Czarne chmury na Wschodzie
W wywiadzie udzielonym szwajcarskim mediom papież Franciszek znowu zaszokował świat. Pytany o ocenę sytuacji w Ukrainie powiedział: „… myślę, że silniejszy jest ten, kto widzi sytuację, kto myśli o ludziach, kto ma odwagę białej flagi, aby negocjować. Dziś można prowadzić negocjacje z pomocą międzynarodowych mocarstw. Słowo negocjować to odważne słowo. Kiedy widzisz, że jesteś pokonany, że sprawy nie idą dobrze, musisz mieć odwagę negocjować. Wstydzisz się, ale iloma ofiarami śmiertelnymi to się skończy? Negocjuj zawczasu, poszukaj jakiegoś kraju do mediacji. Dziś, na przykład, wielu chce mediować w wojnie w Ukrainie. Turcja to zaproponowała. I inni. Nie wstydźcie się negocjować, zanim będzie gorzej”.
Fala oburzenia, którą wzbudziła ta wypowiedź, na krótko zdominowała medialne doniesienia ze świata. Trudno nawet wskazać jakieś wypowiedzi, które próbowały Franciszka bronić albo chociaż wyjaśniać jego intencje. A przecież papież z punktu widzenia doktryny chrześcijańskiej nie powiedział nic, co powinno wywoływać zdziwienie. Co więcej, również z politycznego punktu widzenia, Franciszek miał niestety rację.
Użycie słów „kapitulacja”, „biała flaga” czy „pokonany”, rzeczywiście mogą wzbudzać opór i niezbyt pasują do sytuacji panującej na froncie wojny rosyjsko-ukraińskiej. Co ważniejsze, nie oddają też istoty poglądów papieża, który przecież jednocześnie mówił w wywiadzie o potrzebie negocjacji. Póki nie będzie za późno. Franciszek ma niestety tendencję do używania słów, które nie przysparzają mu sympatii, a co najważniejsze powodują błędną interpretację jego intencji.
W chwili obecnej Ukraina nie została pokonana. Sytuacja na froncie jest w miarę stabilna, a przewaga wojsk rosyjskich, która zarysowała się w ostatnich miesiącach, nie jest przygniatająca. Nie ma więc potrzeby wywieszania białej flagi i kapitulacji. Zdecydowanie gorsze są natomiast perspektywy na najbliższe miesiące, zwłaszcza w kontekście decyzyjnego paraliżu, który zapanował w amerykańskim Kongresie. Z pewnością zaś odsunęły się w bliżej nieokreśloną przyszłość (a może na zawsze) ambitne nadzieje odzyskania wszystkich utraconych terytoriów, w tym Krymu. I to jest rzeczywistość, której krytycy Franciszka w swoim emocjonalnym oderwaniu się od realiów nie chcą brać pod uwagę.
Rok temu dość powszechne było oczekiwanie sukcesu przygotowywanej miesiącami wielkiej kontrofensywy wojsk ukraińskich, w której po raz pierwszy na masową skalę miał być użyty zachodni sprzęt – przede wszystkim pojazdy pancerne. Można się było jednak już wówczas zastanawiać czy ewentualne sukcesy terytorialne i odzyskanie kolejnych okupowanych obszarów warte są śmierci tysięcy ukraińskich (a także rosyjskich – to też ludzie) żołnierzy. Czy racje polityczne i geostrategiczne ważniejsze są od osobistych tragedii i podmiotowego traktowania własnych obywateli? I kto ma o tym decydować? Zachodni sojusznicy Ukrainy patrzący z dala na toczące się krwawe walki, których trwanie zabezpiecza ich przed zagrożeniem ze strony rosyjskiego imperium? A może wybrane co prawda kilka lat temu ukraińskie władze, ale ciągle cieszące się zaufaniem większości społeczeństwa? Czy zmuszanie konkretnych osób do ryzykowania własnym zdrowiem i życiem w imię dość abstrakcyjnego, a już na pewno nie tak jednoznacznie rozumianego, dobra Ojczyzny, nie jest naruszeniem opartej jednak na indywidualistycznej filozofii ludzkiego szczęścia europejskiej koncepcji praw człowieka? Tych dylematów w chwili obecnej nie ma. Nie ma, ponieważ po fiasku ukraińskiej kontrofensywy zupełnie inaczej przedstawiają się możliwe scenariusze dalszych wydarzeń.
Szans na skuteczna ofensywę wojsk ukraińskich w zasadzie nie ma. Optymistyczny wariant dalszego przebiegu wojny na Ukrainie to wzajemna, krwawa jatka, w której po obu stronach frontu ginąć będą codziennie setki, a może nawet tysiące żołnierzy przy braku realnych sukcesów terytorialnych. W efekcie za kilka miesięcy będziemy w tym samym miejscu co dziś. Oczywiście poza tymi, których nie będzie już na tym świecie.
