Porażka chrześcijańskiego realisty
Śmierć w wielkanocny poniedziałek papieża Franciszka zaskoczyła wszystkich, chociaż od wielu tygodni widać było, że jego dni na tym świecie są policzone. Idąc tokiem rozumowania polityków Prawa i Sprawiedliwości, odpowiedzialnym za niespodziewany zgon Ojca Świętego jest J.D. Vance. To z tym nawróconym kilka lat temu na katolicyzm wiceprezydentem USA w Wielką Sobotę spotkał się Franciszek i była to ostatnia rozmowa z zagranicznym gościem odbyta przez ostatniego absolutystycznego władcę w Europie. Jeżeli do śmierci Barbary Skrzypek miało się przyczynić przesłuchanie w sprawie afery „dwóch wież”, to wizyta wielokrotnie krytykowanego przez Franciszka (zwłaszcza za stosunek do migrantów) amerykańskiego polityka, też musiała negatywnie odbić się na stanie zdrowotnym papieża.
Śmierć przywódcy Kościoła Katolickiego nie wzbudziła w Polsce, ponoć tak bardzo katolickim kraju, większych emocji. Franciszek nie był w Polsce postacią wzbudzającą pozytywne odczucia. Początkowo wywołał pewne nadzieje w środowiskach lewicowo-liberalnych, a więc mających mało wspólnego z instytucjonalnym Kościołem. Jego wypowiedzi i gesty pod adresem migrantów, osób nieheteroseksualnych i ubogich wzbudzały niekiedy wręcz entuzjastyczne reakcje. Tyle, że nie poszły za tym prawie żadne konkretne działania w sferze formalno-prawnej (poza ograniczonymi zmianami w sprawie komunii dla rozwodników), a i z czasem Franciszek coraz rzadziej zabierał głos w tych sprawach. Najprawdopodobniej było to spowodowane gwałtowną reakcją konserwatywnego skrzydła Kościoła i obawą papieża przed wywołaniem schizmy. Zresztą wcześniejsze „progresywne” wypowiedzi Franciszka też mogły mieć charakter bardziej taktyczny i służyć złagodzeniu kontestowaniu polityki Kościoła ze strony europejskich katolików, w tym także niektórych hierarchów kościelnych. Dlatego w trakcie swojej wizyty w Polsce, wbrew oczekiwaniom części opinii publicznej, nie krytykował publicznie polskich biskupów, a arcybiskupem krakowskim uczynił Marka Jędraszewskiego – skrajego konserwatystę. Polskim hierarchom, a i znacznej części wiernych, bliżej do swoich afrykańskich współbraci niż do współwyznawców z Europy Zachodniej. Dlatego Franciszek nie miał powodu wspierać bardziej postępowe nurty w gronie polskiego Kościoła.
Franciszkowi udało się jednak doprowadzić do czegoś, co w ostatnich latach wydawało się nieprawdopodobne – zjednoczył przeciw sobie polityków PO i PiS. Chodziło oczywiście o jego wypowiedzi i gesty po wybuchu wojny rosyjsko-ukraińskiej. Totalna krytyka jaka spotkała papieża w całej Europie (ale już niekoniecznie na innych kontynentach) jest trudna do zrozumienia z punktu widzenia nauki Kościoła. Przecież to co mówił Franciszek o konflikcie na Wschodzie najpełniej oddaje ewangeliczny przekaz Jezusa Chrystusa. Czy zmarły papież był naiwnym pacyfistą? Być może, ale dokładnie taką samą postawę prezentował przecież założyciel religii chrześcijańskiej. W kolejnych wiekach Kościół zaczął powoli odchodzić od nauk Syna Bożego, co najpierw zaowocowało rozwojem doktryny „wojny sprawiedliwej”, a w końcu doprowadziło do organizowania wypraw krzyżowych i popierania wojen toczonych przez rodzimych monarchów. Stopniowy powrót do korzeni zaczął się w XIX wieku. Coraz bardziej pacyfistyczną postawę Watykanu widać było w trakcie największych konfliktów w wiekach następnych. Jan Paweł II potępił nie tylko agresję USA i jej sojuszników (w tym Polski) na Irak w 2003, ale również pierwszą wojnę w Zatoce, której celem było wyzwolenie Kuwejtu spod irackiej okupacji. W Polsce starano się tego nie zauważać. Bo w Polsce chrześcijaństwo generalnie słabo się przyjęło.
