Wygrani i przegrani
Zawsze gdy wybucha wojna, pojawia się pytanie – kto wygra? Aspekty militarne rozstrzygają się na polach bitew. Kwestie polityczne określają traktaty pokojowe. Ale skutki wojny trwają latami, a nawet dłużej. I wtedy często okazuje się, że przegranymi są prawie wszyscy uczestnicy konfliktu. Prawie, ponieważ zawsze są też tacy, który okazują się beneficjentami wojen. W trakcie amerykańskiej agresji na Irak obrońcy decyzji podjętej przez Prezydenta George`a W. Busha twierdzili, że nie chodziło o korzyści finansowe, ponieważ USA poniosły koszty idące w biliony dolarów. Rzeczywiście, z punktu widzenia amerykańskich podatników wojna nie miała żadnego racjonalnego uzasadnienia. Ale jednocześnie krytycy tej bezprawnej z punktu widzenia prawa międzynarodowego agresji odpowiadali, że kto inny płacił za wojnę, a kto inny na niej zarabiał.
Nie inaczej jest i w przypadku konfliktu rosyjsko-ukraińskiego. W perspektywie długofalowej wielkim przegranym wojny będzie Rosja. Władimir Putin nie zrealizował zasadniczego celu „operacji specjalnej” czyli obalenia Wołodymira Żeleńskiego i zainstalowania nowych prorosyjskich władz w Kijowie. Wbrew opiniom wielu polskich polityków i „ekspertów”, a nawet byłych wojskowych (z gen. Skrzypczakiem na czele), wynik starcia nie jest jeszcze ostatecznie przesądzony. Mimo, że Ukraina broni się o wiele skuteczniej niż przewidywano, inicjatywa strategiczna w dalszym ciągu znajduje się po stronie rosyjskiej. Agresorzy w dalszym ciągu posuwają się do przodu, chociaż spektakularnych sukcesów nie odnoszą. Zdobyli też pełną przewagę w powietrzu, którą wykorzystują do atakowania celów położonych w głębi ukraińskiego państwa. Biorąc pod uwagę rezerwy i zasoby obydwu państw, długotrwała i wyniszczająca wojna może się zakończyć przynajmniej częściowym sukcesem strony rosyjskiej. Jednak niezależnie od tego jaki będzie ostateczny wynik wojny, politycznie Ukraina jest dla Rosji stracona na wiele lat. A może nawet już na zawsze.
Rosja na własne życzenie wyłączyła się z kręgu cywilizowanych państw i stała się pariasem Europy. Politycznym i gospodarczym. Całkowita izolacja na arenie międzynarodowej ostatecznie wyeliminuje największe państwo świata z grona państw współdecydujących o losach naszej planety. Nałożone na Rosję sankcje cofną ją w rozwoju o dziesięciolecia, a przede wszystkim na wiele lat zahamują rozwój cywilizacyjny. Nawet, gdyby w perspektywie kilku lat zostały one ograniczone, to Rosja straciła wiarygodność jako odpowiedzialny partner handlowy. Znacząco też osłabnie jej główny atut eksportowy – możliwość sprzedaży surowców energetycznych. Mało prawdopodobna jest całkowita rezygnacja krajów europejskich z importu ropy, gazu czy nawet węgla z Rosji, ale stopniowo uzależnienie od nich będzie ograniczane. Gdyby nawet w perspektywie kilkunastu lat poputinowska Rosja wróciłaby do cywilizowanego świata, to transformacja energetyczna radykalnie ograniczy udział paliw nieodnawialnych w produkcji energii. Pozostanie Rosji eksport produktów rolniczych, co może nie wystarczyć do zrównoważenia bilansu handlu międzynarodowego.
Najbardziej oczywiście stracą sami Rosjanie i to ze wszystkich warstw tego niesłychanie zróżnicowanego ekonomicznie społeczeństwa. Trwająca od lat stagnacja gospodarcza przekształci się w wieloletnią recesję, a poziom życia przeciętnego Rosjanina powróci być może nawet do epoki przedputinowskiej. Rosję czeka też głęboka zapaść demograficzna. Wojna, w której giną tysiące młodych Rosjan, z pewnością nie jest czynnikiem pronatalistycznym, ale nie to zadecyduje o demograficznej zapaści tego państwa. Już teraz setki tysięcy Rosjan starają się wyemigrować, a im bardziej pogarszać się będą warunki życia, tym chętnych do poszukiwania lepszego życia będzie przybywać.
