Wojna u bram?
Wybuch ukraińskiej rakiety przeciwlotniczej w Przewodowie zabił dwóch obywateli polskich. Po raz pierwszy ofiarami rosyjskiej agresji na Ukrainę stali się Polacy przebywający na terenie Rzeczpospolitej (wcześniej zginęło kilku ochotników walczących po stronie ukraińskiej). Tragedia ta doprowadziła do chwilowego cudu – rządzący i opozycja mówili jednym głosem. Oczywiście trwało to krótko, a sama sytuacja pozostawiła wiele znaków zapytania.
Informacja o wybuchu w Przewodowie pojawiła się w przestrzeni medialnej kilka godzin po wydarzeniu. Niedługo potem polska opinia publiczna dowiedziała się, że w trybie nagłym zebrały się Biuro Bezpieczeństwa Narodowego i Rada Ministrów. Nie podano jednak powodów ich zwołania, a w niektórych przekazach informacyjnych przekazywano wiadomość o wybuchu niedaleko polskiej granicy, przy czym najpierw miały to być opary powstające w wyniku procesu suszenia kukurydzy, a potem ciągnik. To amerykańska agencja prasowa jako pierwsza poinformowała o eksplozji rakiety, a rankiem następnego dnia o jej ukraińskim pochodzeniu. Dopiero po pewnym czasie informacje te były potwierdzane przez polskie władze. W efekcie przez wiele godzin nie było wiadomo czy to tylko incydent, czy też stanęliśmy na krawędzi wojny.
Wielogodzinne zwlekanie z poinformowaniem opinii publicznej o okolicznościach tego tragicznego wydarzenia, wzbudziło krytykę polityki informacyjnej rządu, oczywiście stanowczo odrzucaną przez sprawujących władzę. Twierdzili oni, że opóźnienie było spowodowane szczegółową analizą sytuacji i obawą przed podawaniem niesprawdzonych sytuacji, co miało mieć miejsce po katastrofie smoleńskiej. Niektóre media opozycyjne przedstawiały jednak inną wersję wydarzeń. Ich zdaniem wiedza o powodach wybuchu była znana już niedługo po tragedii. Pod Zamościem zlokalizowany jest jeden z naszych dalekosiężnych radarów, który musiał zarejestrować lot rakiety. W pobliżu Lublina krążył amerykański samolot systemu AWACS, który „widzi” wszystko co się dzieje w promieniu 400 km. Na wschodniej granicy Polski są rozmieszczone kamery, które mogą dostarczać informacje o wydarzeniach nad granicą polsko-ukraińską. Zdaniem tych dziennikarzy polskie władze nie wiedziały jednak jak zareagować i czekały na decyzję Amerykanów, a konkretnie Prezydenta Bidena, który akurat przebywał na szczycie G-20 w Indonezji i … spał. Te sugestie spotkały się ze stanowczą reakcją Prezydenta Andrzeja Dudy i jego współpracowników, którzy uznali te informacje za całkowitą konfabulację. Co ciekawe, reakcja przedstawicieli rządu była znacznie bardziej spokojna.
Jeżeli opozycyjne media mają rację, to pokazywałoby to całkowite podporządkowanie polskiej polityki zagranicznej Stanom Zjednoczonym. Skoro w tak oczywistej sprawie musielibyśmy oczekiwać na decyzję Waszyngtonu o ujawnieniu prawdy, to mielibyśmy do czynienia z czymś, co Radosław Sikorski w jednej z nagranych rozmów w restauracji „Sowa i Przyjaciele” określił jako murzyńskość. Jeżeli rację ma jednak Prezydent Duda, to znaczyłoby to, że nie tylko Amerykanie nie przekazują nam informacji, które posiadają, ale także że komunikacja pomiędzy władzami wojskowymi a cywilnymi szwankuje. No chyba, że Błaszczak wiedział, nie powiedział. Prezydentowi.
