Alaska
Ocena efektów spotkania Donalda Trumpa z Władymirem Putina na Alasce podzieliła polityków i komentatorów. Nie jest to wyłącznie spowodowane innym stosunkiem do amerykańskiego Prezydenta (chociaż i to ma w tym przypadku pewne znaczenie), ale też brakiem jednoznacznych informacji o przebiegu i efektach toczonych negocjacji. O ile wizerunkowy sukces rosyjskiego przywódcy jest raczej niepodważalny, to czysto polityczne konsekwencje rozmów są różnie interpretowane. Brak ostatecznego porozumienia wielu uważa jeżeli nie za sukces Ukrainy, to przynajmniej za uniknięcie najgorszego. Tyle, że to kompletne niezrozumienie powodów dla których Władymir Putin poleciał na Alaskę i celów jakie mu przyświecały, gdy godził się spotkanie z Donaldem Trumpem.
Propozycja spotkania obydwu prezydentów pojawiła się po pomrukach niezadowolenia z Waszyngtonu i groźbach nałożenia sankcji na kraje importujące rosyjską ropę. Dość podobna sytuacja miała miejsce na początku maja. Wówczas przywódcy kilku europejskich krajów spotkali się w Kijowie z Wołodymirem Zełeńskim i po telefonicznej rozmowie z Donaldem Trumpem postawili Władymirowi Putinowi buńczuczne ultimatum żądając praktycznie natychmiastowego wstrzymania działań wojennych. Był to zresztą postulat amerykańskiego Prezydenta sformułowany zaraz po objęciu przez niego urzędu, który spotkał się wówczas z gwałtowną krytyką europejskich, w tym polskich, polityków. Jak widać po kilku miesiącach całkowicie zmienili zdanie i postanowili się podpiąć pod krytykowany przez siebie pomysł. Kilka godzin później rosyjski przywódca w nocnym wystąpieniu zaproponował bezpośrednie negocjacje rosyjsko-ukraińskie, co spowodowało, że Donald Trump wycofał się z dopiero co postawionego ultimatum pozostawiając europejskich przywódców na lodzie i pokazując ich kompletny brak znaczenia w wielkiej międzynarodowej polityce. Czołowi europejscy politycy podkulili ogony i o wspólnych sankcjach już nie wspominali.
Prowadzone w Turcji negocjacje nie przyniosły żadnych efektów poza wymianą jeńców wojennych. Władymir Putin przygotowujący wówczas letnią ofensywę na froncie nie był zainteresowany zawarciem jakiegokolwiek porozumienia. Dlatego po kilku turach znalazły się one w całkowitym impasie, a rosyjska armia zintensyfikowała działania zbrojne zwiększając przede wszystkim naloty na ukraińskie miasta. Sądząc po narastającym poparciu społeczeństwa ukraińskiego dla zakończenia wojny nawet kosztem strat terytorialnych (ponad 60% w ostatnim sondażu), ta psychologiczna wojna okazała się dość skuteczna. Osiągnięto to jednak kosztem narastającego oburzenia opinii publicznej, a byłoby zapewne jeszcze gorzej, gdyby jednocześnie Izrael nie dokonywałby jeszcze większych zbrodni wojennych na terenie Strefy Gazy. Mimo wszystko, Donald Trump zaczął krytykował Władymira Putina i zagroził nałożeniem sankcji na państwa kupujące rosyjską ropę. Dlatego rosyjski przywódca postanowił powtórzyć manewr z maja. Tym razem musiał jednak podnieść poprzeczkę proponując bezpośrednie spotkanie przywódców USA i Rosji. Reakcja Donalda Trumpa po raz kolejny okazała się całkowicie zgodna z oczekiwaniami Moskwy.
