Piekła nie ma
Dwadzieścia lat temu, 27 grudnia 2002 roku, ukazał się w Gazecie Wyborczej artykuł pod rzucającym się w oczy tytułem „Ustawa za łapówkę czyli przychodzi Rywin do Michnika”. Opisano w nim korupcyjną propozycję, którą kilka miesięcy wcześniej znany producent filmowy złożył redaktorowi naczelnemu najważniejszego dziennika w Polsce. Wydarzenia, które uruchomiła publikacja doprowadziły do fundamentalnych zmian na polskiej scenie politycznej, których pośrednie konsekwencje odczuwamy do dnia dzisiejszego. A jednocześnie, dwadzieścia lat później, czasami znacznie bardziej bulwersujące przypadki politycznych afer, przechodzą praktycznie bez echa i nie powodują żadnych widocznych następstw.
Wybory parlamentarne, które miały miejsce w 2001 roku, zakończyły się wielkim zwycięstwem lewicy – blok wyborczy SLD-UP uzyskał 41,04% głosów i 216 mandatów. Jednocześnie nastąpiło trzęsieniem ziemi w postsolidarnościowej części polskiej sceny politycznej. Zarówno Akcja Wyborcza Solidarność, która przez ostatnie cztery lata sprawowała władzę, jak i pozostająca z nią przez pierwsze trzy lata kadencji w koalicji Unia Wolności, która była emanacją inteligenckiej opozycji z czasów PRL-u i jedną z głównych sił modernizacyjnych, nie przekroczyły progu wyborczego. Na ich miejsce pojawiły się nowe, bazujące w znacznie większym stopniu na populistycznych hasłach, ugrupowania – Platforma Obywatelska, Samoobrona, Prawo i Sprawiedliwość oraz Liga Polskich Rodzin. Jednak wyniki przez nie uzyskane w wyborach 2001 roku (odpowiednio 12,68%, 10,2%, 9,5% i 7,87%), daleko odbiegały od rezultatu lewicowego hegemona. Jedynie zmiana sposobu liczenia głosów (z D`Hondta na Sainte-Laguë) dokonana przez tracące władzę ugrupowania postsolidarnościowe, uniemożliwiły zwycięzcom osiągnięcie po raz pierwszy w historii III RP bezwzględnej większości mandatów w Sejmie – przy poprzednim sposobie przeliczania głosów na mandaty blok SLD-UP miałby ich 245. Zmusiło to lewicę do zawiązania koalicji z Polskim Stronnictwem Ludowym, mimo niedobrych doświadczeń z lat 1993-1997. Za to w Senacie blok SLD-UP zdobywając 75 mandatów uzyskał przygniatającą przewagę nad pozostałymi ugrupowaniami, co zresztą skłoniło lewicę do rezygnacji z postulatu likwidacji wyższej izby polskiego parlamentu.
Powrót do władzy lewicowo-ludowej koalicji nie był prostą reaktywacją poprzedniego układu władzy. O ile w 1993 roku różnica między SLD (UP startowała osobno i nie weszła w skład koalicji rządowej) a PSL była niewielka (około 5 punktów procentowych), to teraz okazała się przygniatająca – prawie pięciokrotna, jeżeli chodzi o liczbę zdobytych głosów, a ponad pięciokrotna biorąc pod uwagę ilość mandatów. Przy jednoczesnej dominacji w Senacie, to lewica rozdawała karty. Była to też już inna formacja niż ta, która zdobywała władzę w 1993 roku. I nie chodzi tu o dołączenie Unii Pracy, ponieważ kilkunastu posłów tego ugrupowania nie odgrywało większej roli w parlamencie. Niezbyt istotne znaczenie miało też przekształcenie SLD z sojuszu wyborczego różnego rodzaju lewicowych organizacji jakim był w latach 90-tych, w partię polityczną, co wymusiła nowa konstytucja. Zasadnicza zmiana dotyczyła mentalności członków i działaczy tego ugrupowania.
Zwycięstwo wyborcze i przejęcie władzy cztery lata po upadku komunizmu, było zaskoczeniem nie tylko dla ugrupowań postsolidarnościowych, ale i dla samych działaczy Sojuszu Lewicy Demokratycznej. Zdając sobie sprawę z ograniczonej legitymizacji społecznej – na SLD zagłosowało niewiele ponad 20% wyborców – i wrogości Prezydenta Lecha Wałęsy, postkomuniści starali się pozostawać w cieniu. Premierem został lider Polskiego Stronnictwa Ludowego Waldemar Pawlak, a większość parlamentarna nie protestowała, gdy trzy kluczowe ministerstwa zostały obsadzone osobami wskazanymi przez głowę państwa, co było dość naciąganą interpretacją zapisów obowiązującej od 1992 roku Małej Konstytucji. Ostrożność ta przejawiała się również w mocno ograniczonym parciu do koryta. To Polskie Stronnictwo Ludowe zasłynęło wówczas z zabiegania o państwowe stanowiska i związane z nimi dochody, co przypisywano dość stereotypowo chłopskiej zachłanności, od której wolne miały być partie „miejskie”. Na początku nowego wieku sytuacja była już jednak zupełnie inna.
