List otwarty do Prezydenta Miasta Sosnowca w sprawie obchodów 157 rocznicy Powstania Styczniowego w Sosnowcu-Maczkach
75 lat temu wojska I Frontu Ukraińskiego wyzwoliły niemiecki nazistowski obóz zagłady Auschwitz-Birkenau. Dyskusja na ile w przypadku ziem polskich można mówić o wyzwalających działaniach Armii Czerwonej jest jak najbardziej zasadna. Trudno się nie zgodzić ze słynnym twierdzeniem mówiącym, że żołnierze radzieccy nie mogli nam przynieść wolności, ponieważ sami jej nie mieli. Jednak w przypadku obozu oświęcimskiego jest inaczej. Pojawienie się Armii Czerwonej na jego terenie rzeczywiście zakończyło niewyobrażalny koszmar więzionych tam ludzi, chociaż ocalenia doczekało zaledwie około siedmiu tysięcy więźniów. I nie zmieniają tego faktu zbrodnie popełniane przez Sowietów (termin używany powszechnie przez polskich komunistów w okresie międzywojennym) na Górnym Śląsku, Warmii i Mazurach czy wobec żołnierzy polskiego niepodległościowego podziemia.
W tym roku rocznica wyzwolenia obozu obchodzona była podwójnie – tradycyjnie 27 stycznia na terenie oświęcimskiego muzeum i wyjątkowo, cztery dni wcześniej, w Instytucie Yad Vashem w Jerozolimie. W obydwu wydarzeniach uczestniczyli przedstawiciele kilkudziesięciu państw, choć nie da się ukryć, że ranga osób stojących na czele delegacji zagranicznych była w Jerozolimie zdecydowanie wyższa – przynajmniej jeżeli chodzi o kraje bardziej liczące się w polityce międzynarodowej. Mimo zaproszenia, nie pojawił się w Yad Vashem Prezydent Andrzej Duda, który warunkował swój przyjazd możliwością zabrania głosu po Prezydencie Rosji, a na co organizatorzy się nie zgodzili. Stało się to zresztą powodem polemik w naszym kraju w Polsce. Większość (choć nie wszyscy) polityków i komentatorów uznało, że nasz Prezydent postąpił słusznie. Jednocześnie dość powszechnie uznano jednak całe wydarzenie za porażkę polskiej dyplomacji i konsekwencję polityki historycznej realizowanej od kilku lat przez Prawo i Sprawiedliwość – w tym nieszczęsnej nowelizacji ustawy o IPN, z której w kompromitujący sposób wycofano się po kilku miesiącach. O ile z pierwszym poglądem należałoby się zgodzić, o tyle zrzucanie odpowiedzialności za skandaliczne potraktowanie Prezydenta Polski na błędy polskiej dyplomacji jest kompletnym niezrozumieniem tego co miało miejsce w Jerozolimie.
Uroczystości w Yad Vashem nie miały nic wspólnego z hołdem składanym ofiarom holokaustu. Zarówno Rosja, jak i co najsmutniejsze Izrael, potraktowały rocznicę wyzwolenia obozu w sposób skrajnie instrumentalny. Dla Władymira Putina była to świetna okazja na poprawę wizerunku jego kraju zszarganego agresją na Ukrainę i nieudolnymi działaniami rosyjskich agentów w Wielkiej Brytanii. Przywódca Rosji dąży do przełamania częściowej izolacji w jakiej się kilka lat temu, a także do odbudowy poczucia dumy Rosjan ze swojego kraju, co oczywiście oznacza pomijania mniej chlubnych wydarzeń z historii ZSRR. Akurat w tym drugim przypadku nic go nie różni od działań podejmowanych przez wielu przywódców, w tym także obecnych władz naszego kraju, starających się kreować wizerunek Polaków jako nieskalanego żadnymi zbrodniami narodu, zawsze tolerancyjnego i nie przejawiającego żadnej agresji wobec swoich sąsiadów. Mało prawdopodobne, aby ofensywa historyczna Putina przyniosła pozytywne konsekwencje dla zmiany sytuacji międzynarodowej jego kraju (w Europie Zachodniej historia nie odgrywa ważniejszej roli w kształtowaniu polityki międzynarodowej), co nie znaczy, że Rosja dalej będzie izolowana. Z punktu widzenia mocarstw to zbyt ważny (raczej militarnie niż gospodarczo) kraj, aby pozostawić go na boku w trwającej obecnej największej od 30 lat przebudowie ładu międzynarodowego na świecie. O Polsce niestety tego powiedzieć nie można.
