Spółka z o.o.
Po kilku latach znajomości i kilku miesiącach narzeczeństwa, doszło do sformalizowania związku Polskiego Stronnictwa Ludowego z Polską 2050. Trudno tu zresztą mówić o małżeństwie. To raczej związek partnerski i to na dodatek czasowy. Czyli coś w rodzaju spółki kapitałowej. Z ograniczoną odpowiedzialnością.
Tak długi okres dochodzenia do porozumienia wynikał głównie z wahań Szymona Hołowni. Z jednej strony kusił go całkiem spory posag chłopskiej narzeczonej, głównie w postaci struktur organizacyjnych i pieniędzy, na których nadmiar Polska 2050, mówiąc eufemistycznie, nie narzeka. Z drugiej jednak związek z najstarszą polską partią, która z niejednego politycznego pieca chleb jadła, pozbawiał ugrupowanie Szymona Hołowni nimbu nowości i antyestablishmentowości. Dopóki Polska 2050 regularnie przekraczała w sondażach poziom 10%, wspólny start z balansującymi na granicy progu wyborczego ludowcami, nie wydawał się ponętnym rozwiązaniem. Gdy jednak notowania zaczęły lecieć na łeb na szyję, co było efektem kompletnego pogubienia się lidera partii w ostatnich miesiącach, i wizja wyborczej katastrofy stała się całkiem realna, Szymon Hołownia powiedział w końcu „tak”.
Obie partie mają startować w formule koalicyjnej. To oznacza, że muszą przekroczyć nie pięcio, a ośmioprocentowy próg wyborczy. Obecnie nie wydaje się to specjalnie trudne – w różnych sondażach uzyskują kilkunastoprocentowe poparcie, ale nie wiadomo czy za pół roku, gdy odbędą się wybory parlamentarne, walec polaryzacji nie zepchnie notowań nowej koalicji poniżej krytycznej granicy. Dlaczego więc podejmują takie ryzyko, które w 2015 roku Zjednoczoną Lewicę na cztery lata wyeliminowało z parlamentu? Jak nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze – subwencja z budżetu państwa przysługuje wyłącznie partiom politycznym (komitety wyborcze dostają tylko zwrot części kosztów kampanii wyborczej). Ponieważ porozumienie nie zakłada trwałego pożycia sejmowego (oba ugrupowania mają tworzyć własne kluby, a w czasie kampanii wyborczej funkcjonować będą dwa odrębne sztaby wyborcze, co samo w sobie jest dość kuriozalne), to tworzenie nowego ugrupowania nie wchodzi w grę. Ewentualnie mógłby zostać wykorzystany wariant przetrenowany przez Konfederację – ugrupowanie federacyjne łączące pojedyncze partie polityczne. Tyle, że Polska 2050 ma poważne kłopoty z rozliczeniem swoich dochodów i wydatków przed Państwową Komisją Wyborczą (sprawozdanie za 2021 rok nie zostało zaakceptowane, a odmowną decyzję PKW potwierdził Sąd Najwyższy). Mogłoby się więc okazać, że pieniądze zostałyby wszystkich członkom koalicji wstrzymane na cały okres kadencji Sejmu, a na to PSL pozwolić sobie nie może.
Porozumienie PSL-Polska 2050 prawdopodobnie ostatecznie kończy wenezuelski tasiemiec pod tytułem „wspólna lista opozycji”. Jednym z głównych argumentów za jej powstaniem była obawa przed nieprzekroczeniem progu wyborczego przez Polskie Stronnictwo Ludowe, co oznaczałoby utratę kilku procent opozycyjnych głosów. Na dodatek współpracujące ugrupowania, a zwłaszcza Szymon Hołownia, dużo mówili o „trzeciej drodze”, co ma sugerować, że nie podzielają wartości i programu ani Zjednoczonej Prawicy, ani Koalicji Obywatelskiej. Trudno w tej sytuacji tworzyć wspólne listy z jednym z nieakceptowanych ugrupowań. Inna sprawa, że nazwa jest dość kuriozalna, biorąc pod uwagę, że od wielu miesięcy obie partie solennie zapewniają, że ich celem jest odsunięcie od władzy ugrupowania Jarosława Kaczyńskiego i tworzenie wspólnego rządu z pozostałymi ugrupowaniami opozycyjnymi, czyli także z … Koalicją Obywatelską. Na dodatek Polskie Stronnictwo Ludowe przez ostatnie trzydzieści lat starało się raczej odgrywać rolę języczka u wagi (słynne hasło „nie wiemy kto wygra nadchodzące wybory, ale z pewnością będzie to nasz koalicjant”), niż próbować tworzyć samodzielną siłę poza głównymi blokami politycznymi. Logiki w tym nie ma za grosz. Ale polska polityka już dawno odeszła od elementarnej nawet racjonalności.
Ogłoszenie międzypartyjnego porozumienia zostało być może przyśpieszone, aby przykryć kolejny konflikt wśród opozycji. Tym razem poszło o obchody rocznicy wyborów do Sejmu kontraktowego w 1989, które uruchomiwszy dynamikę zmian, doprowadziły do upadku systemu komunistycznego w Polsce. Ogłoszenie wielkiego marszu na rzecz demokracji, bez jakiejkolwiek nawet próby uzgodnienia tych działań z innymi opozycyjnymi ugrupowaniami, oczywiście nie było, jak tego chcą niektórzy naiwni, bezintencjonalnym działaniem Donalda Tuska. Celem było oczywiście utrwalenie pozycji niekwestionowanego lidera opozycji i przejęcie części antypisowskiego elektoratu, co dla słabnącej w sondażach Platformy jest kwestią zasadniczą. Przyjęcie wezwania Tuska i przyłączenie się do wspólnego świętowania 34 rocznicy częściowo wolnych wyborów, oznaczałoby uznanie dominującej pozycji lidera PO. Odmowa, narażała na powszechne potępienie i odejście części wyborców, dla których nie ma ważniejszej sprawy, niż odsunięcie PiS-u od władzy. W obu przypadkach Donald Tusk jest zwycięzcą. Na krótką metę to czysto polityczne zagranie jest genialne. Na dłuższą – opozycja chce przecież wspólnie rządzić po wyborach – rujnuje resztki zaufania po tej stronie sceny politycznej.
