najmniej dwie kolejne dekady ilość rodzących się dzieci będzie w Polsce z roku na rok coraz mniejsza. Tymczasem, po kilku latach spadku, w roku 2014 urodzeń było więcej, co zwykle tłumaczono zmianami w polityce prorodzinnej wprowadzonymi przez ówczesnego ministra Władysława Kosiniak-Kamysza (wsparcie budowy publicznych i dofinansowanie pobytu w prywatnych żłobkach, wydłużenie płatnego urlopu macierzyńskiego czyli tzw. „kosiniakowe”). Jednak już rok 2015 przyniósł odwrócenie trendu. Jedna z interpretacji mówiła o wpływie na ten stan rzeczy wojny w Ukrainie, która zaczęła się w roku 2014 i przynajmniej w pierwszym okresie rodziła obawy o rozszerzenie się konfliktu także na Europę Środkową. Tłumaczyłoby to również zagadkowy wzrost liczby rodzących się dzieci od lipca 2016 roku. Stało się to trzy miesiące po wprowadzeniu programu 500+, a ponieważ ciąża kobiety trwa trzy razy dłużej, to powody tego wzrostu musiały być inne (nie wszyscy przecież wierzyli, że zapowiedzi z kampanii wyborczej Prawa i Sprawiedliwości zostaną spełnione). Być może to właśnie zawarcie porozumień mińskich w lutym 2015 roku i zakończenie ostrej fazy konfliktu donbaskiego spowodowało „odblokowanie” prokreacyjnych decyzji Polaków.
Program 500+ przyniósł oczywiście znaczący wzrost liczby urodzeń w roku 2017, gdy po raz pierwszy od wielu lat urodziło się w Polsce ponad 400 tys. dzieci. Baby boom trwał jednaj wyjątkowo krótko. Już w następnym roku, mimo bardzo dobrej sytuacji gospodarczej i dodatniego salda migracyjnego, liczba urodzin spadła i to aż o kilkanaście tysięcy. Tendencja ta utrzymała się również w dwóch następnych latach. Prawdziwe załamanie nastąpiło jednak w 2021 roku. Wbrew nadziejom, że pandemia, która zatrzymała Polaków w domach, może doprowadzić do poprawy sytuacji, urodziło się zaledwie 331 tysięcy dzieci, a więc o ponad 40 tysięcy mniej niż w roku poprzednim. Trudno ocenić jaki wpływ na ten stan rzeczy miał wyrok Trybunału Konstytucyjnego zakazujący aborcji w przypadku wrodzonych wad płodu. Zdelegalizowanie przerwania ciąży ze względów społecznych wprowadzone w styczniu 1993 roku nie miało żadnego odzwierciedlenia w statystykach, chociaż wówczas zwolennicy tej decyzji liczyli na wzrost liczby rodzących się dzieci. Trudno powiedzieć czy i tym razem było podobnie, ponieważ kumulacja kilku różnych czynników utrudnia wskazanie ich wpływu na przebieg pewnych procesów. Dane z roku bieżącego są jeszcze gorsze, a konsekwencje wybuchu wojny w Ukrainie zmaterializują się dopiero w roku przyszłym. I niewiele poprawią w statystykach Ukrainki, które zmuszone były rodzić swoje dzieci po ucieczce do Polski.
Powody zmniejszającej się liczby urodzeń są jak widać złożone i mocno zindywidualizowane, a ponieważ czynników wpływających na prokreacyjne decyzje kobiet przybywa, to niesłychanie trudno jest przewidzieć jak dalej będzie się rozwijała sytuacja. Do historii przeszła kompromitująca pomyłka demografów Głównego Urzędu Statystycznego, którzy na początku naszego wieku uznali, że spadkowy trend urodzeń nie ulegnie odwróceniu, a już kilka lat później urodziło się około 80 tys. dzieci więcej niż to wynikało z ich przewidywań.
