Rok nie wyrok
Pierwsza rocznica utworzenia rządu Donalda Tuska nie stała się okazją do świętowania. Koalicja Obywatelska ograniczyła się do krótkiego spotu, w którym oczywiście chwaliła się swoimi osiągnięciami. Prawo i Sprawiedliwość, co nietrudno było przewidzieć, uznało miniony rok za najgorszy w historii Polski. W analogii do zawodów łyżwiarstwa figurowego można powiedzieć, że oba ugrupowania wykonały program obowiązkowy. Na dowolny nikt nawet nie czekał. Prędzej w Polsce wylądują kosmici niż nasi politycy zaskoczą nas czymś oryginalnym i nieprzewidzianym. Nawet afery już tak spowszechniały, że stały się trwałym elementem codziennych przekazów medialnych.
Żeby cokolwiek obiektywnie ocenić, należy najpierw określić kryteria tejże oceny. Gdyby brać pod uwagę oczekiwania, które żywili najbardziej entuzjastycznie nastawieni zwolennicy obecnie rządzącej koalicji, bilans pierwszego roku wypada blado. Kilka mniej lub bardziej sensownych programów społecznych to kontynuacja pomysłu poprzedników, którzy dzięki transferom socjalnym sprawowali władzę przez osiem lat. Tyle, że oznacza to dalsze pogorszanie sytuacji finansów publicznych – w przyszłym roku czeka nas prawie 300-miliardowy deficyt i zadłużenie zbliżające się do poziomu 60% PKB. Są to oczywiście odłożone w czasie efekty radosnej polityki rozdawniczej poprzedniego rządu, ale i obecne władze znacząco przykładają się do poważnego kryzysu finansowego, który czeka nas w przyszłości.
Coraz wyraźniej widać za to najpoważniejszy problem obecnej koalicji – brak wizji Polski, która ma być efektem ich rządów. Inicjatywy, które się pojawiają, mają na celu jedynie rozwiązanie bieżących problemów lub po prostu zaspokojenie oczekiwań wyborców. Nie tylko, że nie stanowią one elementu realizacji jakiegoś szerszego programu, ale często wprowadzają jedynie jeszcze większy chaos w systemie, czego przykładem jest renta wdowia (a wystarczyło wprowadzić równy podział składek odprowadzanych do ZUS przez małżonków w trakcie trwania ich związku, aby kompleksowo i sprawiedliwie rozwiązać problem nie tylko wdów, ale i żon wymienionych przez partnerów na nowszy model). Tyle, że taki program musiałby istnieć. Tymczasem mimo dwumiesięcznego okresu przygotowywania się do przejęcia władzy po październikowych wyborach, uzgodniono jedynie kilka ogólników, co do których wszyscy koalicjanci gotowi byliby się zgodzić. Dlatego zamiast wprowadzania w życie programu naprawy państwa, mamy ambicjonalną walkę poszczególnych partii, a czasami nawet pojedynczych polityków (Ryszard Petru), o przeforsowanie ich własnych pomysłów, które często stoją wręcz w sprzeczności z przedwyborczymi zapowiedziami. Jak bowiem naprawić służbę zdrowia, gdy jednocześnie obniża się wysokość składki zdrowotnej?
Zgodnie z dość powszechną opinią, podzielaną zresztą przez wielu europejskich polityków, Donald Tusk jest bohaterem, który odsunął od władzy populistyczną prawicę. Nie wiemy oczywiście jak wyglądałby obecny Sejm, gdyby nie powrót lidera Platformy Obywatelskiej z Brukseli do krajowej polityki, ale z pewnością jego zdolności polityczne walnie przyczyniły się do zwycięstwa antypisowskiej koalicji w wyborach parlamentarnych 15 października 2023 roku. Tyle, że sukces w dużym stopniu był możliwy dzięki zastosowaniu broni, którą do tej pory posługiwał się przeciwnik – populistycznym obietnicom nie biorącym pod uwagę prawnych i ekonomicznych realiów. Po wyborach zresztą niewiele w tej sprawie się zmieniło. W zasadzie każde posunięcie, a już na pewno każde publiczne wystąpienie szefa rządu, ma na celu przypodobanie się większościowej części elektoratu. Jednocześnie nie podejmuje on żadnych decyzji, które mogłyby być źle odebrane przez wyborców. Ta taktyka zapewniła wzrost zaufania do osoby Donalda Tuska i stabilizację notowań Koalicji Obywatelskiej. Ale już w przypadku całego rządu, oceny są coraz gorsze. Trzeba też pamiętać, że o ostatecznym wyniku każdych wyborów decydują nie przedwyborcze deklaracje wyborców, ale głosy, które rzeczywiście wrzucają do wyborczej urny. Ostatnio boleśnie przekonała się o tym Kamala Harris.