Olbrzymią popularność po dojściu do władzy Akcji Wyborczej Solidarność zdobyło określenie sformułowane przez Jarosława Kaczyńskiego, formalnie lidera jednej z koalicyjnych partii (Porozumienia Centrum), ale zasiadającego w Sejmie z listy Ruchu Odbudowy Polski Jana Olszewskiego, który do AWS-u nie należał. Widząc zachłanność swoich postsolidarnościowych towarzyszy określił ich dążenia do zagarnięcia profitów związanych ze sprawowaniem władzy jako „TKM – teraz kurwa my”. Po tych doświadczeniach postkomuniści pozbyli się wszelkich hamulców. Skoro rzekomo przepojeni etosem Solidarności politycy prawicy mogli tak bezczelnie pasożytować na publicznych instytucjach, to dlaczego oni mają się od tego powstrzymywać. Proces zawłaszczania państwa przez kolejno rządzące ugrupowania ruszył z kopyta. I pędzi dalej.
Jednym z pierwszych projektów, które chciał przeprowadzić rząd Leszka Millera była ustawa zapobiegająca koncentracji mediów w rękach jednego podmiotu. Podobne rozwiązania stosowane były w niektórych krajach europejskich i miały przeciwdziałać sytuacji ograniczenia pluralizmu w środkach masowego przekazu. Jednym z założeniem projektowanych zmian był zakaz posiadania przez tę samą spółkę ogólnopolskiej stacji telewizyjnej i ogólnopolskiego dziennika. W praktyce uderzało to w plany koncernu Agora, czyli właściciela Gazety Wyborczej, który planował zakup znajdującego się w trudnej sytuacji finansowej Polsatu. Projekt nowelizacji ustawy o radiofonii i telewizji spotkał się oczywiście ze sprzeciwem zainteresowanych stron, a zwłaszcza kierownictwa Agory, która starała się lobbować przeciwko planowanym zmianom prawnym. Gdy rozmowy ze stroną rządową były w toku, najpierw do prezes zarządu Agory Wandy Rapaczyńskiej (nikt jeszcze wówczas nie używał feminatywów), a następnie do redaktora naczelnego Gazety Wyborczej Adama Michnika, zawitał Lew Rywin z korupcyjną propozycją. Przedstawiając się jako reprezentant „grupy trzymającej władzę”, zaproponował zablokowanie projektu w zamian za 17,5 mln dolarów. Dodatkowymi żądaniami było zaprzestanie ataków na rząd Leszka Millera i powierzenie Rywinowi funkcji prezesa Polsatu po przejęciu kontroli nad stacją.
Do dzisiaj nie wiadomo kogo reprezentował Lew Rywin, ani nawet czy w ogóle ktoś za nim stał. W kwietniu 2004 roku Sąd Okręgowy w Warszawie zmieniając kwalifikacje prawną czynu znajdującą się w akcie oskarżenia uznał, że żadnej grupy trzymającej władzę nie było i skazał Rywina za oszustwo na dwa lata i sześć miesięcy pozbawienia wolności. Zdaniem sądu dzięki swoim towarzyskim kontaktom uzyskał on informację o wycofaniu się rządu z planowanych zmian i postanowił swoją wiedzę wykorzystać zanim ta wiadomość trafi do kierownictwa Agory. Tym samym nie podejmując żadnych realnych działań mógłby uchodzić za tego, który zablokował niekorzystne dla spółki rozwiązanie i zainkasować za to stosowne wynagrodzenie. Zdania tego nie podzielił Sąd Apelacyjny w Warszawie, który przywracając pierwotną kwalifikację prawną czynu (wywołało to zresztą poważne wątpliwości prawne, ponieważ w praktyce uniemożliwiło Rywinowi odwołanie od wyroku skazującego – złożona wcześniej w sądzie odwoławczym apelacja dotyczyła przecież innych zarzutów), uznał, że „grupa trzymająca władzę” istniała, chociaż nie wiadomo kto wchodził w jej skład. Tym samym Rywin został prawomocnym wyrokiem skazany na dwa lata pozbawienia wolności za udział w grupie przestępczej, a nie za oszustwo.