Wariant pesymistyczny to dalsze straty terytorialne Ukrainy, a może nawet całkowite załamanie się frontu i pełne zwycięstwo Rosji. Wtedy rzeczywiście będzie można mówić o pokonaniu Ukrainy, jej pełnej kapitulacji i konieczności wywieszenia białej flagi. Paradoksalnie koniec wojny zakończy toczącą się rzeź. Jednocześnie jednak utrata suwerenności i całkowite podporządkowanie Ukrainy Rosji oznaczać będzie znaczący wzrost zagrożenia Polski i innych krajów graniczących z agresywnym imperium. Nie od razu, ponieważ po tak wyczerpującej wojnie żaden kraj nie jest w stanie z marszu zaatakować potencjalnie znacznie silniejszego przeciwnika (o ile oczywiście Putin wierzy w gwarancję wynikające z traktatu waszyngtońskiego). Być może Rosja nigdy nie będzie w stanie w pełni odbudować swojego militarnego potencjału, żeby stanowić realne zagrożenie dla wzmacniających swój potencjał obronnych krajów NATO. Ale poczucie zagrożenia z pewnością byłoby znacznie większe niż dziś.
O ile nie stanie się cud (nowy meteoryt tunguski nie uderzy w Kreml) Ukraina wojny z Rosją nie wygra. Ale na razie jej też całkowicie nie przegrała. Straty terytorialne, nawet najbardziej dotkliwe, nie muszą oznaczać końca suwerennego bytu. Można żyć i rozwijać się bez utraconych ziem, zwłaszcza jeżeli są zniszczone wojną, a zamieszkują je ludzie, którzy nie zawsze w pełni identyfikują się ukraińskim państwem. To oczywiście decyzja samych Ukraińców, ale należy ich do tego przekonywać. I to właśnie robi, niestety nieudolnie, Franciszek.
Przerwanie działań na froncie nie oznacza też znaczącego wzrostu zagrożenia dla pozostałych sąsiadów Rosji. Każda próba ataku na kolejnego sąsiada oznaczać będzie dla Moskwy niebezpieczeństwo wojny na dwa fronty. Ukraina będzie bowiem czekała na odpowiedni moment, żeby wziąć rewanż za poprzednie niepowodzenia. A to będzie dla nas o wiele ważniejsza gwarancja bezpieczeństwa niż złudne przekonania o bezwarunkowości wsparcia przez sojuszników z NATO w razie rosyjskiego ataku.
Pojawiające się w ostatnim czasie ostrzeżenia przed rychłą agresją Rosji na kraje członkowskie Sojuszu Północnoatlantyckiego są wielkim sukcesem rosyjskiej propagandy. Obawy jakie wzbudziły one w mediach i wśród niektórych polityków mogą spowodować zmniejszenie dostaw nowoczesnego sprzętu dla Ukrainy z powodu konieczności szybkiego uzupełniania własnych zasobów zbrojeniowych. I o to właśnie Moskwie chodziło. Zachód może się zbroić, ponieważ i tak w najbliższym czasie (o ile w ogóle) Rosja nie zamierza wywoływać pełnoskalowej wojny z NATO. Oczywiście nie oznacza to braku działań hybrydowych, zwłaszcza w stosunku do republik nadbałtyckich – małych krajów, z utrudnionym logistycznie wsparciem ze strony sojuszników i z ogromną mniejszością rosyjskojęzyczną. Ale otwarta wojna kinetyczna byłaby zbyt dużym ryzykiem. Putin jest tchórzem i jego celem jest obecnie jedynie całkowite pokonanie Ukrainy. Bez tego stabilność rosyjskiego systemu politycznego mogłaby być zagrożona. A Putin chce rządzić do śmierci. Dlatego też to do Ukrainy powinna być wysyłana cała dostępna broń, aby zatrzymać rosyjskie natarcie. Jeżeli to by się udało, atak wojsk rosyjskich z pewnością by nam nie groził.
Zagrożeniem rosyjską agresją szermuje też Donald Tusk. W tym przypadku jest to jednak próba szukania nowego dopalacza dla notowań Koalicji Obywatelskiej w obliczu zbliżających się wyborów samorządowych i europejskich. Skupienie rodaków pod sztandarem zawsze przynosi pozytywne efekty dla ugrupowania sprawującego aktualnie władzę, czego doświadczyło Prawo i Sprawiedliwość po rosyjskiej agresji na Ukrainę. Wzrost poparcia jest oczywiście chwilowy i osłabia czujność, gdy w przyszłości rzeczywiście pojawiłaby się groźba ataku ze Wschodu, ale przecież ważniejsze jest to co tu i teraz czyli uzyskanie najlepszego wyniku w nadchodzących wyborach.