Brak jednoznacznego potępienia rosyjskiej agresji na Ukrainę wynikał nie tylko z tradycyjnie krytycznego stosunku mieszkańców Ameryki Łacińskiej wobec polityki Stanów Zjednoczonych. Argentyński papież i jego dyplomacja byli w stanie o wiele bardziej obiektywnie niż politycy europejscy ocenić politykę Zachodu wobec Rosji i Ukrainy. Najbardziej szokujące słowa o „szczekaniu NATO pod drzwiami Rosji” były jak potem wyjaśniał papież, cytatem z wypowiedzi anonimowego przywódcy jednego z państw. I chociaż niektórym trudno się z tym pogodzić, były to słowa obiektywnie prawdziwe. Od szczytu Paktu Północnoatlantyckiego w Bukareszcie w 2008 roku, na którym nie osiągnięto consensusu w sprawie przyjęcia Ukrainy do sojuszu, nasz wschodni sąsiad trzymany był w NATO-wskim przedpokoju. Z powodu protestów Rosji nie miano odwagi przyjąć Ukrainy do NATO, ale nie zdecydowano się też na jednoznaczne odrzucenie proatlantyckich aspiracji tego państwa. Wynikało to oczywiście z zasadniczo odmiennej polityki części krajów europejskich (zwłaszcza Niemiec) wobec Rosji, ale w praktyce oznaczało eskalowanie coraz bardziej napiętych stosunków z tym państwem?
Nie oznacza to oczywiście, że Władymir Putin nie jest agresorem i zbrodniarzem. Tyle, że to ocena prawnokarna. Jeżeli kibic Zagłębia w klubowej koszulce sosnowieckiego klubu wszedłby na trybunę zajętą przez kibiców Gieksy czy Ruchu, to najprawdopodobniej dostałby łomot. Z prawnego punktu widzenia wina napastników byłaby oczywista. Ale czy ktokolwiek miałby wątpliwości, że takie zachowanie fana Zagłębia byłoby skrajnie nieodpowiedzialne i samobójcze? Dokładnie tak samo wygląda sytuacja z chęcią wstąpienia Ukrainy do NATO. W idealnym świecie Kijów miałby do tego pełne prawo. Ale nie żyjemy w świecie idealnym. Tak jak nie żyliśmy w nim w roku 1962, gdy Związek Radziecki na prośbę Fidela Castro zamierzał zainstalować rakiety średniego zasięgu na Kubie. Powodem była obawa przed amerykańską agresją, co po doświadczeniach z inwazją finansowanych przez CIA przeciwników kubańskiego rządu w Zatoce Świń rok wcześniej, miało całkiem realne podstawy. A jednak Prezydent Kennedy zdecydował się wprowadził blokadę tej karaibskiej wyspy ryzykując wybuchem III wojny światowej. Ocena tych działań amerykańskiego przywódcy jest do dziś najczęściej w pełni pozytywna, chociaż była to bezprzykładna ingerencja w suwerenne decyzje niepodległego państwa. Ale tak właśnie wygląda realna polityka.
Przy okazji pogrzebu Franciszka doszło do spotkania w cztery oczy Donalda Trumpa i Wołodymira Zełeńskiego. Przedmiotem rozmowy z pewnością były zasady ewentualnego pokoju czy też rozejmu pomiędzy Rosją a Ukrainą. Warunki, które podobno zostały wstępnie wynegocjowane przez wysłannika amerykańskiego Prezydenta w czasie jego wizyty w Moskwie (wywiad Sergieja Ławrowa dla telewizji CBS nie do końca to potwierdza), przewidują według Reutersa prawne uznanie aneksji Krymu przez USA (ale nie przez Ukrainę) i pozostawienie Rosji jej dotychczasowych zdobyczy terytorialnych (z wymianą niewielkich terytoriów obwodów ługańskiego i charkowskiego), odzyskanie kontroli Kijowa nad Zaporoską Elektrownią Atomową (i oddanie jej pod amerykański zarząd) oraz zaporą w Kachowce wraz z nieograniczonym prawem korzystania z przepływu przez Dniepr i kontrolą nad Mierzeją Kinburską, rezygnację Ukrainy z członkostwa w NATO (w przypadku UE Rosja nie stawia oporu wiedząc, że nigdy do tego nie dojdzie) oraz zniesienie sankcji nałożonych na Rosję. Oznaczałoby to wycofanie się Rosji z najdalej idących żądań dotyczących przekazania jej nieopanowanych jeszcze części obwodów donieckiego, zaporoskiego i chersońskiego, demilitaryzacji Ukrainy i zmian politycznych we władzach Ukrainy. Stanowisko Prezydenta Zełeńskiego, początkowo zdecydowanie negatywne, po watykańskim spotkaniu z Trumpem nie jest już tak stanowcze. W przeciwieństwo do państw europejskich i oczywiście Polski.