Celem Władymira Putina jest całkowite podporządkowanie Ukrainy, co ma zapobiec ewentualnemu odwetowi Kijowa w przyszłości i rozszerzeniu ruskiego mira na kluczowy z punktu widzenia imperialnych interesów Moskwy teren. Kwestie terytorialne mają dla niego drugorzędne znaczenie. Dlatego odrzuca pomysł rozejmu na froncie (poza wstrzymaniem nalotów – ukraińskie ataki na rafinerie i zakłady zbrojeniowe są coraz bardziej dotkliwe) i forsuje pomysł zawarcia ostatecznego pokoju. Ponieważ w takim traktacie musiałyby zostać podjęte decyzje co do nowych granic obydwu państw, a tym samym zatwierdzenia strat terytorialnych Ukrainy, jest to dla Kijowa o wiele trudniejsze do zaakceptowania niż wstrzymanie działań wojennych, które przynajmniej formalnie niczego nie przesądza. To, że w praktyce nie ma to większego znaczenia, ponieważ w razie nagłego osłabienia Rosji, Ukraina mogłaby odzyskać utracone tereny niezależnie od zawartego wcześniej porozumienia (Rosja przecież też złamała układy gwarantujące ukraińskie granice), nie ma większego znaczenie. Liczy się efekt psychologiczny – ludzie nie chcą pogodzić się ze smutną prawdą i wolą żyć złudzeniami, a Ukraińcy nie są w tym przypadku wyjątkiem. Niestety, rosyjski postulat został w pełni zaakceptowany przez Donalda Trumpa wbrew temu co jeszcze do niedawna głosił, co już chyba nikogo nie dziwi. To wielki negocjacyjny sukces Władymira Putina.
Oczywiście rosyjski Prezydent nie może swoich celów formułować w całkowicie otwarty sposób. Dlatego na Alasce zgłosił pozornie kompromisową propozycję wymiany terytorialnej. W zamian za przekazanie Rosji pozostałej części obwodu donieckiego, który pozostaje w rękach ukraińskich (w tym przede wszystkim Słowiańska i Kramatorska), łaskawie zgodził się na wycofanie wojsk rosyjskich z okupowanych skrawków obwodów charkowskiego, sumskiego i dniepropietrowskiego, które są kilkunastokrotnie mniejsze niż tereny, które chce otrzymać. Dodatkowo Moskwa miałaby też zrezygnować z tych części obwodów zaporoskiego i chersońskiego, który znajdują się poza jej zasięgiem, a formalnie zostały już włączone do Rosji. Ta wyjątkowa „wspaniałomyślność” Władymira Putina jest genialnym zagraniem. Udało mu się przekonać Donalda Trumpa, że to kompromisowe rozwiązanie, a jednocześnie dobrze wie, że jest ono nie do zaakceptowania dla Wołodymira Zełeńskiego i zostanie odrzucone. I o to właśnie Moskwie chodzi, ponieważ będzie mogła kontynuować ofensywę, a winą za brak porozumienia amerykański Prezydent obarczy Ukrainę. A gdyby jakimś cudem pod presją Waszyngtonu (biorąc też pod uwagę sytuację na froncie) Kijów zgodziłby się na te warunki, konflikt wewnętrzny w Ukrainie po zawarciu pokoju jest więcej niż pewny. A o to przecież Moskwie chodzi. Zasada win-win w klasycznej postaci.