Podobne polityczne skutki powinna przynieść też wizyta Donalda Tuska (wraz z Andrzejem Dudą) w Waszyngtonie. Jak można się było spodziewać, zgodnie ze znanym twierdzeniem Radosława Sikorskiego o „murzyńskości” zachowań Polaków w stosunku do Wielkiego Brata zza oceanu, i tym razem przez kilka dni byliśmy świadkami medialnego szczytowania. Specjalne studia, transmisje, analizy wizyty, którą Bronisław Komorowski trzeźwo podsumował stwierdzeniem „góra urodziła mysz”. Nowe kontrakty zbrojeniowe mogli zawrzeć urzędnicy niższego szczebla, a zakup śmigłowców za 50 mld dolarów świadczy o braku analizy przebiegu działań w toczącej się w Ukrainie wojnie, w której ten rodzaj uzbrojenia nie odgrywa prawie żadnej roli.
W rzeczywistości wyprawa za ocean Prezydenta Dudy i premiera Tuska może mieć fatalne konsekwencje w przyszłości. Polscy politycy zostali cynicznie wykorzystani w kampanii wyborczej Joe Bidena, któremu chodziło o pokazanie wyborcom (w tym Polonii) jak bardzo Republikanie szkodzą amerykańskim interesom blokując pomoc dla Ukrainy. Dlatego też Biały dom zasugerował, że spotkanie Andrzeja Dudy z Donaldem Trumpem byłoby źle widziane. I nasz Prezydent z Trumpem się nie spotkał. Tyle, że w styczniu przyszłego roku Bidena może już nie być. A Donald Trump, człowiek o niebywałym ego, jest niesłychanie pamiętliwy. I będzie pamiętał, że w jego siedzibie na Florydzie pojawił się Victor Orban, a nie Andrzej Duda.
Ostre wypowiedzi Donalda Tuska krytykujące obstrukcyjne działania uzależnionych od Trumpa polityków republikańskich działających w praktyce na korzyść Rosji, byłyby w pełni zrozumiałe i słuszne, gdyby nie jeden drobny szczegół. Mówi to polski premier, który tym samym prezentuje stanowisko państwa polskiego, a nie tylko swoje własne. Zostało to w USA odczytane jako pełne poparcie dla polityki Joe Bidena i Demokratów. Wpływu na decyzje zapadające w Kongresie polskie zaangażowanie nie będzie miało żadnego. Próba wtrącania się w amerykańską politykę może nawet przynieść skutek dokładnie odwrotny od zamierzonego. Jeżeli chciano coś ugrać w sprawie ukraińskiej, to należało rozmawiać z osobą decyzyjną (Trumpem), a nie wykonawcami jego poleceń (speaker Izby Reprezentantów Mike Johnson).
Gdy cztery lata temu Andrzej Duda otwarcie popierał Donalda Trumpa w wyborach prezydenckich, zostało to słusznie uznane za kardynalny błąd polityczny. Teraz dokładnie to samo robi Donald Tusk. Można to było jednak naprawić i wykorzystać do skutecznej gry na dwa fronty. Utrzymywanie dobrych stosunków z obecną administracją przez premiera nie musiało stać na przeszkodzie podtrzymywaniu kontaktów z prawdopodobnym przyszłym Prezydentem Stanów Zjednoczonych przez Prezydenta RP. Andrzej Duda i Donald Tusk powinni to ze sobą uzgodnić i wykorzystać w interesie Polski osobiste dobre relacje – Tuska z Bidenem i Dudy z Trumpem. Tylko czy można się tego spodziewać, gdy obaj panowie traktują politykę zagraniczną jako narzędzia do walki o wpływy toczonej cały czas na ojczystej ziemi? Przecież zaraz po zakończeniu wizyty okazało się, że Radosław Sikorski (przy pełnym poparciu Donalda Tuska) zamierza hurtowo wymienić 50 ambasadorów. Klasyczny pokaz siły i dosypanie do ognia w krajowej nawalance politycznej w obliczu ponoć śmiertelnego zagrożenia ze Wschodu. To zresztą najlepszy dowód, że obaj politycy nie traktują poważnie groźby ataku na Polskę, o której ciągle mówią. Żeby tylko pokazując dobrze znaną z naszej historii polityczną anarchię, nie wywołali wilka (Putina) z lasu.
Karol Winiarski