Stanowisko naszego kraju jest jasne, stanowcze i … całkowicie oderwane od rzeczywistości. Żądanie sprawiedliwego i trwałego pokoju opartego o zasadę integralności terytorialnej Ukrainy jest oczywiście jak najbardziej słuszne i zgodne z prawem międzynarodowym (o ile pominiemy taki drobny szczegół jak uznanie przez większość krajów Zachodu oderwania się Kosowa od Serbii, co uznał Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości orzeczeniem z dnia 22 lipca 2010 roku stanowiąc tym samym niebezpieczny precedens, na który wielokrotnie potem powoływała się Rosja). Szansa na realizację tych żądań jest dość proste. Wystarczy wysłać na Ukrainę kilkaset tysięcy żołnierzy i większość posiadanego przez kraje europejskie sprzętu oraz liczyć na to, że zdesperowany Putin obawiający się utraty władzy, nie użyje taktycznej broni nuklearnej. Jakież to proste. Tylko, że na razie polscy politycy jak jeden mąż (jest tu jakaś feminatywa?) zarzekają się, że polscy żołnierze nie będą nawet uczestniczyli w siłach stabilizacyjnych na Ukrainie. Jeżeli się wyklucza przelanie własnej krwi, to nawoływanie do kontynuowania wojny w imię nierealnych celów jest nie tylko nieodpowiedzialne, ale po prostu zbrodnicze i zwyczajnie głupie. Ukraina nie ma obecnie szans na odzyskanie utraconych terytoriów i pokonanie Rosji. W najlepszym razie kosztem kolejnych zniszczeń i tysięcy ludzkich istnień Ukraińcy mogą jeszcze przez parę miesięcy utrzymywać linię frontu. W najgorszym, może dojść do załamania obrony i utraty suwerenności przez Kijów. Być może za kilka lat, co zresztą mało prawdopodobne, dojdzie do poważnego wewnętrznego kryzysu w Rosji, co spowoduje rozkład tego państwa i wówczas nawet odzyskanie Krymu przez Ukrainę stanie się możliwe. Ale jakie znaczenie będzie miał wówczas ten kawałek papieru, na którym zostałyby spisane obecnie niekorzystne dla Ukrainy warunki pokojowe? Wiara w siłę zawartych traktatów jest zadziwiająca. Tylko czy Rosja się nimi przejmowała atakując trzy lata temu Ukrainę?
Powrót do władzy Donalda Trumpa oznacza radykalną zmianę sytuacji międzynarodowej. Zawsze naga siła miała decydujące znaczenie w kształtowaniu ładu światowego, ale bywały okresy, w których następowała równowaga między dwoma lub kilkoma mocarstwami, co gwarantowało względną stabilizację sytuacji międzynarodowej i sprzyjało próbom jego utrwalenia przez system norm prawnych. Najczęściej okazywały się one niewiele warte, gdy porządek międzynarodowy ulegał gwałtownej zmianie. Po upadku komunizmu w Europie ukształtowała się chwilowa dominacja Stanów Zjednoczonych, która w ostatnich latach ulegała stopniowemu osłabieniu. Rosnące znaczenie Chin zachęciło Rosję do agresywnych działań wobec Ukrainy. Nieprzewidziane i dość zaskakujące z punktu widzenia agresora zaangażowanie Stanów Zjednoczonych i państw europejskich po stronie naszego zaatakowanego sąsiada paradoksalnie obnażyło jedynie słabość Zachodu, który nie był w stanie skutecznie ochronić swojego sojusznika i ukarać naruszającego ład międzynarodowy napastnika. To oznacza, że nieodwracalnie przechodzi on do historii. Zamiast wylewać łzy nad utraconym rajem, należy się w sposób elastyczny dostosowywać do zmieniającej się dynamicznie rzeczywistości. Zarówno expose Radosława Sikorskiego drażniącego bez potrzeby Putina (jakie to ma praktyczne znaczenie poza samozadowoleniem polskiego ministra spraw zagranicznych), co potwierdza opinię Franciszka o szczekaniu pod drzwiami Rosji, jak i krytyka ze strony Andrzeja Dudy polskiego rządu, że śmie krytycznie wypowiadać się o polityce amerykańskiego Prezydenta zamiast zabiegać na kolanach o jego względy, świadczą o braku nie tylko godności i honoru, ale też o niezdolności do wyjścia poza utrwalone schematy myślenia. I nic nie wskazuje, że ten stan miałby w najbliższym czasie miał ulec zmianie.
Karol Winiarski