Informacje o korupcyjnej propozycji Rywina dość szybko przeniknęły do opinii publicznej dzięki publikacjom w tygodnikach NIE i Wprost, ale nie wzbudziły większego zainteresowania opinii publicznej i polityków. Nie podjął tez żadnych działań wyjaśniających Leszek Miller, chociaż tego samego dnia po nagranej rozmowie Michnika z Rywinem doszło do ich bezpośredniej konfrontacji z premierem w jego gabinecie (Rywin zrzucił winę na prezesa TVP, a obecnie posła PPS, Roberta Kwiatkowskiego). Dopiero artykuł Pawła Smoleńskiego i wybrane fragmenty (pominięto te, które w niezbyt dobrym świetle przedstawiały Adama Michnika) nagranej rozmowy zamieszczone 27 grudnia 2002 roku w Gazecie Wyborczej uruchomiły lawinę.
Kierownictwo dziennika tak długą zwłokę w publikacji tłumaczyło dwoma powodami. Po pierwsze, własnym śledztwem, które zresztą nie doprowadziło do wyjaśnienia sprawy. Po drugie, obawą, że ujawnienie afery skompromituje i osłabi rząd Leszka Millera, który właśnie finalizował negocjacje w sprawie członkostwa Polski w UE – parafowanie traktatu akcesyjnego nastąpiło 13 grudnia 2002 roku w Kopenhadze. Dlatego zdecydowano się na ujawnienie całej sprawy dopiero pięć miesięcy po jej zaistnieniu.
Największym politycznym błędem Leszka Millera (poza oczywiście brakiem działań w okresie poprzedzającym publikację w Gazecie Wyborczej) była zgoda na powołanie komisji śledczej – czyli zachowanie zgodne z najlepszymi politycznymi obyczajami. Nikt więcej takiego błędu już nie popełniał, a kolejne komisje śledcze miały uderzać w afery poprzednich, a nie obecnych, rządów. Dodatkowo kierownictwo SLD zgodziło się, żeby szefem komisji został przedstawiciel Unii Pracy prof. Tomasz Nałęcz, a nie któryś z lojalnych akolitów premiera. Sytuację jeszcze bardziej skomplikowało wyrzucenie z rządu przedstawicieli Polskiego Stronnictwa Ludowego po odrzuceniu głosami posłów tej partii jednego z projektów rządowych, co również było działaniem w pełni zgodnym z dobrymi politycznymi obyczajami. Tyle, że w polskiej polityce, w której zaczynały już obowiązywać prawa dżungli, okazało się niewybaczalnym błędem. W efekcie poczynania niesterowalnego i starającego się zachować obiektywizm Tomasza Nałęcza oraz doskonale sprawdzającego się w roli śledczego Jana Maria Rokity, spowodowały, że transmitowane przez media (a zwłaszcza powstałą niedawno TVN24, która prowadziła relację na żywo) obrady komisji okazały się gwoździem do politycznej trumny Leszka Millera i jego ugrupowania.
Wbrew powszechnej opinii, komisja śledcza niczego nie wyjaśniła. Pokazała jedynie kulisy procesu rządzenia, które zszokowały opinię publiczną – parówkowe porównanie Bismarcka jak zwykle okazało się prawdą. Sama komisja zresztą nie uniknęła autokompromitacji. Najpierw przyjęła raport przygotowany przez posłankę Anitę Błochowiak (SLD), który uznawał, że Rywin był oszustem i działał sam, a następnie Sejm przegłosował zupełnie przeciwstawną wersję reprezentanta Prawa i Sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry, obciążającego w praktyce rząd Leszka Millera pełną odpowiedzialnością za całą aferę. Zadecydowało zmienne stanowisko Andrzeja Leppera, który prowadził własną polityczną grę. Trudno jednak przypuszczać, aby Sąd Apelacyjny, chociaż podobnie jak raport Ziobry przyjmował istnienie „grupy trzymającej władzę”, przejmował się politycznymi gierkami uprawianymi w Sejmie.
O wiele ważniejsze były jednak konsekwencje afery Rywina dla polskiej sceny politycznej. Rok 2003 przyniósł gwałtowne załamanie notowań Sojuszu Lewicy Demokratycznej. Duża w tym zasługa Gazety Wyborczej, która zaczęła tropić i ujawniać kolejne afery z udziałem polityków SLD. A ponieważ po wyborach samorządowych w 2002 roku, SLD rządził w wielu miastach i województwach, to i możliwości do patologicznych działań nie brakowało. Nie wszystkie były złamaniem prawa, ale najpoważniejsze z nich – afera starachowicka i sprawa łódzkiego „barona” SLD Andrzeja Pęczaka, doszczętnie skompromitowały największą lewicową partię. Doprowadziło to ostatecznie do ustąpienia Leszka Millera, najpierw z przewodzeniu SLD, a 2 maja 2004 roku także z funkcji szefa rządu. Sam Sojusz Lewicy Demokratycznej, pogrążony w wewnętrznych sporach, nigdy już nie odzyskał dawnej świetności. Jego miejsce zajęły trwale Platforma Obywatelska oraz Prawo i Sprawiedliwość idące do władzy pod hasłami moralnej odnowy, co biorąc pod uwagę pasożytniczy charakter rządów polityków tych ugrupowań w obecnych czasach, może budzić jedynie śmiech. Dlaczego jednak późniejsze afery związane z politykami nowych hegemonów na scenie politycznej nie doprowadziły do podobnych konsekwencji i oba ugrupowania nie zeszły do poziomu marginalnych partyjek walczących o przekroczenie progu wyborczego?