Premier Izraela Benjamin Netanyahu wykorzystał rocznicę wyzwolenia obozu oświęcimskiego z jednej strony do promocji własnej osoby w przededniu kolejnych wyborów do Knesetu, ale przede wszystkim do realizacji politycznych interesów swojego kraju związanych z sytuacją na Bliskim Wschodzie. Za śmiertelnego wroga Izraela uważany jest od wielu lat Iran, którego pozycja, mimo narastającego kryzysu gospodarczego, stale rośnie. Skuteczne wspieranie rebeliantów w Jemenie, współpraca w działaniach mających na celu likwidację Państwa Islamskiego, a przede wszystkim wygrana wojna domowa w Syrii przez Baszara al-Asada, którego od samego początku w toczącej się wojnie domowej mocno wspierali ajatollachowie, całkowicie zmieniło geopolityczny krajobraz Bliskiego Wschodu. Nie tylko Izrael, ale też sunnickie kraje Płw. Arabskiego, a zwłaszcza Arabia Saudyjska, poczuły się zagrożone ze strony perskiego, regionalnego mocarstwa. Sprzyja też temu wojownicza retoryka irańskich władz, chociaż jest ona wykorzystywana raczej dla utrzymania wewnętrznego poparcia dla religijnego reżimu niż do rzeczywistych działań politycznych. Stąd zadziwiający antyirański sojusz Izraela i państw arabskich, który mogliśmy obserwować rok temu na konferencji w Warszawie i praktyczne porzucenie sprawy narodu palestyńskiego.
Rosja, głównie dzięki niezdecydowanej postawie USA w konflikcie syryjskim, powróciła na Bliski Wschód po wielu latach nieobecności. Z punktu widzenia Izraela pozyskanie, a przynajmniej zneutralizowanie Putina w sprawie Iranu, jest kwestią zasadniczą. Polska na Bliskim Wschodzie nie odgrywa żadnej roli. Dlatego, w przeciwieństwie do Rosji, jest dla Izraela całkowicie nieprzydatna. Nawet gdyby nasze stosunki z państwem żydowskim były idealne, nawet gdybyśmy oficjalnie przyznali, że niektórzy Polacy (np. szmalcownicy) czynnie pomagali niemieckim okupantom w „ostatecznym rozwiązaniu kwestii żydowskiej”, nawet gdybyśmy przeprosili za przejawy przedwojennego antysemityzmu (chociażby getto ławkowe czy dyskryminację Żydów w przyjęciach na studia wyższe i do służby państwowej), to i tak nie umożliwiłoby to zabrania głosu przez Andrzeja Dudę w Yad Vashem. Cała impreza z punktu widzenia Izraela była elementem antyirańskiej polityki tego państwa. Bez żenady potwierdził to sam Netanyahu, którego wsparł wiceprezydent USA Mike Pence, porównując sytuację sprzed prawie 80 lat do zagrożenia jakie obecnie dla Żydów stanowi Iran. Tak instrumentalne potraktowanie największej tragedii w dziejach narodu żydowskiego jest czymś porażającym i uwłaczającym pamięci sześciu milionów zamordowanych Żydów. Ale jednocześnie nie jest niczym nowym w polityce Izraela i działalności różnych organizacji żydowskich, w tym tych, które zabiegają o restytucję mienia pozostałego po ofiarach holokaustu.
Państwo izraelskie budowane było przez Żydów aszkenazyjskich pochodzących w dużym stopniu z Polski. W pierwszych dziesięcioleciach istnienia państwa żydowskiego odgrywali oni decydującą w gospodarce, siłach zbrojnych i polityce powstałego w 1948 roku państwa. Ale to już odległa przeszłość. W chwili obecnej prawie 20% żydowskich mieszkańców Izraela urodziło się w Związku Radzieckim lub jest potomkami emigrantów z komunistycznego mocarstwa i państw powstałych po jego rozpadzie. Reprezentujące ich ugrupowanie Nasz Dom Izrael kierowane przez Avigdora Liebermana jest znaczącym na skrajnie podzielonej tamtejszej scenie politycznej – prawie 7% głosów i 8 mandatów w 120-osobowym Knesecie. Mimo niezbyt pozytywnych wspomnień z dzieciństwa wielu z nich żywi sympatię do swojej dawnej ojczyzny. Uzyskanie ich wsparcia w nadchodzących wyborach może być kluczem do utrzymania się przy władzy Benjamina Netanyahu. A to nie tylko kwestia kontynuacji jego politycznej kariery, ale biorąc pod uwagę ciążące na nim prokuratorskie zarzuty, być może także pozostania na wolności.
