Na Wschodzie bez zmian
Kolejna ekranizacja znanej i wielokrotnie ekranizowanej powieści Ericha Marii Remarque`a „Na Zachodzie bez zmian” otrzymała nagrody przyznawane przez Brytyjską Akademię Sztuki Filmowej i Telewizyjnej w aż siedmiu kategoriach. Akcja tej pacyfistycznej powieści opowiadającej o bezsensie wojny toczy się w trakcie I wojny światowej. Jej bohaterami są młodzi niemieccy żołnierze, którzy z entuzjazmem wyruszają na front i stopniowo tracą wiarę w sens toczącej się wojny. Jeszcze do niedawna wydawało się, że powtórka z wydarzeń sprzed ponad stu lat w XXI wieku nie będzie możliwa. Rok temu okazało się, nie po raz pierwszy zresztą, jak bardzo wszyscy myliliśmy się.
Od kilku miesięcy sytuacja na froncie rosyjsko-ukraińskim przypomina przebieg walk na froncie zachodnim w trakcie I wojny światowej. Zalane wodą okopy, nieustający ostrzał, próby wykrwawienia sił ukraińskich pod Bachmutem przypominające bitwę pod Verdun, to wszystko obrazki żywcem wzięte ze wspomnień żołnierzy walczących ponad sto lat temu. Nawet zaangażowanie Amerykanów, co prawda w tym przypadku pośrednie, może się okazać elementem przesądzającym o końcowym wyniku konfliktu. Tylko, że zdaniem wielu historyków I wojna światowa nie zakończyła się w 1918 roku, a jej kontynuacją były wydarzenia, które nastąpiły dwadzieścia lat później.
Scenariuszy zakończenia, a w zasadzie raczej czasowego przerwania, krwawego konfliktu w Ukrainie jest sporo. Jedne są bardziej prawdopodobne, inne mniej, a niektóre to bardziej pobożne życzenia ich autorów niż realne scenariusze rozwoju wydarzeń. Nie ma już raczej w tej chwili poważnego niebezpieczeństwa całkowitego zwycięstwa Rosji, co oznaczałoby pełne podporządkowanie Ukrainy przy zachowaniu formalnej niepodległości tego państwa. Tym samym nasz wschodni sąsiad znalazłby się mniej więcej w położeniu w jakim znajdował się nasz kraj w okresie powojennym. W bezpośrednim zagrożeniu znalazłyby się wówczas państwa nadbałtyckie i Polska, ale przede wszystkim Mołdawia, która nie należy ani do NATO, ani do UE. Nawet jednak wówczas bezpośrednia agresja wojsk rosyjskich na kraje będące członkami sojuszu północnoatlantyckiego byłaby mało prawdopodobna. Z pewnością za to od ujścia Narwy przez Bug do ujścia Prutu rozciągnęłaby się w Europie nowa żelazna kurtyna.
Był to prawdopodobnie podstawowy plan, do którego realizacji dążył Putin, gdy rok temu wydawał rozkaz agresji na Ukrainę. Wydawało się wówczas, że jego urzeczywistnienie nie sprawi Moskwie większych problemów. Szybko jednak okazało się, że armia ukraińska nie przypomina już tej z 2014 roku, Rosjanie nie są tacy silni jak się powszechnie wydawało, a miejscowa ludność nie wita najeźdźców jak wyzwolicieli, co miało miejsce chociażby na Krymie osiem lat wcześniej. Putin fundamentalnie się pomylił. Ale nie był w tym błędzie osamotniony. Tak myśleli prawie wszyscy politycy i analitycy, zarówno cywilni jak i wojskowi. Trudno więc mówić w tym przypadku o szaleństwie rosyjskiego przywódcy. Liczył na szybkie zwycięstwo zanim świat zdąży zareagować. Na szczęście przeliczył się.