Powody są trzy. Po pierwsze, opinia publiczna nie była przyzwyczajona do takich patologii w życiu politycznym. Brutalne zderzenie z rzeczywistością wywołało zdecydowaną reakcję, której ofiarą padła polska lewica. Od tego czasu elektorat zdążył się już zahartować, a ilość afer paradoksalnie osłabia siłę ich oddziaływania. Po drugie, afery SLD nałożyły się na największe po okresie transformacji spowolnienie polskiej gospodarki, które w przeciwieństwie do lat 2008/9 i czasów obecnych nie było związane z wydarzeniami w skali globalnej. Na dodatek dojście w 2001 roku do władzy koalicji lewicowo-ludowej budziło nadzieję na szybką poprawę sytuacji gospodarczej, tak jak to było w połowie lat 90-tych, za pierwszych rządów SLD-PSL. Wtedy jednak postkomuniści zbierali pozytywne owoce reform Balcerowicza, a teraz musieli wypić piwo nawarzone przez ich postsolidarnościowych poprzedników (częściowo zresztą również przez samego Balcerowicza). W konsekwencji bezrobocie przekroczyło 20%, a setki tysięcy Polaków opuściły swój kraj nazajutrz po wejściu do UE. Po trzecie, dwadzieścia lat temu nie było takiej polaryzacji politycznej, jaka jest w chwili obecnej. Przepływy elektoratu były całkiem możliwe, a pierwszym beneficjentem upadku Sojuszu Lewicy Demokratycznej była Platforma Obywatelska, której notowania zaczęły szybko rosnąć. Teraz jest to zupełnie niemożliwe. Trybalistyczny podział polskiego społeczeństwa powoduje, że pomiędzy rządzącymi a opozycją nie ma prawie żadnego przepływu wyborców, a na dodatek tożsamościowe motywacje sprawiają, że swoim wybacza się znacznie więcej. Dlatego, w najlepszym razie reakcją stosunkowo najmniej zacietrzewionych zwolenników Prawa i Sprawiedliwości na działania polityków tej partii jest czasowa deklaracja braku zdecydowania co do politycznego wyboru (większość z nich powraca do partii-matki w trakcie kampanii przedwyborczej), a w przypadku ugrupowań opozycyjnych poparcie innego antypisowskiego ugrupowania.
Skrajna polaryzacja stawia pod znakiem zapytania sens pracy dziennikarzy śledczych. Co z tego, że w wyniku prowadzonych przez nich dochodzeń uda się ujawnić nieprawidłowości czy nawet przestępstwa popełniane przez polityków. Jeżeli są to działacze opozycji, a ich działalność jest sprzeczna z prawem, to można liczyć przynajmniej na zainteresowanie organów ścigania. W przypadków polityków partii rządzącej większych szans na skuteczne pociągnięcie winnych do odpowiedzialności karnej, a nawet politycznej, nie ma. Chyba, że prezes postanowi ich poświęcić, aby wykazać przywiązanie Prawa i Sprawiedliwości do „uczciwości” i „praworządności”. Najczęściej jednak można spodziewać się twardej obrony zamieszanych w aferę kolegów i koleżanek oraz równie stanowczą krytykę z drugiej strony politycznej barykady. Gdyby jednak afery od razu odbijały się na partyjnych notowaniach, reakcja byłaby zupełnie inna. Taka właśnie się stało, gdy doszło do afery hazardowej za rządów Donalda Tuska oraz po ujawnieniu nagród dla członków rządu Beaty Szydło, które jak wiadomo słusznie „im się należały”. Ale wtedy jeszcze opinia publiczna choć na chwilę reagowała na poczynania swoich wybrańców. Teraz nie widać nawet czasowych wahań w sondażach, a czasami nawet ugrupowania te odnotowują wzrost społecznego poparcia. Po co więc odmawiać sobie korzyści wynikających z dostępu do koryta? Skoro piekła nie ma, polityczne dusze hulają.
Karol Winiarski