Dość niespodziewanie Donald Trump zgodził się odbyć konsultacje z niektórymi europejskimi przywódcami przed spotkaniem z Wałdymirem Putinem. Może to nagroda za całkowitą niedawną kapitulację w kwestii ceł? Może chęć uwikłania Europy w negocjacje, co ułatwiłoby później wymuszenie zniesienia sankcji nałożonych na Rosję przez UE? A może ukłon dla nowego kanclerza Niemiec Friedricha Merza, który w czasie wizyty w Waszyngtonie wylał hektolitry wazeliny (czyli w języku Trumpa „całował go po dupie”)? Polityka niemiecka uległa w ostatnich miesiącach radykalnej zmianie. Friedrich Merz chce uzyskać dla swojego kraju status podobny do tego, który ma Izrael na Bliskim Wschodzie, co zresztą jest także naiwnym marzeniem polityków Prawa i Sprawiedliwości oraz Karola Nawrockiego. Oznacza to pozbycie się przez Berlin złudzeń co do dalszej możliwości realizacji niemieckich interesów poprzez NATO i UE, które okazały się całkowicie niezdolne do skutecznego działania. Niemcy wracają do samodzielnej polityki, która nie musi się liczyć z interesami całej wspólnoty i bazuje na bilateralnych kontaktach z innymi silnymi państwami. Stąd układ o przyjaźni zawarty z Wielką Brytanią oraz chęć nawiązania ścisłych kontaktów ze Stanami Zjednoczonymi. Polski w tej układance nie widać. Zbyt dużo sprzecznych interesów i zbyt duże zagrożenie dla naszego kraju ze strony Rosji. Wiązanie sobie rąk sojuszem z tak nieprzewidywalnym sąsiadem byłoby zbyt ryzykowne. Lepiej zachować sobie pole szersze pole manewru.
Włączenie Europy w proces negocjacyjny jest oczywiście złudzeniem. Trump nie ma zamiaru kierować się opiniami swoich europejskich partnerów. Może się to przydać jako środek nacisku na Putina i uzasadnienia odmowy akceptacji niektórych jego żądań, ale ostateczną decyzję i tak podejmie Donald Trump kierując się swoimi poglądami i interesami USA. Europa nie odgrywa w tej rozgrywce większej roli. Wynika to nie tylko z powodu coraz mniej konkurencyjnej gospodarki i słabości militarnej. To przede wszystkim psychologiczne uzależnienie od Wielkiego Brata zza oceanu, które uniemożliwia prowadzenia samodzielnej polityki. Przypomina to stosunki w małżeństwie, w którym niepracująca, a tym samym nieposiadająca własnych źródeł utrzymania, żona jest zdradzana, poniżana, a nawet bita przez męża. Nie jest jednak w stanie wyrwać się z tego toksycznego kręgu, ponieważ boi się zderzenia z nową rzeczywistością. Dlatego godzi się z istniejącą sytuacją wmawiając sobie, że nie jest tak źle, a zachowanie męża może ulegnie zmianie. W rzeczywistości trudno nie zgodzić z się z opinią Alberta Świdzińskiego (członek zespołu Strategy&Future), który na uwagę prowadzącego z nim wywiad Piotra Zychowicza o mafijnym zachowaniu Stanów Zjednoczonych wobec swoich europejskich sojuszników odpowiedział, że jest jeszcze gorzej. Mafia w zamian za pieniądze rzeczywiście dawała ochronę. USA biorą kasę, a żadnej ochrony nie gwarantują.
Przy okazji konsultacji prowadzonych przed spotkaniem na Alasce, Amerykanie perfekcyjnie rozegrali polskie elity polityczne. Na prośbę Waszyngtonu w rozmowie z Prezydentem Donaldem Trumpem uczestniczył nie premier Donald Tusk, a Prezydent Karol Nawrocki. Jest oczywiście kwestią wewnętrznych ustaleń, który z polityków odpowiedzialnych za polską politykę zagraniczną będzie uczestniczył w międzynarodowych konferencjach. Ale powinna to być decyzja zapadająca w Warszawie, a nie w Waszyngtonie. Żądanie Amerykanów uwzględnił kanclerz Friedrich Merz, który formalnie był gospodarzem tego spotkania. Potwierdza to nowy kierunek niemieckiej polityki, w której Polska odgrywa marginalną rolę, a wspieranie Donalda Tuska w jego wewnętrznych rozgrywkach nie leży w interesie Niemiec. Bo niby dlaczego miałoby leżeć?
