Przemija postać świata
Czołowy francuski (a w zasadzie sabaudzki) konserwatysta okresu restauracji, hrabia Joseph de Maistre, ze smutkiem musiał przyznać „długo nie rozumieliśmy zupełnie rewolucji, której byliśmy świadkami, długo braliśmy ją za zdarzenie. Byliśmy w błędzie, to jest epoka”. Wielki myśliciel i filozof zrozumiał, że rewolucja francuska nie była incydentalną pomyłką w historii, której skutki można w prosty sposób zlikwidować, ale przejawem o wiele głębszej przemiany społecznej w sposób trwały przekształcającej ówczesny świat. Ta epokowa zmiana nie była wyjątkiem w dziejach świata. Powtarza się z narastającą częstotliwością co jakiś czas. Właśnie jesteśmy świadkami kolejnej.
Wygrana Donalda Trumpa w 2016 roku wydawała się chwilowym zaślepieniem amerykańskich wyborców. Łudzono się, że inny kandydat Demokratów, z łatwością pokonałby ekscentrycznego reprezentanta Republikanów. Zresztą nawet jego fatalnie dobrana przeciwniczka – Hilary Clinton – zdobyła prawie trzy miliony głosów więcej i tylko absurdalny system wyborczy umożliwił Trumpowi zdobycie Białego Domu. Po czterech latach wróciła „normalność” – Joe Biden pokonał urzędującego Prezydenta, co w USA zdarza się wyjątkowo rzadko. Starano się nie zauważać, że Donald Trump zdobył kilka milionów głosów więcej niż w poprzednich wyborach, a jego dominacja w obozie republikańskim nie podlegała już dyskusji. Zwycięstwo Bidena było minimalne, a decydujące znaczenie mogła mieć pandemia i związane z nią załamanie gospodarcze, które mocno osłabiło poparcie dla urzędującego Prezydenta.
Wydarzenia z 6 stycznia 2021 roku w Waszyngtonie powinny ostatecznie skompromitować Donalda Trumpa i uniemożliwić mu powrót do czynnej polityki. A jednak tak się nie stało. Były Prezydent bardzo szybko odzyskał poparcie czołowych polityków Partii Republikańskiej, którzy po szturmie na Kapitol się od niego odcięli, a już po paru miesiącach zaczęli pielgrzymować do jego florydzkiej rezydencji złożyć hołd wasalny i prosić o przebaczenie. Powód był oczywisty. Donald Trump dalej cieszył się poparciem przytłaczającej większości republikańskich wyborców i był zdecydowanym faworytem sondaży prezydenckich. Potwierdziły to prawybory, w których zmiażdżył swoich konkurentów, a obecnie ma realne szanse zwycięstwo w starciu z Kamalą Harris. Osiem lat temu wyborcy mogli nie do końca mieć świadomość kogo wybierają. Teraz trudno będzie w taki sposób wytłumaczyć ich wybór.
Prawicowi populiści są w ofensywie nie tylko w najważniejszym państwie zachodniego świata. Praktycznie wszystkie wybory w ostatnich miesiącach pokazują znaczący wzrost poparcia dla ugrupowań radykalnych zwanych czasami alt-rightem. Daleko im do zdobycia większości, ale ich sukcesy wywołały gwałtowną reakcję w partiach establishmentowych, które starają się przejmować niekiedy najbardziej skrajne postulaty. W tej sytuacji nawet zwycięstwo ugrupowań, które określają siebie jako liberalno-demokratyczne, niewiele zmienia. Chyba najbardziej wyrazistym przykładem nastania nowej epoki w polityce jest przykład Polski. Polityka rządu Donalda Tuska w wielu kwestiach (migracja, reforma traktatowa UE, tworzenie największej armii w Europie, renatulizacja środowiska, stosunki z Ukrainą) niczym się nie różni od tego co robiły poprzednie władze. Nie dlatego, że wielka nadzieja liberalno-demokratycznej Europy zmieniła swoje przekonania. To, co rzeczywiście myśli Donald Tusk nie ma większego znaczenia, ponieważ sprawując władzę kieruje się nie własnymi poglądami, a wynikami badań opinii publicznej. I na tym właśnie polega ta epokowa zmiana, która ma miejsce na świecie.
W każdym systemie politycznym władza musi się liczyć z opinią społeczeństwa. W demokracji jest ona zinstytucjonalizowana i wyrażana w postaci wyborów, co zmusza polityków do ciągłego zabiegania o poparcie wyborców, którzy na dodatek oczekują natychmiastowej realizacji składanych obietnic. W systemach autorytarnych ta zależność nie jest taka bezpośrednia – rządzący nie mogą utracić władzy w wyniku wyborów. Zawsze jednak grozi wybuch społecznego niezadowolenia czy nawet rewolucji. Dlatego dyktatorzy muszą nie tylko dbać o lojalność wojska i policji, ale także starać się zaspokajać aspiracje swoich poddanych i minimalizować groźby buntu. W ten sposób doszło do niesamowitej demokratyzacji systemu sprawowania władzy. Niektórzy nazywają to populizmem, ale czyż populizm nie jest najwyższym stadium demokracji? Czyż stałe wsłuchiwanie się w oczekiwania wyborców nie spełnia w najwyższym stopniu pojęcia władzy ludu? Czyż nie jest to bliskie osiągnięcia ideału demokracji bezpośredniej, w której decyzje zależą bezpośrednio od obywateli, a nie ich przedstawicieli weryfikowanych jedynie wyborczo co kilka lat?
