Samo rząd
Powoli dobiega końca najdłuższa w historii Polski kadencja wybieralnych organów samorządu terytorialnego. Bezrefleksyjna zmiana dokonana w trakcie nowelizacji Kodeksu Wyborczego w 2018 roku wydłużyła ją z 4 do 5 lat. Gdy zbliżał się termin nowych wyborów, geniusze z Nowogrodzkiej zorientowali się, że może dojść do kumulacji w krótkim okresie wyborów samorządowych i parlamentarnych. A ponieważ te pierwsze zwykle kończyły się dla Zjednoczonej Prawicy wizerunkową porażką (w budzących największe zainteresowanie wyborach prezydentów dużych miast, kandydaci Prawa i Sprawiedliwości nie mają większych szans), postanowili je przesunąć o pół roku, aby kolejna spektakularna porażka nie wpłynęła negatywnie na wynik wyborów parlamentarnych. Wydłużenie kadencji wybieranego organu bez żadnych nadzwyczajnych powodów jest w oczywisty sposób złamaniem konstytucyjnej zasady demokratycznego państwa prawa (wyborcy powierzyli mandat do podejmowania decyzji w ich imieniu na ściśle określony czas), a tym samym decyzje wydawane przez te organy po upływie kadencji powinny być bezwzględnie uznawane za nieważne z mocy prawa. Powinny. Ale nie będą, ponieważ nie leży to w niczyim politycznym interesie.
Reaktywacja samorządu terytorialnego w 1990 roku i reformy samorządowe z roku 1998 do dziś uważane są za najbardziej udane osiągnięcia III RP. To opinia, która ukształtowała się jeszcze w latach 90-tych, gdy pokiereszowana transformacją kulejąca gospodarka mocno kontrastowała z szybko zmieniającymi wygląd zaniedbanymi w okresie PRL-u miasteczkami, a pensje w instytucjach samorządowych wypłacane były zawsze w terminie, co zwłaszcza w początkach tego okresu nie było regułą w instytucjach podlegających administracji rządowej. Te dość pobieżne obserwacje utrwaliły się w formie mitu, który do dziś pokutuje w społecznej świadomości. Mimo, że coraz mniej ma to cokolwiek wspólnego z rzeczywistością.
Samorząd terytorialny w Polsce zepsuły pieniądze. W pierwszych wyborach w 1990 roku kandydowali przedstawiciele odchodzących PRL-owskich elit, ale przede wszystkim lokalni działacze opozycji i społecznicy. Diety za udział w posiedzeniach ciał statutowych (sesje RM i komisje) były najczęściej symboliczne. Może wielu wybranych radnych nie miało większego pojęcia o funkcjonowaniu administracji publicznej i prawie samorządowym, ale szybko się uczyli i byli autentycznie zaangażowani w tworzenie nowej rzeczywistości.
Kolejne kadencje w coraz mniejszym stopniu przypominały pionierskie lata transformacji ustrojowej. Znaczący wzrost diet (nieozusowanych i nieopodatkowanych), których wysokość zaczęła oscylować wokół średniej krajowej (podobnie jest i teraz), zaczął przyciągać osoby, dla których pieniądze, które mogli uzyskać, były najważniejszym motywatorem kandydowania. A ponieważ w coraz bardziej upartyjnionych wyborach (zwłaszcza w dużych miastach i sejmikach) miejsce na liście zależało od decyzji lokalnego lidera, wierność i lojalność wobec niego okazywała się ważniejsza od szukania poparcia wyborców, którzy nie znając startujących kandydatów, najczęściej kierowali się (i dalej kierują) swoimi partyjnymi sympatiami. Marginalizację znaczenia rad gmin, które w wielu samorządach nie różnią się już znacząco od rad narodowych w czasach PRL-u, pogłębiło wprowadzenie bezpośrednich wyborów wójtów, burmistrzów i prezydentów. Silna legitymizacja włodarzy gmin i miast teoretycznie stawia ich na równi z wybieranymi w wyborach powszechnych radnymi. W praktyce władza wykonawcza najczęściej posiadająca bezwarunkowe poparcie większości członków rady i dysponująca całym urzędniczym aparatem marginalizuje władzę uchwałodawczą. Po co więc wydawać niemałe pieniądze na funkcjonowanie organu, który nie ma żadnego praktycznego znaczenia?