Wszystkie te konsekwencje będą oczywiście miały miejsce przy założeniu, że Władimir Putin utrzyma się u władzy, a państwa zachodnie będą konsekwentne w utrzymywaniu nałożonych sankcji. O ile ten pierwszy warunek jest raczej pewny, ponieważ nie widać osób lub sił, które mogłyby pozbawić rosyjskiego autokratę władzy, to drugie założenie nie jest już takie pewne. Powszechne oburzenie z powodu rosyjskiej agresji i ofiary wśród ludności cywilnej wywołują powszechne oburzenie opinii większości państw, chociaż ilość osób biorących udział w protestach nie jest porażająca. Ale gdy tylko zakończą się działania wojenne, nastroje zaczną się stopniowo zmieniać. Ukraina to odległy, mało znany kraj (tak jak dla nas Jemen, Syria, Afganistan czy Erytrea, gdzie giną i są prześladowani ludzie, co nie wzbudza w Polakach większej empatii), a koszty sankcji ponoszą nie tylko Rosjanie, ale też mieszkańcy krajów, które je wprowadzają. W państwach demokratycznych politycy rozliczani są głównie z ekonomicznych efektów ich rządów (a w zasadzie z istniejącej sytuacji gospodarczej, która rzadko wynika z bezpośrednich działań aktualnych władz), a te z powodu wysokich cen paliw i żywności z pewnością będą się pogarszały. Czy wtedy narastająca presja opinii publicznej nie zmusi rządzących do stopniowego łagodzenia nałożonych na Rosję sankcji?
Największym przegranym będzie oczywiście Ukraina. Odbudowa zniszczeń wojennych będzie trwała lata i pochłonie ogromne środki, na które tego niezbyt bogatego kraju może być po prostu nie stać. Jeżeli Ukraina zachowa niezależność, co z każdym dniem staje się coraz bardziej prawdopodobne, to być może przynajmniej częściowo koszty odbudowy mogą zostać pokryte dzięki pomocy międzynarodowej. Trudno jednak powiedzieć czy przeżywające problemy gospodarcze bogate państwa Zachodu będą skłonne w pełni sfinansować odbudowę naddnieprzańskiego kraju. Oczywiście, gdyby Putinowi udało się jednak zainstalować jakiś marionetkowy rząd, to żadnej pomocy, może poza humanitarną, nie będzie.
Pogłębią się też na Ukrainie problemy demograficzne. Straty wojenne są oczywiście najbardziej bolesne, ale nie będą z tego punktu widzenia najważniejsze. Z milionów ukraińskich uchodźców wielu pozostanie poza granicami swojej Ojczyzny. Część nie będzie miała do czego wracać, wielu będzie się obawiało powtórnej agresji, a inni wybiorą po prostu lepsze życie. Być może częściowo będą wspomagali swoje pozostałe w Ukrainie rodziny, ale utrata tak wielu młodych ludzi będzie miała negatywne konsekwencje dla rozwoju tego kraju.
Paradoksalnie jednak najgorszą konsekwencją wojny dla Ukraińców może być głęboki konflikt wewnętrzny. Agresja rosyjska i bohaterska postawa Prezydenta Wołodymyra Zełeńskiego zjednoczyła Ukraińców i odsunęła na bok dotychczasowe podziały. Nie będzie to jednak trwało wiecznie, a kluczowym momentem może się okazać zawarcie porozumienia (pokojowego lub tylko rozejmowego) z Rosją. Ukraińcy bronią się bardzo dzielnie i być może są w stanie zatrzymać Rosjan, ale mało prawdopodobne będzie wyparcie z agresora z zajętych przez niego terenów. A już zupełnie nierealne jest odzyskanie kontroli nad całością Donbasu i Krymem. Po niepowodzeniach pierwszych tygodni wojny, żądania Putina wobec Ukrainy zostały mocno ograniczone, ale neutralizacja czyli rezygnacja z przystąpienia do NATO (a może również UE), uznanie aneksji Krymu i niepodległości pseudorepublik donieckiej i ługańskiej, raczej nie ulegną zmianie, ponieważ byłaby to kompromitacja rosyjskiego przywódcy w oczach własnego narodu. A na to Putin pozwolić sobie nie może. Wołodymyr Zełeński zdaje sobie z tego sprawę i jest gotów zgodzić się na warunki, na które przed wybuchem wojny zgodzić się nie chciał, chociaż ostateczna rezygnacja z Krymu i Donbasu nie wydaje się możliwa. Oczywiście zmiana sytuacji na froncie może skłonić władze ukraińskie do dalej idących ustępstw, ale wówczas Putin z pewnością zażądałby więcej – np. korytarza łączącego Rosję z Krymem, którego opanowania jest już bardzo bliski. Czy jakiekolwiek ustępstwa będą jednak do zaakceptowania przez walczących Ukraińców? Czy zrozumieją, że dalsze przelewanie krwi będzie zbyt dużą ceną za wątpliwe korzyści jakie może przynieść dalszy opór? Wydaje się to bardzo wątpliwe, a jakiekolwiek ustępstwa wobec agresora mogą zostać uznane za zdradę i trwale podzielić ukraińskie społeczeństwo.