Trudno też zrozumieć decyzje o nocnym wezwaniu do polskiego MSZ ambasadora Rosji. Oczywistym jest, że do całego zdarzenia nie doszłoby, gdyby nie agresja rosyjska na Ukrainę. Ukraiński pocisk został wystrzelony aby zniszczyć rosyjską rakietę, która miała uderzyć w infrastrukturę energetyczną naszego wschodniego sąsiada. Ponieważ drugi z wystrzelonych pocisków spełnił swój cel, niepotrzebny już „towarzysz” powinien ulec samozniszczeniu. Awaria systemu spowodowała, że tak się nie stało i doprowadziła do tragedii. Moralną odpowiedzialność ponoszą oczywiście Rosjanie, ale jednak to nie ich rakieta spadła w Przewodowie, w związku z czym wzywanie ambasadora Andriejewa nie miało większego sensu. Chociaż działanie Ukraińców nie było intencjonalne, to jednak oni z punktu widzenia prawa powinni być adresatami roszczeń odszkodowawczych (ponoszą odpowiedzialność za stan techniczny swojego sprzętu wojskowego, chociaż podobno rakieta została przekazana Ukraińcom przez Słowaków), a ewentualny regres mogą skierować do Moskwy. Oczywiście to teoria, ponieważ Rosja żadnych reparacji Ukraińcom nigdy nie wypłaci.
Zadziwiająca była reakcja Prezydenta Zełenskiego, który długo (stanowczo za długo) twierdził, że to rosyjska rakieta wybuchła w Polsce. Dopiero przywołany do porządku przez Bidena zmienił narrację. Powody takiej reakcji ukraińskiego przywódcy mogły być wielorakie. Być może Żeleński rzeczywiście został oszukany przez swoich generałów, którzy nie chcieli się przyznać do czegoś, co chociażby pośrednio ich obciążało. Jeżeli tak było, powinny polecieć głowy, ponieważ doprowadziło to kompromitacji Ukrainy w oczach sojuszników, a na dodatek trudno kierować państwem w sytuacji, gdy nie ma się pewności co do prawdziwości dostępnych informacji.
Ponieważ jak na razie nic takiego nie miało miejsca, bardziej prawdopodobne wydaje się, że powody upierania się Zełenskiego przy „klasycznej” wersji były odmienne. Z pewnością rosyjski, nawet nie intencjonalny, atak na Polskę byłby z punktu widzenia Ukraina korzystny i mógłby się przyczynić do jeszcze większego zaangażowania państw wspierających ofiarę agresji. Ponadto zadziałał pewien automatyzm – od samego początku ukraińska propaganda starała się przestawić konflikt wedle manichejskich kryteriów – zmaganie dobra ze złem. To z kolei wymaga odrzucania wszelkich faktów, które mogłyby podważyć ten skrajnie biało-czarny obraz. Widać to było wyraźnie, gdy Amnesty International opublikowała raport świadczący o naruszania praw wojny przez wojska ukraińskie – np. umieszczaniu jednostek artyleryjskich w pobliżu ludzkich zbiorowisk. Reakcja Ukraińców była natychmiastowa – AI została uznana za sprzymierzeńców Rosji, a przynajmniej pożytecznych idiotów. Podobne opinie można było usłyszeć w Polsce. Co ciekawe, w zasadzie nikt nie kwestionował prawdziwości podawanych faktów. Dominowało przekonanie, że nie należało ich ujawniać i oskarżano tą zasłużoną międzynarodową organizację, że nie zajmuje się zbrodniami rosyjskimi, co zresztą było nieprawdą – kilka tygodni wcześniej Amnesty International opublikowała raport obalający rosyjskie twierdzenia o obecności wojsk ukraińskich w zbombardowanym przez Rosjan mariupolskim teatrze, w którym zginęło kilkaset osób cywilnych. Ponieważ nikt z sojuszników Ukrainy wówczas nie zareagował, prawdopodobnie teraz liczono na podobną reakcję. Sytuacja była jednak całkowicie odmienna.
Zasadniczym celem administracji amerykańskiej jest osłabienie militarne Rosji przy jednoczesnym braku bezpośredniego zaangażowania wojskowego w toczący się konflikt. Innymi słowy chodzi o zniszczenie potencjału militarnego Rosji rękami Ukraińców. Cel ten został już w zasadzie osiągnięty – rosyjskie straty są na tyle duże, że przez wiele lat Moskwa nie będzie w stanie ani podjąć działań ofensywnych skierowanych przeciwko europejskim członkom NATO, ani też (co z punktu widzenia Amerykanów jest znacznie ważniejsze) efektywnie wspomóc Pekinu w razie wybuchu chińsko-amerykańskiego konfliktu. Dlatego Amerykanie zaczęli nieoficjalnie sugerować konieczność podjęcia rosyjsko-ukraińskich rokowań, a oddanie Ukraińcom Krymu nie jest już warunkiem zakończenia wojny. Próba głębszego wciągnięcia krajów NATO w toczący się konflikt jest radykalnie sprzeczna z interesem Stanów Zjednoczonych i krajów Europy Zachodniej, w tym także Polski. Dlatego jakakolwiek eskalacja konfliktu jest dla Amerykanów nie do przyjęcia i z ulga przyjęli wiadomość, że to jednak nie rosyjska rakieta wybuchła w Przewodowie. Zasadnicze pytanie, na które nie znamy odpowiedzi brzmi: co by zrobili, gdyby było inaczej?