Często zdarza się, że zaraz po wyborach wójt, burmistrz lub prezydent nie dysponują większością głosów w swoich radach gmin. Tyle, że ta sytuacja zwykle długo nie trwa. Możliwości są trzy. Pierwsza, pozornie tradycyjna, to zawiązanie koalicji na bazie wspólnych uzgodnień programowych. Tak najczęściej się dzieje, ale uzgadnia się nie wspólny program, a podział stanowisk. Druga, zwłaszcza gdy do większości niewiele brakuje, polega po prostu na kupieniu brakujących głosów. Każdy ma przecież rodzinę, która potrzebuje lepiej płatnej posady, na której nie trzeba się zbytnio napracować. Trzeci sposób pojawił się przed tegorocznymi wyborami. To tworzenie przez rywalizujące do tej pory partie wspólnych list wyborczych i poparcie faworyta wyborów prezydenckich w zamian za funkcje wiceprezydentów i podział najbardziej pożądanych wyborczych łupów czyli spółek komunalnych. Ten model wybrała w Sosnowcu Lewica, chociaż jeszcze kilka miesięcy temu planowała wraz z Trzecią Drogą stworzenie szerokiej koalicji walczącej z Koalicją Obywatelską i Prezydentem Arkadiuszem Chęcińskim. Jednak zamiast z nim rywalizować liderzy sosnowieckiej Lewicy postanowili się do niego przykleić. Tym samym w stolicy Czerwonego Zagłębia, Lewica rządząca miastem przez dziesięciolecia, nawet nie podejmie walki o władzę. Edward Gierek przewraca się w grobie.
Problemem przez jakiś czas był zakaz zatrudniania radnych w samorządowym aparacie urzędniczym. „Na szczęście” nie dotyczy to spółek komunalnych, a te od pewnego czasu zaczęły się mnożyć jak grzyby po deszczu. Na dodatek mają one dodatkową zaletę – posiadają rady nadzorcze. A w nich spokojnie można pozatrudniać koleżanki i kolegów z innych miast, za co w zamian oni zrewanżują się tym samym. Oczywiście potrzebny był zdany specjalny egzamin państwowy, który wymagał sporej wiedzy z zakresu prawa i ekonomii albo tytuł doktora z tych dziedzin (prawo kanoniczne też wchodzi w grę). Na szczęście z pomocą przyszli towarzysze z Warszawy, którzy rozszerzyli listę uprawnionych do zasiadania w radach nadzorczych o absolwentów studiów MBA. A te natychmiast pojawiły się w ofercie wielu lokalnych wyższych uczelni. Jeżeli ktoś myśli, że to tylko Collegium Humanum, to jest w wielkim błędzie. Wystarczy rozejrzeć się po zagłębiowskich miastach i sprawdzić listę absolwentów tych niesłychanie „wymagających” studiów. W ostatnich latach powstały patologiczne sieci wzajemnych powiązań, dzięki którym dochody niektórych samorządowców podwoiły się. Co ciekawe, polityczne poglądy (o ile w ogóle działacze samorządowi je posiadają) nie mają tu większego znaczenia – „kradzież” zgodnie z prawem cieszy się ponadpartyjnym poparciem. Szczególnie bliskie są związki Wrocławia z naszym regionem. Zresztą Prezydent tego miasta Jacek Sutryk, jest mistrzem legalnego wyciągania publicznych pieniędzy dla siebie i swoich współpracowników. Co zresztą nie przeszkadza mu cieszyć się poparciem partii nazywających siebie demokratycznymi – Nowej Lewicy i Koalicji Obywatelskiej.
Dlaczego ugrupowania, które mają pełne usta zapewnień o potrzebie uczciwości osób działających w sferze publicznej, popierają tak skompromitowanych działaczy jak obecny Prezydent Wrocławia? To proste. Osoby te cieszą się poparciem większości swoich mieszkańców, którzy nie kojarzą najczęściej innych kandydatów (urzędujący prezydenci promują się bezustannie patronując wszelakim imprezom i zapraszając mieszkańców na wszelkie miejskie wydarzenia – zarówno w mediach elektroniczny, nośnikach reklamy zewnętrznej, jak i w „samorządowych” gazetach, które w pełni kontrolują) i bez problemu zdobędą reelekcję. Po co więc robić sobie z nich wrogów i utrudniać dostęp swoich członków do miejscowych konfitur, o czym przecież właśnie włodarze miast będą decydowali?
W 2018 roku Platforma Obywatelska wystawiła w Gdańsku Jarosława Wałęsę w wyborach na Prezydenta tego miasta. Obawiano się, że toczące się śledztwa związane z zatajeniem w oświadczeniach majątkowych części posiadanych przez Pawła Adamowicza nieruchomości (ich cena była preferencyjna, a i źródło pochodzenia środków na ich zakup było co najmniej wątpliwe) mogą uniemożliwić mu pokonanie słynącego z uczciwości (potwierdził to w ujawnionych ostatnio nagraniach Daniel Obajtek i nie był to w jego ustach komplement) kandydata Prawa i Sprawiedliwości, Kacpra Płażyńskiego. Wałęsa zajął jednak dopiero trzecie miejsce i Platformie nie pozostawało nic innego jak poprzeć w drugiej turze urzędującego Prezydenta, „zapominając” o ciągnących się za nim aferach. Adamowicz zdecydowanie pokonał Płażyńskiego, a jego późniejsza tragiczna śmierć zatarła wszelkie związane z jego osobą kontrowersje.