Zgodnie z przewidywaniami, najbardziej histerycznie zareagował Szymon Hołownia, co z pewnością w pełni usatysfakcjonowało Donalda Tuska i jego współpracowników – o to przecież głównie chodziło. W sposób bardziej umiarkowany zachowali się liderzy Polskiego Stronnictwa Ludowego, którzy nie wykluczyli udziału w wydarzeniu. Zabawne, że największy entuzjazm co do wspólnego manifestowania wyraził Włodzimierz Czarzasty. A przecież ugrupowanie, któremu przewodzi i on sam, swoimi korzeniami sięgają Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. A dla niej wybory czerwcowe oznaczały koniec ponad czterdziestoletniej monopolistycznej władzy w naszym kraju. Donald Tusk działał w opozycji (Włodzimierz Kosiniak-Kamysz i Szymon Hołownia byli zbyt młodzi) i 4 czerwca 1989 roku był dniem jego sukcesu. Ale dla Włodzimierza Czarzastego powinien to być raczej dzień żałoby i prędzej powinien urządzać polityczną stypę niż marsz świętujący wyborczy sukces antykomunistycznej opozycji.
Decyzja o organizowaniu wielkiej manifestacji Platformy Obywatelskiej jest mocno ryzykowna. Sukces frekwencyjny z pewnością wzbudziłby nadzieję wśród wyborców opozycji przywracając wiarę w możliwość odniesienia wyborczego zwycięstwa. Tyle, że miałoby to miejsce kilka miesięcy przed dniem wyborów, a w międzyczasie będą wakacje i naturalne osłabienie politycznej gorączki. Trudno oczekiwać, że wzbudzony 4 czerwca entuzjazm nie wygaśnie. Większe korzyści może odnieść Platforma Obywatelska odwracając niekorzystny dla siebie trend w badaniach opinii publicznej – od początku roku notowania Koalicji Obywatelskiej spadły o kilka punktów procentowych. Ale i ta korzyść może okazać się nietrwała.
Sukces nie jest jednak taki oczywisty. Może się okazać, że tłumów na manifestacji nie będzie. Rozczarowanie sporami na opozycji i pesymizm co do możliwości zmiany władzy, jest w ostatnich miesiącach szczególnie wysokie – większość wyborców jest przekonana, że Prawo i Sprawiedliwość utrzyma władzę. Oczywiście znaczącą część uczestników marszu będą stanowili działacze i sympatycy PO przywiezieni z różnych regionów Polski wynajętymi przez partię autobusami, a parlamentarzyści tego ugrupowania będą rozliczani z ilości zmobilizowanych osób. Gdyby jednak frekwencja nie zachwyciła (zwłaszcza biorąc pod uwagę niezbyt chyba przemyślane zapowiedzi niektórych liderów PO), to efekt manifestacji może być odwrotny od zamierzonego, a pesymizm wśród opozycji tylko się pogłębi.
Historia Polski 2050 i samego Szymona Hołowni jest dość smutna. To kolejny polityk, który starał się stworzyć nową jakość na polskiej scenie politycznej przełamując utarte schematy działań partii politycznych. Miał wizję Polski, chciał budować program nie na kadencję, a na pokolenia, dążył do przełamania polaryzacyjnego impasu. Nie był pierwszym, który stawiał sobie za cel takie zmiany, ale z dotychczasowych reformatorów wydawał się najbardziej szczery i zdeterminowany. I niestety, podobnie jak poprzednicy, spalił się jak meteoryt w gęstej politycznej atmosferze naszego kraju. Okazało się, że jeśli ktoś wejdzie między wrony, musi krakać jak one. A to powoduje, że traci swoje dotychczasowe atuty.
Gdyby jednak chciał pozostać sobą, też uległby marginalizacji jako polityk kompletnie niezrozumiany i nieakceptowany przez wyborców, którzy chcą jasnego opowiedzenia się po jednej ze stron politycznej barykady. Widać to po zarzutach byłych już członków Polski 2050 z podwarszawskiego koła, którzy z jednej strony zarzucali Hołowni odejście od pierwotnych zapowiedzi i zasad, a z drugiej mieli pretensje, że nie zgodził się na jedną listę opozycji. A przecież powstanie Polski 2050 było reakcją nie tylko na autorytarne zapędy Prawa i Sprawiedliwości, ale też na postępującą moralną degrengoladę Platformy Obywatelskiej, czego przejawem była słynna zasada byłego przewodniczącego klubu Koalicji Obywatelskiej Sławomira Neumanna „Jak będziesz w Platformie, będę cię bronił kurwa jak niepodległości. Jak wyjdziesz z Platformy to masz problem”. Oczywiście nie Neumann ją wymyślił, a stosują ją wszystkie partie polityczne, co zapewne wynika z genetycznie zakorzenionej plemienności gatunku ludzkiego. I dlatego Szymon Hołownia przegrał. A wraz z nim, przegraliśmy my wszyscy. I tylko do samych siebie możemy mieć pretensje. Widocznie całkiem nam dobrze w polskim piekiełku.
Karol Winiarski