Trudno też w pełni wierzyć sondażom robionym wśród młodych kobiet, w których najczęściej motywują niechęć do posiadania dzieci zbyt małą pomocą państwa. Ankietowani bardzo często mają skłonność zrzucania odpowiedzialności na czynniki zewnętrzne i niechętnie przyznają się (nawet przed samymi sobą) do motywacji, która świadczyłaby o ich egoistycznym podejściu do życia. Urodzenie dziecka to przecież poważne obowiązki i znaczące ograniczenie osobistej wolności. To nie tylko spowolnienie, a czasami wręcz zahamowanie, kariery zawodowej, ale również konieczność wyrzekania się, albo przynajmniej ograniczenia, drobnych życiowych przyjemności – imprez, wyjazdów wakacyjnych, wyjść do kina czy teatru. Przyznanie się do tak „niskich” motywacji wywołuje jednak wewnętrzny opór. Dlatego ankietowani szukają usprawiedliwienia poza sobą. Ciekawe, ilu naszych parlamentarzystów czy radnych przyznałoby się, że głównym powodem ich kandydowania była chęć dostawania kasy? Przypuszczam, że raczej opowiadaliby o chęci służeniu społeczeństwu, pracy na rzecz dobra wspólnego i motywacjach patriotycznych. I może nawet w to wierzą.
Pozostaje pytanie o motywy wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego. Przekonani o geniuszu prezesa, a przynajmniej o racjonalności i pełnej kontroli politycznego przekazu, widzą w niej głęboki zamysł strategiczny. Co ciekawe, dość zasadniczo różnią się w przedstawianych interpretacjach. Zdaniem jednych Jarosław Kaczyński dążąc do skrajnej polaryzacji sceny politycznej chciał przedstawić w negatywnym świetle młode kobiety, które w zdecydowanej większości stanowią elektorat partii opozycyjnych – i to głównie lewicowych. Stygmatyzując je nic więc nie traci, a jednocześnie pokazuje szkodliwy wpływ zachodniego permisywizmu, który negatywnie wpływa na tak fundamentalne kwestie, jak dalsze istnienie polskiego narodu. Inni uważają, że prezes pogodzony z wyborczą porażkę, odpuścił próby pozyskania środowisk bardziej umiarkowanych i stara się zacementować swój twardy, konserwatywny elektorat marginalizując przy okazji inne prawicowe ugrupowania – Solidarną Polskę i Konfederację.
Jeżeli odrzucić całkiem prawdopodobną wersję, że słowa prezesa były jedynie nie w pełni kontrolowanym strumieniem jego świadomości, a więc po prostu ujawnieniem przemyśleń człowieka mającego coraz mniejszy kontakt z rzeczywistością, to należałoby się opowiedzieć raczej za pierwszą z przedstawionych ewentualności. Trudno bowiem uwierzyć, że Jarosław Kaczyński odda bez walki przyszłoroczne wybory. Można oczywiście zakładać, że skłócona opozycja dość szybko się skompromituje wzajemnymi sporami i brakiem sukcesów w rozwiązywaniu nagromadzonych problemów, ale prawdopodobieństwo przedterminowych wyborów nie wydaje się bardzo realne. A to oznaczałoby konieczność czekania na nową szansę aż cztery lata. W 2027 roku Jarosław Kaczyński będzie miał już 78 lat, a okazem zdrowia to on nie jest. Nie wiadomo też czy działania aparatu sprawiedliwości nie przerzedzą szeregów liderów Prawa i Sprawiedliwości, chociaż wcale nie będzie to takie proste, jak się niektórym zwolennikom opozycji wydaje. Można więc założyć, że Jarosław Kaczyński nie wywiesił białej flagi, a wszystkie jego działania nakierowane są na wzmocnienie szans swojego ugrupowania na utrzymanie władzy po wyborach. I nie jest to takie nieprawdopodobne jak mogłoby się obecnie wydawać po analizie sondaży partyjnych ostatnich miesięcy.
Karol Winiarski