Sukces wyborczy Pawła Adamowicza pokazał, że krystaliczna uczciwość nie jest najważniejszą cechą wymaganą od kandydatów na najwyższe urzędy publiczne, chociaż zapewne zapytywani o to wyborcy uznaliby to za warunek sine qua non swojego poparcia. Podobnie jest zresztą z kandydatami na posłów, senatorów i radnych. Liczy się przede wszystkim przynależność polityczna (ci sami kandydaci startujący na partyjnych listach uzyskują wielokrotnie większe poparcie niż walcząc o głosy wyborców z list niezależnych komitetów) oraz odpowiedni pijar. W tym ostatnim przypadku coraz większe znaczenie mają zasięgi w mediach społecznościowych, w których najlepiej być obecnym na długo przed wyborami. Pokazuje to zresztą przykład Łukasza Litewki, który cieszy się bałwochwalczym wręcz uwielbieniem swoich internetowych fanów. Ci, co znają go osobiście, mają już bardziej zróżnicowane opinie o nim i jego działalności.
Coraz mniejszą rolę odgrywa za to program z jakim startuje się w wyborach. Im bardziej obszerny i szczegółowy, tym gorzej. Mało kto go przeczyta, a jeszcze mniej osób jest w stanie zrozumieć. Poza tym jego napisanie wymaga posiadania wiedzy o swoim mieście i jego problemach, a to często przekracza zdolności intelektualne wielu kandydatów. Ważniejsze jest dobre zdjęcie (najlepiej z jakimś zwierzakiem), chwytliwe hasło i pochwalenie się działalnością charytatywną. Tak jakby radny był wyłącznie działaczem społecznym, a nie osobą stanowiącą lokalne prawo i kontrolującą działalność władzy wykonawczej.
Demokracja przedstawicielska przeżywa kryzys. Wybory samorządowe są tylko tego przejawem. Teoretycznie wyborcy powinni wybierać osoby uczciwe, kompetentne i gwarantujące, że najlepiej zrealizują interesy zarówno całej wspólnoty jak i samych wyborców. Wymaga to jednak ze strony głosujących wiedzy, stałego zainteresowania sprawami publicznymi oraz umiejętności racjonalnego myślenia. Zwolennicy demokracji przedstawicielskiej od samego początku zdawali sobie sprawę, że to raczej pobożne życzenia niż rzeczywistość. Stąd ich rezerwa, a czasami wręcz niechęć, przed przyznaniem praw wyborczych wszystkim obywatelom. Z czasem jednak obawa przed rewolucją (wybory to swoisty wentyl bezpieczeństwa) zmusiła ich do pogodzenia się z powszechnym prawem wyborczym. Wydawało się zresztą, że rozpowszechnienie edukacji oraz dostępności do mediów poprawi sytuację. Pierwsza połowa XX wieku pokazała jak bardzo naiwne było to myślenie. Masowe rzezie dwóch światowych wojen na jakiś czas otrzeźwiły wyborców – rozum ludzki zwykle dochodzi do głosu na zgliszczach i stosach trupów. Ale to już odległa przyszłość, o której obecne młode pokolenia nic nie wiedzą. Nie dlatego, że nie ma tego w podstawie programowej i podręcznikach. Większości z nich to po prostu w ogóle to nie interesuje. Podobnie jak nasze życie publiczne. Jeżeli idą do wyborów, to kierują się przy swoim wyborze informacjami z mediów społecznościowych bez głębszej refleksji nad tym, co tam wyczytają i ile w tym prawdy.
Każdy system ustrojowy ma swój czas i swoje miejsce. Nie ma uniwersalnych rozwiązań, które sprawdzałyby się wszędzie i w każdym okresie niezależnie od okoliczności społeczno-gospodarczych i kulturowych. Widoczny nie tylko w Polsce kryzys demokracji przedstawicielskiej wymaga fundamentalnych zmian. Na razie dominuje jednak przekonanie, że trzeba tylko wrócić do dawnych dobrych czasów i znowu będzie dobrze. Takie myślenie zazwyczaj dominuje w początkowym okresie kryzysu, gdy jest on już dobrze widoczny – przykładem mogą być chociażby próby reform ustrojowych I Rzeczpospolitej w XVIII wieku będące próba powrotu do czasów złotego wieku. Dopiero z czasem przychodzi refleksja, że to nie działa i trzeba o wiele bardziej radykalnych zmian. Nie tylko w Polsce jeszcze do tego etapu nie dojrzeliśmy.
Karol Winiarski