Sprawności działania rządu nie sprzyja jego konstrukcja. Partie koalicyjne podzieliły się stanowiskami ministrów, ale już nie ministerstwami. W każdym resorcie stanowiska wiceministrów objęli wysocy działacze pozostałych partii, niejednokrotnie skłóceni ze swoimi zwierzchnikami, a prawie zawsze realizujący politykę swoich ugrupowań lub własne pomysły. Odwołanie każdego z nich wymaga zgody jego partyjnego szefa i praktycznie możliwe jest to wyłącznie, gdy na jaw wychodzą kompromitujące materiały ujawniane przez dziennikarzy. Ale gdy minister ma silne plecy, to nawet jego kolejne wpadki nie są w stanie mu zaszkodzić. Najbardziej jaskrawym przykładem jest minister nauki i szkolnictwa wyższego Dariusz Wieczorek, którego działania już dawno powinny odesłać go na zieloną trawkę. Ponieważ jednak jest on kumplem Włodzimierza Czarzastego (jeszcze ze Stowarzyszenia Ordynacka), włos z głowy mu nie spadł. Donald Tusk udaje silnego przywódcę rozstawiającego po kątach swoich ministrów. Gdy jednak rzeczywiście pojawia się potrzeba stanowczych działań, okazuje się bezradnym miękiszonem. Tak jak jego poprzednik. I nie ma w tym nic dziwnego, ponieważ najważniejsza jest arytmetyka sejmowa – bez Solidarnej Polski kiedyś, a obecnie Nowej Lewicy czy Trzeciej Drogi, rząd nie ma większości. Dlatego politycy partii koalicyjnych mogą sobie pozwolić na krytykę własnego rządu, a projekty rządowe upadają niejednokrotnie z powodu weta. Tyle, że nie Prezydenta Dudy, a jednego z koalicyjnych ugrupowań.
W powszechnej opinii komentatorów sprzyjających obecnemu rządowi, koalicja ruszy z miejsca po zwycięstwie Rafała Trzaskowskiego. Te same osoby wieszczą upadek rządu i przedterminowe wybory w przypadku zwycięstwa Karola Nawrockiego. Tymczasem może być dokładnie odwrotnie, a już na pewno nie grozi nam skrócenie kadencji Sejmu. Nikt nie będzie dążył do przedterminowych wyborów, żeby ryzykować oddanie władzy, a biorąc pod uwagę obecną sytuację, może nawet własną wolność. Rozpad rządu również jest mało realny. Opuszczenie koalicji rządowej łączyć by się musiało z rezygnacją z ciepłych posadek w rządzie i spółkach skarbu państwa. Dla partyjnych liderów odsunięcie ich członków od koryta byłoby równoznaczne z pozbawieniem przywództwa – po co komu wódz, który nie zapewnia łupów. Dlatego groźba utraty władzy po kolejnych wyborach i odwetu ze strony Prawa i Sprawiedliwości zamiast doprowadzić do rozpadu koalicji, przynajmniej na jakiś czas ją scementuje.
Przejęcie Pałacu Prezydenckiego może się za to stać początkiem końca koalicji. Już sama kampania wyborcza jeszcze bardziej pogorszy współpracę między współrządzącymi partiami. Zarówno Szymon Hołownia, jak i Magdalena Biejat nie mogą nie atakować Rafała Trzaskowskiego. Jeżeli chcą pozyskać dodatkowe głosy, to tylko kosztem reprezentanta Koalicji Obywatelskiej. Jego zwycięstwo w wyborach umocni najsilniejsze ugrupowanie obecnego układu władzy kosztem mniejszych koalicjantów. A to z kolei zmusi ich do bardziej asertywnej postawy wobec Koalicji Obywatelskiej oraz silniejszego akcentowania swoich postulatów. Postulatów, które nie będą akceptowane przez pozostałe ugrupowania albo po prostu na ich realizację nie będzie pieniędzy w budżecie.
