Spirala
Premier Donald Tusk z entuzjazmem odniósł się do wstępnych, szacunkowych danych dotyczących tempa wzrostu gospodarczego w Polsce w roku ubiegłym. Miał on wzrosnąć o 2,9% rok do roku i o 3,2% w ostatnim kwartale. To prawdopodobnie jeden z najlepszych wyników w Europie, chociaż niekoniecznie oznacza zdobycia miejsca na podium. Co ciekawe, wyższy wzrost notują obecnie kraje południa Europy (Malta, Cypr, Hiszpania czy Chorwacja), które w poprzednich latach radziły sobie znacznie gorzej. Optymistycznie wyglądają też prognozy na rok 2025, w którym tempo wzrostu naszej gospodarki zdaniem niektórych ekonomistów ma nawet przekroczyć 4%.
Radość premiera jest oczywiście politycznie uzasadniona, ponieważ to jeden z nielicznych ostatnio sukcesów jego rządu. To, że władze średniej wielkości europejskiego kraju w zglobalizowanym (jeszcze) świecie mają marginalny wpływ na przebieg długofalowych procesów gospodarczych, nie ma z marketingowego punktu widzenia większego znaczenia. Większość wyborców ma zerowe pojęcie o ekonomii i ocenia rząd na podstawie aktualnych danych o gospodarce. O ile oczywiście te informacje w ogóle do nich dotrą. Nie zwracają też uwagi na znaczenie otoczenia ekonomicznego naszego kraju. A tu sytuacja jest zróżnicowana. O ile gospodarki naszych sąsiadów pozostają w stagnacji, a nawet recesji, to jednak ogólny trend w rozwoju gospodarczym krajów Unii Europejskiej jest pozytywny. Można więc powiedzieć, że wpisujemy się w ogólnoeuropejskie procesy ekonomiczne. I nie jest to zasługa ani tego, ani poprzedniego rządu.
Słabością wszelkich prognoz ekonomicznych jest brak możliwości przewidzenia tzw. „czarnych łabędzi” czyli niespodziewanych wydarzeń, które w razie pojawienia się, doprowadzają do dezaktualizacji wszelkich prognoz. Zaskoczeniem był nie tylko Covid-19 czy rosyjska napaść na Ukrainę, ale też wielki kryzys finansowy sprzed kilkunastu lat. W 2025 roku „czarnym łabędziem” może się okazać Donald Trump. Jeżeli spełni on swoje zapowiedzi podwyższenia ceł na handel z Unią Europejską (a przykład Kanady, Meksyku czy Chin pokazuje, że jest to możliwe), to transatlantycki handel może otrzymać zabójczy cios. Bajdurzenia, że nie będzie to miało większego wpływu na polską gospodarkę świadczą o kompletnej ekonomicznej ignorancji wypowiadających je osób. W wielu towarach eksportowanych przez państwa zachodnioeuropejskie do USA (głównie z Niemiec), znaczący udział mają komponenty wytwarzane w Polsce. Widać już zresztą jak kryzys niemieckiego przemysłu samochodowego negatywnie wpływa na polskich producentów części motoryzacyjnych.
Trudno jednak do „czarnych łabędzi” zaliczyć procedury nadmiernego deficytu, którymi objętych zostało siedem krajów UE – Francja, Włochy, Belgia, Węgry, Malta, Słowacja i Polska. Zobowiązanie do ograniczenia nadwyżki wydatków nad dochodami może zmusić rządy tych krajów do oszczędności, a to w krótkiej perspektywie przełoży się na osłabienie tempa wzrostu gospodarczego. Z drugiej strony, brak takich działań może doprowadzić do potężnego kryzysu finansowego, przy którym problemy Grecji sprzed kilkunastu lat okażą się mało znaczącym wydarzeniem. W końcu Włochy czy Francja to poza Niemcami największe gospodarki Unii Europejskiej. Bankructwo któregoś z nich doprowadziłoby do upadku strefy euro, a być może nawet do rozpadu UE.
Stan finansów publicznych Polski nie jest aż tak zły jak Włoch (deficyt na poziomie ponad 7% PKB, i zadłużenie zbliżające się do 140% PKB), czy Francji (podobny deficyt i trochę mniejsze zadłużenie, które przekroczyło 110% PKB). Maksymalny deficyt finansów publicznych miał nie przekroczyć w 2024 roku 240,3 mld zł, co stanowiłoby 5,7% PKB. Zapewne nie zostanie on w pełni zrealizowany (po listopadzie był o prawie 100 mld zł niższy), ale biorąc pod uwagę, że zawsze w grudniu rośnie on znacznie szybciej niż w pozostałych miesiącach roku, i tak może on przekroczyć 200 mld zł. i zbliżyć się do granicy 5% PKB. Budżet państwa na rok bieżący przewiduje wzrost deficytu do 289 mld zł., co biorąc pod uwagę inflację i przewidywany wzrost gospodarczy, oznacza utrzymanie poziomu deficytu finansów publicznych na mniej więcej podobnym poziomie w stosunku do PKB.
