Ku przepaści?
Kiedy prawie rok temu Mateusz Morawiecki ogłaszał założenia programu, który nosił wówczas nazwę Nowego Ładu, wiadomo było, że przyświecają mu przede wszystkim cele polityczne. Chodziło o przerwanie trwającej już kilka miesięcy wyraźnej flauty w notowaniach Zjednoczonej Prawicy. Jednak poza dość prymitywną próbą kupienia społecznego poparcia, w założeniach programu była zawarta pewna racjonalność i troska o stan finansów publicznych. Stąd próba poważniejszego obciążenia osób zarabiających powyżej średniej krajowej, co miało ograniczyć straty poniesione przez budżet państwa wynikające z radykalnego podniesienia kwoty wolnej od podatku. Zwiększeniu miały za to ulec środki wpływające do Narodowego Funduszu Zdrowia, co dawało nadzieję na choć częściową poprawę finansowania opieki zdrowotnej. Tyle, że im bliżej było do momentu wejścia Polskiego Ładu w życie, tym bardziej ograniczana była grupa podatników, których obciążenia miały zostać zwiększone, a ci którzy w dalszym ciągu nie załapaliby się do grona beneficjentów, mieli w mniejszym stopniu partycypować w kosztach programu.
Pierwszym ustępstwem było wprowadzenie ulgi dla klasy średniej czyli w praktyce dla zdecydowanej większości tych pracowników najemnych, którzy mogli na wprowadzanych rozwiązaniach stracić. Potem została prawie o połowę (z 9% do 4,9%) zmniejszona składka zdrowotna płacona przez przedsiębiorców. Kiedy już po wejściu programu w życie okazało się, że około 400 tys. emerytów dostało niższe świadczenia, zostali oni objęci ulgą dla klasy średniej. W końcu nastąpiła ostateczna kapitulacja – ulgę dla klasy średniej rozciągnięto również na zleceniobiorców, a wszyscy zarabiający miesięcznie nie więcej niż 12,8 tys. zł., będą mogli w tym roku wybrać korzystniejszy dla siebie system opodatkowania (stary albo nowy). Tym samym grono „pokrzywdzonych” ograniczone zostało do kilku procent najbogatszych podatników oraz samotnych rodziców, którym odebrano możliwość wspólnego opodatkowania. Ale przecież do końca roku jeszcze daleko.
Powód tych chaotycznych działań podejmowanych przez Mateusza Morawieckiego jest dość oczywisty. Zamieszanie przy wprowadzaniu Polskiego Ładu doprowadziło do kolejnych spadków sondażowych Zjednoczonej Prawicy. Ratując sytuację i własne stanowisko, polski premier porzucił wszelką podatkową racjonalność, aby udobruchać coraz bardziej zirytowanego prezesa, od którego łaski jest w pełni zależny. Czy ma rację? Strat wizerunkowych nie da się w pełni odrobić. Jednak w ostatecznym rachunku z politycznego punktu widzenia większe znaczenie ma stan kont wyborców.
Problem polega na tym, że do wyborów pozostało co najmniej kilkanaście miesięcy. Nawet jeżeli wyborcy realnie odczują korzyści z Polskiego Ładu, to do czasu pójścia do urn wyborczych mogą o nich zapomnieć. Tym bardziej, że inflacja, choć stopniowo malejąca, pozostanie z nami jeszcze przez wiele miesięcy. Konieczne więc będą kolejne podatkowe lub socjalne transfery, które pozwolą zapewnić utrzymanie się przy władzy. Nawet gdyby się to nie udało, to zwycięska opozycja nikomu nic nie odbierze, co zresztą zapowiedział już kiedyś Grzegorz Schetyna, a ostatnio powtórzył Donald Tusk. Potem zaś będą kolejne wybory i nikt, kto będzie rządził nie odważy się na zmianę polityki finansowej. Wręcz przeciwnie, chcąc utrzymać poparcie wyborców trzeba będzie im oferować kolejne kosztowne prezenty, które trafią bezpośrednio na ich konta bankowe. A to prosta droga do powiększania długu publicznego i utrwalenia stanu chronicznego niedofinansowania usług publicznych.
Dominująca od lat 80-tych na świecie narracja ekonomiczna głosiła konieczność obniżania obciążeń podatkowych. W Polsce apogeum takiej polityki przypadło na koniec lat 90-tych i pierwszą dekadę XXI wieku. To wówczas Leszek Balcerowicz próbował przeforsować reformę podatkową obniżającą radykalnie podatki osób najlepiej zarabiających, która została zablokowana przez Aleksandra Kwaśniewskiego. Drogą Balcerowicza, co paradoksalne, podążał jego największy ówczesny krytyk czyli Leszek Miller. Gdy został premierem radykalnie obniżył podatek dochodowy od osób prawnych, wprowadził liniową stawkę podatkową dla przedsiębiorców, a nawet opowiedział się za podatkiem liniowym dla wszystkich podatników. Najbardziej radykalną wersję obniżenia podatków prezentowała Platforma Obywatelska przed wyborami w 2005 roku. Przygotowana przez Zytę Gilowską (odeszła z PO jeszcze przed wyborami z powodu oskarżeń o nepotyzm) propozycja obniżenia i ujednolicenia wszystkich najważniejszych podatków krajowych (PIT, CIT i VAT) do 15% poległa w wyborach z demagogicznym hasłem „solidarnej Polski” głoszonym przez Prawo i Sprawiedliwość. Demagogicznym, ponieważ zaraz po wygranych wyborach ta sama Zyta Gilowska, tym razem już jako wicepremier i minister finansów w rządach Kazimierza Marcinkiewicza i Jarosława Kaczyńskiego, wprowadziła część swoich „platformianych” pomysłów w życie obniżając podatek dochodowy od osób fizycznych, redukując składkę rentową w części płaconej przez pracowników i likwidując podatek spadkowy dla osób najbliższych spadkodawcy. Wprowadzane przy poparciu opozycyjnej Platformy zmiany dzięki zwiększonej konsumpcji wewnętrznej, pozwoliły już za jej rządów chwalić się pozycją jedynego europejskiego kraju, który nie popadł w recesję w okresie światowego kryzysu gospodarczego. Tyle, że stało się to kosztem ogromnego wzrostu deficytu finansów publicznych i najszybszego w historii zwiększenia zadłużenia państwa.