Ogólne zadowolenie w Polsce z reakcji USA i NATO jest całkowicie niezrozumiałe. Głosy wsparcia i zapewnienia o całkowitym zaufaniu są w takim przypadku oczywistą oczywistością. W praktyce ani Bruksela, ani Waszyngton nie musiały podejmować żadnych działań wobec zaistniałej sytuacji. Podobna reakcja miałaby zapewne miejsce, gdyby rosyjska rakieta nieintencjonalnie doleciała do naszego kraju – trudno byłoby to potraktować jako agresję według zapisów artykułu 5 Traktatu Waszyngtońskiego. Ale co zrobili nasi sojusznicy, gdyby nie był to błąd czy przypadek? A zwłaszcza, gdyby było to wydarzenie jednostkowe, a nie otwarta agresja? Czy zdecydowaliby się na militarną odpowiedź, co oznaczałoby groźbę eskalacji konfliktu do niewyobrażalnych rozmiarów? Myślę, że nikt nie jest w stanie wiarygodnie odpowiedzieć na to pytanie, a wydarzenia ostatnich dni wcale nas do tej odpowiedzi nie przybliżyły.
Ostatnie tygodnie przyniosły wielkie sukcesy ukraińskiej armii, których mało kto się spodziewał. Obraz wojny nie jest jednak jednoznaczny. Odzyskanie Izjumu i Kupiańska można było uzasadnić efektem zaskoczenia i błędami rosyjskiego dowództwa. O wiele bardziej zaskakujące było zdobycie Łymanu po dwutygodniowych walkach, w czasie których Rosjanie nie byli w stanie udzielić broniącym się oddziałom efektywnej pomocy. Potem jednak ofensywa Ukraińców stanęła w miejscu, a przebicie się przez linię Kreminna-Swatowe, przynajmniej jak na razie, pozostaje poza zasięgiem Ukraińców.
Niespodziewane wycofanie się Rosjan z Chersonia jest bez wątpienia największą prestiżową porażką Putina. Przecież kilka tygodni wcześniej ogłaszał włączenie obwodu chersońskiego do Rosji, a jego stolica miała być na zawsze rosyjska. W dłuższej perspektywie to jednak bardzo zła wiadomość dla Kijowa. Wydarzeniem, które mogłoby ostatecznie przesądzić o ukraińskim zwycięstwie byłaby udana ofensywa na Zaporożu w kierunku Morza Czarnego. Odcięcie rosyjskich oddziałów w obwodzie chersońskim zmusiłoby Rosjan do wycofania się na Krym (o ile byłoby to jeszcze możliwe) i wyeliminowałoby z działań wojennych znaczącą część rosyjskich oddziałów. Ich skuteczna ewakuacja na wschodni brzeg Dniepru pozwoli natomiast wzmocnić obronę linii frontu w Zaporożu i zminimalizować szanse powodzenia ewentualnej ukraińskiej ofensywy. Niektórzy eksperci mówią nawet o możliwym ataku rosyjskim w kierunku północnym, wzdłuż biegu Dniepru.
Narastające zmęczenie wojną na świecie i brak widocznych kolejnych sukcesów wojsk ukraińskich może wzmocnić nacisk na podjęcie rokowań pokojowych. Ich ewentualne powodzenie oznaczałoby jedynie zamrożenie konfliktu, co z pewnością nie byłoby satysfakcjonujące dla Kijowa. Jest on jednak uzależniony od dostaw sprzętu, amunicji, ale także środków finansowych (kilka miliardów euro miesięcznie) od państw zachodnich. Codziennie też oba walczące kraje ponoszą ogromne straty materialne, a przede wszystkim ludzkie. Gdy odnosi się sukcesy, koszty można jeszcze zaakceptować. Ale gdy one się kończą, inaczej zaczyna się na nie patrzeć. Z polskiego punktu widzenia kontynuowanie wyniszczającej wojny na wschodzie jest korzystne. Ale czy na pewno będzie korzystne dla Ukrainy?
Karol Winiarski