Znacznie lepiej wygląda poziom naszego długu publicznego, który pod koniec roku prawdopodobnie przekroczył 1,6 bln zł. Kwota robi wrażenie, ale to zaledwie około 50% PKB, a więc znacznie mniej niż w przypadku nie tylko najbardziej zadłużonych krajów (Grecji, Włoch czy Belgii), ale nawet w stosunku do średniej unijnej, która wynosi już ponad 80% PKB. Tyle, że szybkość jego przyrostu w przypadku Polski gwałtownie rośnie. Nie jesteśmy co prawda europejskim liderem, ale i tak w ubiegłym roku przybyło nam około 200 mld nowych długów.
W rzeczywistości deficyt budżetowy i zadłużenie państwa są znacznie większe, ponieważ oprócz zwykłego budżetu mamy dwadzieścia pozabudżetowych funduszy (za rządów Prawa i Sprawiedliwości przybyło trzynaście nowych). W 2024 roku wygenerowały one prawdopodobnie 80 mld zł dodatkowego deficytu, a ich ogólne zadłużenie mogło znacznie przekroczyć 300 mld zł. Prawdopodobnie, ponieważ są one całkowicie poza kontrolą parlamentarną, a o łącznym poziomie ich sytuacji finansowej możemy się dowiedzieć z opóźnieniem z raportów wysyłanych przez polski rząd do UE. W sumie więc zadłużenie państwa mogło zbliżyć się do 2 bln zł i przekroczyć poziom 60% PKB, a więc konstytucyjnej granicy dopuszczalnego zadłużenia (zgodnie z ustawą o finansach publicznych zadłużenie funduszy nie jest brane pod uwagę przy jego wyliczaniu). W przyszłym roku spłacimy co prawda 63 mld długu pozabudżetowego, ale jednocześnie fundusze zadłużą się na kolejne 100 mld zł. Nie ma też żadnych planów likwidacji jakiegokolwiek z nich – pozostanie nawet Fundusz Przeciwdziałania Covid-19, chociaż pandemia skończyła się kilka lat temu. Ta utrzymująca się od wielu lat praktyka skutkuje ograniczoną transparentnością polskich finansów publicznych i zdaniem wielu narusza przepisy Konstytucji. Ale kto by się przejmował Konstytucją, zwłaszcza gdy łamią ją solidarnie obie strony plemiennej nawalanki.
Zaakceptowany Przez Komisję Europejską polski plan redukcji deficytu budżetowego zakłada jego ograniczenie do poziomu 3 proc. PKB w 2028 r. Tyle, że musiałoby to skutkować corocznym oszczędnościami rzędu około 40 mld zł czyli około 1% PKB. Nie za bardzo wiadomo, gdzie te oszczędności miałyby nastąpić. Na dodatek tuż po przedstawieniu projektu budżetu na rok 2028, co musi nastąpić do 30 września roku poprzedzającego, mają odbyć się kolejne wybory parlamentarne. Będzie to więc typowy budżet wyborczy nastawiony na socjalne rozdawnictwo, a obietnice opozycji będą z pewnością jeszcze bardziej kosztowne dla finansów publicznych. Nie należy również oczekiwać likwidacji funduszy pozabudżetowych, ponieważ oznaczałoby to konieczność przyznania się do przekroczenia dopuszczalnej granicy długu ze wszystkimi tego konsekwencjami – finansowymi i prawnymi. Zamiast więc znaczącej redukcji deficytu można się co najwyżej spodziewać jego utrzymania na dotychczasowym poziomie i spowolnienia tempa zwiększania długu publicznego. I to tylko wtedy, gdy wzrost gospodarczy będzie na przyzwoitym poziomie. A tego w kontekście nieprzewidywalności Donalda Trumpa nie można być pewnym. Zawirowania gospodarcze, do których mogą doprowadzić działania amerykańskiego Prezydenta mogą odbić się wówczas negatywnie także na polskiej gospodarce. I wówczas wpadniemy w spiralę zadłużenia, z której wyjście będzie niesłychanie bolesne. Ale kogo to dzisiaj obchodzi.
Karol Winiarski