Falstart
Kontrasygnata premiera Donalda Tuska pod decyzją Prezydenta Andrzeja Dudy o mianowaniu sędziego (czy też neosędziego jak chcą niektórzy) Krzysztofa Wesołowskiego na przewodniczącego kolegium, które ma wyłonić prezesa Izby Cywilnej Sądu Najwyższego na trzyletnią kadencję, spowodowało wzmożenie środowiska sędziowskiego, a przynajmniej jego najbardziej radykalnej części. Fala krytyki, która spadła na szefa rządu zmusiła go do wyjaśnienia okoliczności złożenia przez niego podpisu pod tym dokumentem. Donald Tusk przyznał się do błędu, tyle że popełnionego przez najbliższego współpracownika – Macieja Berka. Ta mało honorowa wymówka (w końcu to premier złożył stosowny podpis i ponosi za niego odpowiedzialność), wzbudziła jednak wątpliwości co do jej prawdziwości, a co za tym idzie co do prawdziwych motywów podjęcia tej decyzji.
Twierdzenie o błędzie popełnionym przez urzędników Kancelarii Prezesa Rady Ministrów dość szybko zostało podważone przez dziennikarzy, którzy ujawnili wydarzenia poprzedzające nieszczęsną nominację. Okazało się, że pierwszą kandydatką Prezydenta była Małgorzata Manowska, Pierwsza Prezes Sądu Najwyższego. Ze względu jednak na wątpliwości co do możliwości łączenia dwóch funkcji (pani prezes musiałaby sama do siebie przesyłać dokumenty), Maciej Berek doprowadził do wycofania się Prezydenta z tej propozycji. Trudno więc uwierzyć, że nie zwrócił uwagi na kolejny wniosek, który wpłynął z Kancelarii Prezydenta i bez głębszej refleksji podsunął go premierowi do podpisu. Zresztą minister nie poniósł żadnych konsekwencji za swój rzekomy błąd i do tej pory nie zabrał w tej sprawie głosu. Pokazuje to instrumentalny stosunek Donalda Tuska do własnych współpracowników i ich skrajną lojalność wobec szefa. Patologiczną lojalność.
Alternatywną koncepcją wyjaśnienia tajemnicy kontrasygnaty jest rzekomy układ zawarty pomiędzy Andrzejem Dudą a Donaldem Tuskiem w trakcie tajemniczego spotkania na okręcie wojennym. Zgodnie z nią Prezydent w zamian za kontrasygnatę miał obiecać ustąpienie w kilku ważnych dla Donalda Tuska kwestiach. W tym kontekście mówiono przede wszystkim o wyrażeniu zgody na zgłoszenie kandydatury Piotra Serafina na komisarza UE. Tyle, że był to sukces nie Donalda Tuska, a Andrzeja Dudy. Kandydatura Piotra Serafina nie była zagrożona. Nie ma powodów przypuszczać, że Ursula von der Leyen uwzględniłaby jakiekolwiek zastrzeżenia Andrzeja Dudy i nie zaakceptowała zgłoszonego przez Donalda Tuska kandydata. Za to premier występując do Prezydenta o zaakceptowanie tej kandydatury musiał (nie po raz pierwszy) połknąć własny język. Przez wiele miesięcy twierdził (a za nim oczywiście wszyscy politycy rządzącej koalicji), że uchwalona pod koniec poprzedniej kadencji ustawa przyznająca Prezydentowi znaczące uprawnienia w procesie nominacyjnym na stanowiska w instytucjach międzynarodowych, jest niekonstytucyjna (oczywiście kwestionowanie zgodności ustawy z Konstytucją jest zdaniem premiera w pełni z tą Konstytucją zgodne) i nie będzie stosowana. Tymczasem „zapominając” o własnych zapowiedziach, posłał stosowny wniosek do Prezydenta, a ten z satysfakcją go zaakceptował. Jeżeli mówimy o układzie, to właśnie w tym przypadku można się zastanawiać co w zamian za własną kapitulację uzyskał od Prezydenta szef rządu. Jeżeli nic, to włączając do tego nieszczęsną kontrasygnatę, rezultat ostatnich politycznych gier, tak ulubionych przez Donalda Tuska, wynosi 2:0 dla Andrzeja Dudy.