Równie nierealny jest scenariusz pełnego zwycięstwa Ukrainy rozumiany nie tylko jako wyzwolenie wszystkich okupowanych przez Rosjan terenów, ale też demilitaryzację obszarów przygranicznych (w tym Obwodu Kaliningradzkiego), uzyskanie reparacji wojennych i postawienie przed Trybunałem Międzynarodowym winnych zbrodni popełnianych przez wojska rosyjskie w Ukrainie, w tym samego Putina. Takie konsekwencje dotykały do tej pory wyłącznie kraje i ich przywódców, którzy ponosili całkowitą klęskę i podpisywali akty bezwarunkowej kapitulacji. Nawet Slobodan Miloszevič został aresztowany i wydany w ręce Międzynarodowego Trybunału ds. zbrodni w byłej Jugosławii, dopiero wówczas, gdy stracił władzę na rzecz opozycji. Na dodatek Rosja to nie Serbia. Nawet ewentualny upadek Putina nie oznaczałby automatycznie jego wydania międzynarodowemu wymiarowi sprawiedliwości. Na wypłatę jakichkolwiek reparacji Ukraina też raczej nie ma co liczyć, chyba że zostaną na ten cel przeznaczone zamrożone na razie środki rosyjskiego państwa i rosyjskich oligarchów znajdujące się na Zachodzie. Większe szanse na realizację, co nie znaczy że duże, ma scenariusz odzyskania utraconych terenów. Tylko czy naprawdę byłby to dla świata i samej Ukrainy scenariusz najlepszy?
Zacznijmy od Rosji. Byłby to oczywiście dla Rosjan ogromny cios i upokorzenie. Najczęściej przewidywanym skutkiem byłby upadek Władimira Putina. Nie jest to jednak takie oczywiste. Jego pozycja w systemie władzy z pewnością zostałaby osłabiona, ale to jeszcze nie znaczy, że zostałby odsunięty od władzy. Agresja III Rzeszy na ZSRR, co oznaczało katastrofę przyjętej przez Stalina strategii politycznej, nie doprowadziła do jego obalenia. Nie wiemy na ile Putin kontroluje wszystkie służby i armię, ale bardzo prawdopodobnym jest, że stojący na ich czele ludzie, oczywiście dla własnego interesu, mogliby uznać, że jakakolwiek zmiana jest zbyt ryzykowna i bardziej im się opłaca zachowanie lojalności wobec obecnego szefa. Tym samym skończyłoby się na przetasowaniach, może nawet czystkach w elicie władzy, ale pozycja Putina pozostałaby nienaruszona. System stałby jeszcze bardziej zamordystyczny, ale przetrwałby.
Gdyby jednak nawet założyć, że Prezydent Rosji zostałby obalony, to jego następcą nie byłby miłujący pokój liberalny demokrata. Bardziej prawdopodobne jest zastąpienie go kimś jeszcze bardziej bezwzględnym i mniej przewidywalnym w rodzaju twórcy Grupy Wagnera Jewgienija Prigożyna czy byłego szefa FSB, a obecnie sekretarza Rady Bezpieczeństwa Federacji Rosyjskiej, Nikołaja Patruszewa. Naiwnością jest też liczenie na radykalną zmianę myślenia społeczeństwa rosyjskiego, które w większości popiera imperialistyczną politykę swojego przywódcy. Widać tu pewne podobieństwa do społeczeństwa niemieckiego, które rzeczywiście uległo radykalnej przemianie, ale stało się to dopiero po drugiej wojnie światowej i to w kolejnym pokoleniu. Tymczasem ten scenariusz przypomina raczej stan po I wojnie światowej, gdy Niemcy mieli przekonanie o głębokiej niesprawiedliwości warunków traktatu wersalskiego i niezależnie od poglądów politycznych, pałali żądzą odwetu. Nie sądzę, żeby w przypadku Rosjan było inaczej. Utrwali to raczej ich trwające od wieków (przynajmniej od czasów dymitriad traktowanych także jako przejaw katolickiego prozelityzmu) i paradoksalnie utrwalone w okresie komunizmu, przekonanie o spisku Zachodu, który dąży do zniszczenia, albo przynajmniej podporządkowania, ich Świętej Rusi.
Trudno też nie wspomnieć o jeszcze jednej możliwej konsekwencji. Groźba utraty Krymu mogłaby skłonić Władimira Putina do użycia taktycznej broni jądrowej. Celem byłoby wymuszenie przerwania ukraińskiej ofensywy pod groźbą ataku jądrowego na o wiele większą skalę. W tym momencie poparcie państw zachodnich dla Kijowa zamieniłoby się w żądanie natychmiastowego wstrzymania działań wojennych i rozpoczęcia negocjacji. W konsekwencji przywódcy wszystkich krajów posiadających broń jądrową przekonaliby się, że nie tylko samo jej posiadanie pozwala unikać bezpośredniego ataku (o tym wiedzieli już po obaleniu Saddama Husajna, który takiej broni nie miał), ale umożliwia także realizację ograniczonych celów ofensywnych. Świat stałby się jeszcze mniej bezpieczny i jeszcze mniej sprawiedliwy niż obecnie.