Zdeklarowani liberalni demokraci mają coraz większy problem z pogodzeniem zasady większości z fundamentalną wartością całej liberalnej ideologii – przekonaniem o konieczności przestrzegania coraz bardziej rozbudowanego katalogu praw człowieka. Kiedyś wydawało się, że nie ma tu żadnej sprzeczności – przecież większość społeczeństwa nie będzie działała na własną szkodę. Tyle, że prawa człowieka z samej swojej istoty bardzo często dotyczą mniejszości. A mniejszości nie zawsze są tolerowane przez większość. Większość, która ma prawo głosu. Ale przecież praw człowieka nie można uchylić w wyniku głosowania. A skoro jest ich coraz więcej (chociaż jako naturalne miały być trwałe i niezmienne), to pole do demokratycznej decyzji ulega radykalnemu zawężeniu. To zaś rodzi sprzeciw i poczucie pozbawienia wpływu na podejmowane w państwie decyzje. Oczywistym było, że znajdą się tacy, którzy będą tę frustrację starali się wykorzystać. Kolejne kryzysy gospodarcze i gwałtowne zmiany obyczajowe w powiązaniu z rozpowszechnieniem mediów społecznościowych, dały im możliwość zrealizowania swoich politycznych planów. I właśnie skutecznie z tego korzystają.
Trawestując „Manifest Komunistyczny” można powiedzieć, że widmo prawicowego populizmu krąży po świecie. Zwolennicy demokracji suwerennej, zwanej też nieliberalną, przekonują, że wszelkie próby ograniczenia woli społeczeństwa oznaczają naruszenie fundamentalnej zasady demokracji jaką jest suwerennoś
narodu. To nie tylko narracja Władymira Putina, Recepa Erdogana czy Victora Orbana. Powoli zaczyna ona pojawiać się w wypowiedziach politykach, których do tej pory o populizm nikt nie oskarżał. Skoro można zawiesić prawo do azylu z powodu jego wykorzystywania przez wrogie nam siły, to również dobrze można radykalnie ograniczyć prawo do obrony, skoro większość społeczeństwa będzie sobie tego życzyła. Przecież ono też wykorzystywane jest przez gangsterów i terrorystów. I politycznych przeciwników.
W dość powszechnym przekonaniu są dwa sposoby pokonania populistów. Pierwszy polega na posługiwaniu się podobnymi metodami w kampanii wyborczej, a następnie po zwycięstwie, realizowanie zupełnie innej, tradycyjnej polityki. Poza uzasadnioną wątpliwością co do skuteczności tej metody – wyborcy mogą przecież wybrać oryginał, a nie kopię – kluczowa jest kwestia moralna. Czy etycznym jest świadome okłamywanie wyborców w celu zdobycia lub utrzymania władzy? Czy fundamentalny element demokracji – kampania wyborcza, w której kandydaci starają się przekonać wyborców do swoich racji – nie przekształca się w ten sposób w paradę oszustów? I jak długo można w taki sposób manipulować „ciemnym ludem”. W końcu nawet najgłupszy wyborca zrozumie, że robi się z niego durnia.
Drugi sposób to kontynuowanie populistycznej narracji także po osiągniętym zwycięstwie. Tym bardziej, że w trakcie kadencji parlamentarnej są jeszcze inne wybory – samorządowe, europejskie, prezydenckie. A na dodatek co chwila przeprowadzane są badania preferencji wyborczych, które na bieżąco pokazują ocenę prowadzonej polityki. Jej zgodność z przedwyborczymi deklaracjami uwiarygadnia też rządzących i zwiększa szansę na kolejne sukcesy wyborcze. Tylko jakie to ma znaczenie, skoro i tak realizuje się taką samą politykę co polityczni przeciwnicy i utrata władzy niczego by w tym względzie nie zmieniła?
Jest kilka aksjomatów w polskiej narracji politycznej – przynależność do UE i NATO, rosyjskie zagrożenie, sojusz z USA i oczywiście demokracja. Nawet jeżeli większość z nich wydaje się dzisiaj oczywistością, to jutro już tak być nie musi i warto się zastanowić nad okolicznościami, które musiałyby zaistnieć, aby nasza polityka w tych kwestiach uległa zmianie. Dotyczy to także demokracji w jej dzisiejszym rozumieniu obejmującym przede wszystkim powszechne prawo wyborcze wszystkich pełnoletnich obywateli. Taki sposób jej definiowania jest stosunkowo świeży – jeszcze w XIX wieku (nie mówiąc o demokracji ateńskiej), nie wszyscy obywatele nawet w sposób pośredni mogli współdecydować o polityce swojego państwa. W przeszłości wprowadzano różne ograniczenia obawiając się nieodpowiedzialności wyborców i niesamodzielności ich politycznych decyzji. Przecież tak pozytywnie powszechnie oceniana decyzja Sejmu Wielkiego o odebraniu praw politycznych szlachcie-gołocie, właśnie na tym polegała. Nie ma idealnych systemów ustrojowych, które w każdym kraju, w każdych warunkach i w każdym czasie funkcjonowałaby w sposób idealny. Zmieniające się okoliczności zmuszają do reform politycznych, o ile państwo ma przetrwać i się rozwijać. W XVI wieku demokracja szlachecka zapewniła Rzeczpospolitej mocarstwową pozycję w Europie przy największej wówczas na kontynencie politycznej partycypacji społecznej. Dwa wieki później doprowadziła do upadku naszego państwa. Reformy nastąpiły zbyt późno. Czy teraz też tak będzie?
Karol Winiarski