Wydawało się, że światowy kryzys ekonomiczny, a ostatnio pandemia, zmienią postrzeganie polityki podatkowej. Zwłaszcza w Polsce, gdzie środki wydawane na usługi publiczne należą do najniższych nie tylko w UE, ale także wśród krajów OECD. Częściowa zmiana rzeczywiście następuje. Tyle, że w zupełnie innym kierunku. Polityczny sukces programu 500+ sformatował na lata zasadnicze elementy programu każdego politycznego ugrupowania, które chce odnieść sukces wyborczy, a przecież to zasadniczy cel każdej partii politycznej. Tym samym politycy stali się zakładnikami własnych wyborców, którzy chcą coraz niższych podatków, coraz większych transferów i nie dostrzegają związku między np. stanem polskiej służby zdrowia a istniejącym systemem podatkowym. Albo po prostu uznali, że tak już w tym kraju musi być i tym samym trzeba sobie radzić na własną rękę nie licząc na niewydolne państwo. Bo przecież tak było zawsze – za komuny, za Mazowieckiego, za Buzka, za Millera, za Tuska. To dlaczego teraz ma być inaczej?
Popularnym hasłem pogardzanych obecnie neoliberałów było twierdzenie, że „nie ma darmowego lunchu”. Przez ostatnie kilka lat wydawało się, że wredni liberałowie nie mieli racji. Zwiększanie wydatków socjalnych nie powodowało pogorszenia stanu finansów publicznych. Tyle, że podobnie było z inflacją. Niektórzy ekonomiści jeszcze niedawno uważali, że ten problem przestał istnieć w gospodarczej rzeczywistości współczesnego świata. I nagle okazało się, że klasyczne prawa ekonomii jednak działają. Olbrzymie pieniądze wprowadzone do gospodarki w pierwszych miesiącach pandemii w kumulacji z innymi czynnikami, doprowadziły do niewidzianego od dawna wzrostu cen. Zwolennicy nowej ekonomii są zdziwieni. Zwolennicy klasycznej ekonomii dziwią się, że tamci się dziwią. A konsumenci są przerażeni
Na ekrany polskich kin wszedł właśnie film o Edwardzie Gierku. Pierwsze lata jego rządów przyniosły niespotykany w dotychczasowej historii Polski wzrost gospodarczy, ogromne inwestycje i podniesienie poziomu życia milionów Polaków. Kryzys naftowy będący następstwem wstrzymania dostaw ropy przez kraje arabskie po wojnie Jom Kippur zmienił realia gry w światowej gospodarce. Ekipa Gierka zignorowała ten fakt. Kiedy zorientowano się, że sytuacja gospodarcza się pogarsza, a koszty obsługi zadłużenia zagranicznego rosną, było już za późno. Na dodatek strach przed gniewem ludu uniemożliwił podjęcie bardziej radykalnych działań stabilizujących sytuację gospodarczą. Pod koniec rządów syna zagłębiowskiej ziemi zadłużenie trzykrotnie przekraczało wielkość rocznego eksportu, import był o 2 mld dolarów większy niż eksport, a koszty obsługi zadłużenia przekroczyły wpływy dewizowe. Strajki lipcowo-sierpniowe w 1980 roku przerwały dekadę rządów Edwarda Gierka.
Od tamtych czasów minęło ponad czterdzieści lat. Mamy zupełnie inne realia gospodarcze, inny system ekonomiczny i polityczny, inne otoczenie instytucjonalne (należymy do UE). Ale jedno pozostaje niezmienne. Strach rządzących przed własnym społeczeństwem. Komuniści bali się społecznego wybuchu i kupowali czas licząc na cud, co jedynie zwiększało jego skalę w przyszłości. Teraz obawa rządzących dotyczy utraty władzy i dokładnie w ten sam sposób kupują czas licząc, że wszystko jakoś się ułoży. A jeśli się mylą i historia się powtórzy? Wtedy ponownie zapłacimy za to wszyscy. Ale tym razem nie będziemy mogli zrzucić odpowiedzialności na narzucony system, towarzysza szmaciaka czy wielkiego brata ze Wschodu. To my ich wybieramy i my sami sobie zgotujemy ten los.
Karol Winiarski