Paradoksalnie, również dla Ukrainy przywrócenie granicy sprzed 2014 roku nie musi w dłuższej perspektywie przynieść korzyści. Wyparta Rosja z pewnością nie pogodziłaby się z porażką i dążyła do odwetu – tak jak Niemcy po I wojnie światowej. Na terenach tych zamieszkuje kilka milionów mieszkańców. Może nie wszyscy są entuzjastami ruskiego mira, ale przekonanie, że są to gorący ukraińscy patrioci wyczekujący z utęsknieniem wyzwolenia, też niewiele ma wspólnego z prawdą. Zwłaszcza na terenach Donbasu zajętych przez Rosję już w 2014 roku, a zwłaszcza na Krymie, znacząca część ludności woli Rosję od Ukrainy. Część z nich zapewne ucieknie do swojej nowej ojczyzny, ale większość pozostanie. Tym samym Ukraińcy zafundują sobie problem w postaci dużej rosyjskiej mniejszości, którą Kreml będzie starał się wykorzystywać do destabilizacji sytuacji w ich kraju, tak jak robił to od wielu lat, oskarżając przy okazji Kijów o łamanie praw mniejszości narodowych.
Donbas to teren mocno zurbanizowany i zindustrializowany. Tyle, że jest to głównie przemysł ciężki. Czas takich gałęzi gospodarki w Europie już minął, a koszty restrukturyzacji regionu będą ogromne. Do tego dojdą zniszczenia wojenne, których usunięcie też będzie wymagało niemałych nakładów. Tymczasem samo odtworzenie zniszczonej infrastruktury pochłonie setki miliardów euro. Nie wszystko pokryją zagraniczni darczyńcy, którzy po zakończeniu wojny mogą już nie być tacy chętni do pomocy jak teraz. A zbiedniała Ukraina sama nie będzie w stanie szybko się odbudować. Nikt też już nie będzie mówił o szybkim przyjęciu jej do UE. Rozczarowanie do Europy będzie ogromne. I nie tylko do Europy. Jeszcze szybciej zainteresowanie Ukrainą stracą Amerykanie. W końcu konflikt w Ukrainie to ich wojna zastępcza, której celem jest pozbawienie Chin ich najsilniejszego militarnego sojusznika. Gdyby Moskwa w konflikcie z chińsko-amerykańskim wybrała Waszyngton, a nie Pekin, o żadnej realnej pomocy dla Ukrainy mowy by nie było.
Wydawałoby się, że beneficjentami ukraińskiego zwycięstwa byliby pozostali sąsiedzi Rosji. Z pewnością wojna znacząco poprawiła nasze bezpieczeństwa – niezależnie od jej końcowego wyniku Rosja będzie potrzebowała lat, żeby odbudować swój potencjał militarne, a nie będzie to raczej możliwe, jeżeli zostaną utrzymane sankcje nałożone po agresji. Ale jeżeli Ukraina odzyska wszystkie utracone terytoria, to zasadniczy powód ich utrzymywania zniknie i nasilą się głosy o konieczności powrotu do intratnych interesów z państwem rosyjskim. Rosja nie będzie też musiała się obawiać ukraińskiego ataku na pozostające pod jej okupacją tereny, ponieważ takich nie będzie. A to w oczywisty sposób pozwoli jej skupić się na innych kierunkach polityki zagranicznej, co perspektywicznie zwiększa zagrożenie dla pozostałych sąsiadów Rosji. O ile oczywiście, mając możliwość wyboru, nie będzie szykowała kolejnego ataku na Ukrainę.