„Zdobycie” Pałacu Prezydenckiego ma odblokować ostatnią przeszkodę uniemożliwiającą koalicji pełne rozwinięcie skrzydeł. Tylko, że w praktyce pozbawi rządzących ostatniej wymówki tłumaczącej własną niezborność i brak pomysłów. Andrzej Duda w ciągu roku zawetował tylko cztery ustawy i tyleż samo skierował do Trybunału Konstytucyjnego (co jeśli chodzi o skutek nie robi różnicy). W tym samym okresie podpisał ponad sto ustaw – najczęściej nowelizacji już istniejących. Trudno więc uznać, że Prezydent jest prawdziwym hamulcowym uniemożliwiającym realizację programu koalicji. Tego programu po prostu nie ma i prezydentura Rafała Trzaskowskiego w pełni tę smutną prawdę obnaży. Być może uda się uchwalić kilka ustaw „przywracających praworządność”, ale doprowadzą one do jeszcze większego chaosu w wymiarze sprawiedliwości. Trudno będzie zresztą zignorować opinię Komisji Weneckiej, która ostatnio uznała, że nawet poprzez zmiany Konstytucji nie można skrócić kadencji sędziów Trybunału Konstytucyjnego. A to oznacza, że jeszcze przez kilka lat nominaci Prawa i Sprawiedliwość będą mieli w nim większość. I to nawet po wyeliminowaniu tzw. „sędziów-dublerów”. Pozostanie ignorowanie wyroków tego organu, co z praworządnością niewiele ma wspólnego.
Prekampania przed wyborami prezydenckimi w najbardziej chyba oczywisty sposób pokazuje, w którym kierunku zmierza współczesna demokracja. Nie dość, że kandydaci obiecują gruszki na wierzbie, to jeszcze koncentrują się na zagadnieniach, które nie wchodzą w zakres uprawnień prezydenckich. Tyle, że w sytuacji wyborów powszechnych nie mają innego wyjścia. Trudno przecież wyjść do wyborców z przekazem, że Prezydent RP pełni głównie funkcje reprezentacyjne i ma co najwyżej możliwość blokowania propozycji większości parlamentarnej, a i to tylko w sytuacji, gdy ta nie posiada ponad 60% mandatów w Sejmie. Wyborcy chcą człowieka czynu, zmieniającego rzeczywistość. A że to rola premiera, a nie Prezydenta, to już do większości nie dociera z powodu ich totalnej ignorancji prawnoustrojowej. Dlatego kampania (a wcześniej prekampania) przed wyborami prezydenckimi staje się paradą oszustów, w której wszyscy kandydaci świadomie okłamują wyborców, żeby tylko pozyskać ich głosy. W dłuższej perspektywie kompromituje to oczywiście demokrację, ponieważ rozczarowanie elektoratu niespełnianiem obietnic wyborczych powoduje albo ich polityczną bierność, albo udzielanie poparcia politycznym oszołomom z czym ostatnio mieliśmy do czynienia w Rumunii.
Pierwszy rok rządów nie musi przesądzać o bilansie całej kadencji. Tyle, że nic nie wskazuje na możliwość zaistnienia radykalnej zmiany po wyborach prezydenckich. Dlatego najprawdopodobniej gabinet Donalda Tuska w oczach osób zainteresowanych polityką przejdzie do historii jako rząd niespełnionych nadziei, wegetacji i wewnętrznych sporów. Ale ocena większości społeczeństwa bardziej zależeć będzie od sytuacji gospodarczej, na którą ani Prezydent, ani Prezes NBP, ani nawet premier nie mają większego wpływu – zwłaszcza w krótkim okresie czasu. Jest ona w obecnych czasach całkowicie nieprzewidywalna. Tym bardziej, że za miesiąc inny Prezydent wprowadzi się do swojej siedziby po drugiej stronie Atlantyku. A jego decyzje mogą zmienić sytuację gospodarczą w sposób zdecydowanie bardziej znaczący niż jakiekolwiek decyzje podejmowane przez naszego lokatora Pałacu Prezydenckiego.
Karol Winiarski