Przegranymi w konflikcie będą również państwa nieuczestniczące w konflikcie – niezależnie od tego czy wspierają Ukrainę, czy też zachowują neutralne stanowisko. Pierwsze konsekwencje w postaci ogromnego wzrostu cen surowców energetycznych (ale też niklu, aluminium czy palladu) już widać. Za chwilę odczujemy wzrost cen żywności, ponieważ Rosja i Ukraina są poważnymi dostarczycielami zboża i innych płodów rolnych na europejski rynek. O ile dla mieszkańców bogatszych państw naszego kontynentu może to nie być tak bardzo zauważalne (udział zakupów żywności stanowi zwykle kilkunastoprocentowy udział we wszystkich wydatkach – w Polsce mniej więcej ¼), o tyle w krajach biedniejszych może to doprowadzić do o wiele poważniejszych konsekwencji. To właśnie wzrost cen żywności będący głównie efektem spekulacyjnych zakupów zboża przez instytucje finansowe (efekt tzw. luzowania ilościowego) doprowadził ponad dekadę temu do Arabskiej Wiosny.
Jedność państw członkowskich NATO i UE, która pozornie wzmocniła się w ostatnich tygodniach, oparta jest na bardzo kruchych podstawach. Widać to było już chociażby w kontekście ewentualnych sankcji na handel ropą i gazem z Rosją. Państwa mniej uzależnione od dostaw rosyjskich surowców chętnie temu pomysłowi przyklasnęły, ale już te pozyskujące z Rosji około połowy dostaw tych surowców i nie mogące w krótkim czasie znaleźć alternatywnych źródeł, były i są temu zdecydowanie przeciwne. Różnice stanowisk widoczne też były w kwestii dozbrojenia Ukraińców. Co prawda po agresji rosyjskiej nawet Niemcy zmienili swoje skrajnie pacyfistyczne stanowisko, ale już przepychanki związane z dostarczeniem Mig-ów 29 pokazały, że nawet determinacja USA ma swoje granice, a naczelną zasadą NATO jest unikanie ewentualnego sprowokowania Putina do odwetu. Tak jakby potrzebował on do tego jakiegoś pretekstu. Jeśli uzna, że przyniesie mu to korzyści, to wymyśli prześladowanie Czukczów w Czeladzi jako powód do agresji. Jeśli natomiast będzie się obawiał konsekwencji swoich działań, to nawet zbombardowanie Kremla nie skłoni go do adekwatnej odpowiedzi.
Kto w takim razie skorzysta na wojnie? Z pewnością państwa mające zasoby surowców energetycznych i nadwyżki żywnościowe. Bardzo na to liczą główni do niedawna wrogowie USA (przynajmniej za prezydentury Donalda Trumpa) czyli Wenezuela i Iran. Ale nawet kraje, które nie zamierzają powiększać produkcji (Arabia Saudyjska i Zjednoczone Emiraty Arabskie odmówiły prośbie Amerykanów w tej sprawie), powiększą swoje eksportowe zyski. Nie będą to jednak jedyni beneficjenci ludzkiej tragedii rozgrywającej się w Ukrainie. Nawet w państwach bezpośrednio lub pośrednio zaangażowanych w wojnie będą bowiem tacy, których konta bankowe powiększą się o kolejne miliardy. To oczywiście producenci broni i innego wyposażenia przeznaczonego dla wojska. Dla nich nadchodzą złote żniwa, a im więcej sprzętu ulegnie zniszczeniu i im więcej krwi zostanie przelane, tym więcej na tym zarobią. Dopóki trwa wojna dostawy nowej broni są koniecznością. Po jej zakończeniu trzeba będzie uzupełnić poniesione straty. Przerażeni sąsiedzi Rosji zwielokrotnią swoje militarne wydatki. W tej kwestii nic się nie zmieniło od setek lat. I nic się nie zmieni.
Karol Winiarski