W dyskusji na temat sposobu zakończenia wojny rosyjsko-ukraińskiej całkowicie pomija się jeden element. Ludzi. Codziennie na froncie giną dziesiątki, a w okresie nasilenia walk, nawet setki żołnierzy po obu stronach frontu. Bezpośrednie straty wśród cywilów są o wiele mniejsze (według danych ONZ ok. 7 tysięcy zabitych), chociaż z przekazów medialnych można odnieść zupełnie inne wrażenie. Wielu Ukraińców umiera natomiast z powodu pośrednich konsekwencji toczącego się konfliktu – niedożywienia, wychłodzenia czy też ograniczenia dostępności usług medycznych. O ile w przypadku strony rosyjskiej giną przede wszystkim słabo wykształceni mieszkańcy prowincji oraz więźniowie zwerbowani przez Grupę Wagnera, to żołnierze ukraińscy wywodzą się ze wszystkich warstw społecznych. Bardzo często to przedstawiciele elit intelektualnych naszego sąsiada. Te straty będą trudne do odrobienia przez dziesiątki lat.
Scenariusze pełnego zwycięstwa jednej lub drugiej strony są skrajnie mało prawdopodobne. Niestety, wiele wskazuje że wojna szybko się nie zakończy, ponieważ żadna ze stron nie jest skłonna do jakiegokolwiek kompromisu, a jednocześnie niewiele też wskazuje na możliwość uzyskania zdecydowanej przewagi na froncie. To oznacza, że kolejne dziesiątki, a może nawet setki tysięcy młodych ludzi, nie powróci do swoich domów. Jeszcze większa grupa trwale straci zdrowie i nie będzie mogła normalnie funkcjonować. Z każdym dniem młode pokolenia Ukraińców (ale i Rosjan – to też ludzie) tracą szansę na szczęśliwe życie w ojczystym kraju. Coraz mniejsze również będą szanse na powrót uchodźców do swoich rodzinnych stron. Ukraina stanie się biednym, wyludnionym i zapomnianym regionem, jakim była w XV wieku po latach najazdów tatarskich. Dlatego emocjonalne podejście do konfliktu, chociaż w pełni zrozumiałe, powinno jednak ustąpić chłodnej analizie sytuacji.
Z punktu widzenia naszego interesu narodowego, to całkiem pozytywna perspektywa. Dalsze osłabianie Rosji w jeszcze większym stopniu niweluje zagrożenie dla naszego kraju w przyszłości. Ale tak egoistyczny i cyniczny punkt widzenia jest nie do przyjęcia, zwłaszcza dla narodu, który podobno tak bardzo zakorzeniony jest w chrześcijańskich wartościach. Pomoc militarna dla Ukrainy powinna być nawet większa niż dotychczas, ponieważ bez niej Ukraińcy nie są w stanie zatrzymać rosyjskiego natarcia. Ale jednocześnie trzeba ich przekonywać, że utrata niektórych terytoriów nie jest największą narodową katastrofą, czego przykładem są chociażby Niemcy (Polska byłaby równie dobrym przykładem, gdyby nie rekompensata w postaci o wiele cenniejszych ziem poniemieckich). Czy strata Alzacji, Lotaryngii, Śląska, Pomorza, Prus Wschodnich czy południowego Szlezwiku przyniosło Niemcom upadek i narodową katastrofę?
Zachęcając Polaków do udzielania pomocy Ukrainie, bardzo często pada argument, że to też „nasza wojna”. Oczywiście konflikt wpływa bezpośrednio i pośrednio na naszą teraźniejszość i przyszłość. Ale stopień „naszości” jest jednak zróżnicowany. Dla nas z pewnością jest mniejszy niż dla samych Ukraińców. Gdyby było inaczej i byłaby w to w pełni „nasza wojna”, to polscy żołnierze powinni już walczyć w Donbasie czy Zaporożu broniąc tam naszego kraju. A nie walczą i nikt nawet o tym nie wspomina. Dlatego tak łatwo jest nam na zimno „decydować” o dalszym przebiegu konfliktu. Rakiety agresora nie niszczą naszego kraju, rosyjscy żołnierze nie zabijają naszych rodaków, wojna nie demoluje naszej przyszłości.
Powrót do przedwojennych granic z pewnością byłby sprawiedliwym zakończeniem konfliktu. Ale w realnym świecie sprawiedliwe rozwiązania urzeczywistniają się niestety dość rzadko. Śmierć poległych Ukraińców nie poszła na marne – dzięki ich poświęceniu udało się utrzymać suwerenność i odzyskać część zajętych przez Rosjan terytoriów. Ale to nie znaczy, że warto poświęcać życie kolejnych młodych ludzi i ryzykować przyszłość swojego kraju. Tym bardziej, że życie naprawdę jest wartością najważniejszą. I tylko w grach komputerowych można je dostać ponownie.
Karol Winiarski