Donald Trump marzy o pokojowej Nagrodzie Nobla. Dlatego tak zależy mu na doprowadzeniu do zakończenia rosyjsko-ukraińskiej wojny nawet kosztem żywotnych interesów Ukrainy i innych europejskich krajów. Do tej pory Prezydent USA w swojej pokojowej krucjacie odniósł kilka spektakularnych sukcesów. Dzięki mediacji dyplomacji amerykańskiej przerwano w ciągu kilku ostatnich miesięcy konflikty zbrojne między Kambodżą a Tajlandią, Indiami a Pakistanem, Iranem a Izraelem, Armenią i Azerbejdżanem oraz Kongiem i Rwandą. Oczywiście żaden z nich nie został ostatecznie zakończony, ponieważ nie wyeliminowano zasadniczych powodów tych sporów, a jedynie udało się doprowadzić do ich chwilowych deeskalacji, ale Donald Trump może sobie wpisać te sukcesy do uzasadnienia wniosku o Nagrodę Nobla. Pokój pomiędzy Rosją a Ukrainą byłby wisienką na torcie i mógłby przesądzić o przyznaniu mu tego wyróżnienia. A przynajmniej takie jest jego przekonanie.
Wojna na wschodzie Europy to jednak zupełnie inny konflikt. Zupełnie inne są cele agresora, inny jest zaangażowany potencjał militarny, a przede wszystkim, co pośrednio wynika z pierwszego powodu, nie ma woli przerwania wojny. Rosja odnosi sukcesy na froncie i wierzy, że jest w stanie osiągnąć najbardziej maksymalistyczne cele, które jej przyświecały w lutym 2022 roku, gdy rozpoczynała agresję. Ukraina miota się między uznaniem rzeczywistości czyli zgodą na utratę znacznej części swojego terytorium, a romantyczną potrzebą walki do samego końca wzmacnianą jak najbardziej przyziemną obawą obecnego kierownictwa przed utratą władzy z powodu buntu najbardziej nieprzejednanych grup społeczeństwa. Dla Donalda Trumpa kluczowe jest jednak zawarcie formalnego porozumienia, które pozwoli mu występować w aurze największego peacemakera XXI wieku. Dlatego będzie naciskał na Władymira Zełeńskiego na jak największe ustępstwa wobec Rosji.
Czy Ukraina powinna ustąpić? Z punktu widzenia naszych interesów nie. Jak bardzo cynicznie i strasznie to nie zabrzmi, im dłużej trwa wojna w Ukrainie, im większe straty materiałowe i ludzkie ponosi Rosja, im dłużej będą trwały sankcje nałożone na ten kraj, tym więcej czasu zyskujemy czasu na przygotowanie do odparcia ewentualnej agresji i tym mniej jest ona prawdopodobna. Oczywiście o ile nie dojdzie do przełamania linii frontu i pełnego sukcesu Rosji. Dlatego też z punktu widzenia Ukrainy dalsze przedłużanie wojny może się okazać zabójcze dla tego państwa. Rosjanie stopniowo posuwają się do przodu i utrata resztek obwodu donieckiego jest kwestią najbliższych miesięcy. Coraz bardziej możliwe też staje się całkowite załamanie obrony ukraińskiej na którymś z odcinków frontu i w konsekwencji poniesienie jeszcze większych strat terytorialnych, a może nawet całkowita kapitulacja. Tym bardziej, że na dalszą pomoc amerykańską nie ma co liczyć, a kupowanie amerykańskiego sprzętu przez państwa europejskie dla walczącej Ukrainy będzie rodziło coraz większy opór w społeczeństwa krajów dla których Rosja stanowi mocno abstrakcyjne zagrożenie. Utrzymanie suwerenności i zdolności do dalszego funkcjonowania jako niezależnego bytu jest ważniejsze niż posiadanie tych czy innych terenów. To jednak wymaga chłodnej analizy sytuacji, a nie decyzji wynikających z emocji i życzeniowego myślenia. Mało prawdopodobne, aby elity ukraińskie były do tego zdolne. W końcu aż tak bardzo od polskich się nie różnią.
Karol Winiarski