Jeżeli nie błąd, nie układ, to co? Otóż dość prawdopodobna hipoteza (najkorzystniejsza z punktu widzenia Donalda Tuska) mówi o balonie próbnym. Zgodnie z nią Donald Tusk zrozumiał (o ile od początku o tym nie wiedział), że kampanijny pomysł wyeliminowania z sądownictwa kilku tysięcy tzw. neosędziów („wymuszony” przez Stowarzyszenie Sędziów Polskich Iusticia) jest poronionym pomysłem i postanowił sprawdzić czy można się niego wycofać bez poważnych kosztów politycznych. W wielu innych sprawach udało się to osiągnąć i coraz trudniej jakikolwiek problem, w którym polityka obecnego rządu różniła się od poprzedników (PiS na potęgę zaczął wykorzystywać pieniądze publiczne dla celów partyjnych i osobistych w drugiej kadencji). Kwestie wymiaru sprawiedliwości były jednymi z ostatnich, w których były one jeszcze widoczne. Gdyby nominacja „neosędziego” Krzysztofa Wesołowskiego nie wywołała większych protestów, można byłoby stopniowo oswajać opinię publiczną z bardziej ograniczoną wersją weryfikacji środowiska sędziowskiego – eliminacji tylko tych, którzy najbardziej gorliwie wspierali poprzednią władzę, co w oczywisty sposób naruszało zasadę apolityczności. Pozwoliłoby to uniknąć paraliżu wymiaru sprawiedliwości i jednocześnie umożliwiłoby pozbycie się najbardziej skompromitowanych sędziów zgodnie z obowiązującymi zasadami. Tyle, że Donald Tusk zderzył się z murem.
Reakcja środowiska sędziowskiego, a w zasadzie grupy najbardziej nieprzejednanych radykałów (większość sędziów, podobnie jak w całym społeczeństwie, to konformiści, którzy biernie podporządkowują się największym krzykaczom) rzuciła się z furią na Donalda Tuska. Siła sprzeciwu mocno musiała go zaskoczyć. Dlatego musiał znaleźć wytłumaczenie swojego zachowania. Układ z Prezydentem byłby mocno kompromitujący. Wymyślono więc błąd, a apologeci lidera PO zaczęli wychwalać jego zdolność przyznania się do niego. Tyle, że błąd miał zostać popełniony przez innych, a w rzeczywistości prawdopodobnie w ogóle go nie było. Tusk po prostu wybrał – oczywiście z jego punktu widzenia – mniejsze zło.
Cała sytuacja fatalnie rokuje na przyszłość. Jeżeli za rok wybory prezydenckie wygra przedstawiciel obozu rządowego, problem neosędziów wróci na polityczną wokandę. Nie będzie już wówczas przeszkody, ale też i wygodnego wytłumaczenia, że wszystkie zmiany są niemożliwe z powodu oporu Andrzeja Dudy. Realizacja żądań sędziowskich radykałów doprowadzi do paraliżu wymiaru sprawiedliwości i odbiłaby się negatywnie na wizerunku koalicji – dla zdecydowanej większości Polaków kluczowe znaczenie ma szybkość postępowania sądowego, a nie mało zrozumiałe spory o legalność powołania neosędziów. Próba znalezienia bardziej umiarkowanego rozwiązania wywoła oskarżenia o zdradę i wiarołomność (skądinąd zresztą słuszne). Tym się kończy krytyka, która nie bierze pod uwagę, że w razie wyborczego sukcesu trzeba się będzie wywiązać z przedwyborczych obietnic. Nie zawsze da się z nich wykręcić bez większych politycznych kosztów. Co tym razem Donald Tusk uzna za mniejsze zło?
Karol Winiarski