Czy w takim razie nic nie mogło zapobiec upokorzeniu jakiego doznaliśmy ze strony Putina i Netanyahu? Niekoniecznie. Jedynym krajem, który mógł wymusić na Izraelu zmianę stanowiska był jego najważniejszy sojusznik i sponsor – Stany Zjednoczone. Wydawałoby się, że wiernopoddańcza polityka polskiego rządu wobec Waszyngtonu w ostatnich latach, może skłonić Prezydenta Trumpa do wywarcia nacisku na izraelskie władze. Nic takiego jednak nie miało miejsca. Po raz kolejny zostaliśmy potraktowani jak mało znaczący wasal, który czasami się przydaje jako miejsce zorganizowania bliskowschodniej konferencji czy zakupobiorca amerykańskiego uzbrojenia, ale w zamian nie może liczyć na zbyt wiele. Tym bardziej kuriozalny był kolejny wiernopoddańczy hołd złożony przez polskiego Prezydenta wiceprezydentowi USA, za to że ten wspomniał o Polsce w swoim przemówieniu. Polska pojawiła się jednak także w wystąpieniach innych przemawiających, a Prezydent Putin, zamiast spodziewanych kolejnych ataków na nasz kraj, mówił o polskich ofiarach II wojny światowej i pominął Polskę, gdy aluzyjnie wymieniał kraje (Litwa, Łotwa, Ukraina), którego mieszkańcy współpracowali z hitlerowcami w zbrodniach holokaustu.
Nie jesteśmy pępkiem świata. Co więcej, nie jesteśmy też państwem, z którego interesami liczyłyby się wielkie mocarstwa. Ukształtowany trzydzieści lat temu układ stosunków międzynarodowych ulega właśnie radykalnej przebudowie – wraca idea koncertu mocarstw mało liczących się z interesami mniejszych państw. Pakt Północnoatlantycki powoli przechodzi do historii, chociaż zapewne będzie wegetował jeszcze przez wiele lat, aż ktoś nie zdecyduje się sprawdzić jego funkcjonalności. Gdy powstawał ponad 70 lat temu, zagrożenie ze strony komunistycznego mocarstwa stanowiło zagrożenie dla całego świata. Jeżeli nawet przyjąć, że Rosja będzie dalej prowadzić agresywną politykę, to zagrożeni są najwyżej jej najbliżsi sąsiedzi, a nie cała Europa. Naiwne jest przekonanie, że art. 5 Paktu Północnoatlantyckiego zapewni nam automatyczną pomoc wszystkich członków NATO w razie rosyjskiego ataku. Po pierwsze, wcale tego nie zakłada, a po drugie od traktatowego zobowiązania sprzed kilkudziesięciu lat, do jego praktycznej realizacji, droga jest daleka. Co zrobimy, gdy nie otrzymamy wsparcia? Podamy wiarołomnych sojuszników do sądu? A może poprosimy nasz TK o sprawdzenie zgodności ich działań z zapisami traktatu waszyngtońskiego? Julia Przyłębska z pewnością nie zawiedzie.
O ile przynależność do Paktu Północnoatlantyckiego nie gwarantuje nam już bezpieczeństwa, to jeszcze bardziej naiwne są przekonania niektórych polityków opozycji, że zapewni nam je Unia Europejska. O ile w przypadku NATO (czyli w praktyce USA), możemy zakładać, że jest w stanie udzielić nam realnej pomocy (o ile Amerykanie uznają, że leży to w ich interesie), to w przypadku Wspólnoty Europejskiej jest już inaczej. Poza Francją i Wielką Brytanią, żadne z państw nie dysponuje potencjałem militarnym nawet zbliżonym do rosyjskiego. Co gorsza, polityka zagraniczna UE, która wydawało się kilka lat temu powoli zaczyna przybierać realne kształty (powołano nawet Wysokiego Przedstawiciela do Spraw Zagranicznych i Polityki Bezpieczeństwa), obecnie po prostu nie istnieje. Widać to chociażby po konflikcie libijskim, w którym Francja i Włochy stoją po przeciwnej stronie barykady, a Niemcy bezskutecznie starają się odgrywać rolę mediatora. Unijnej dyplomacji tam nie ma. Trudno też dostrzec jej działalność w konflikcie w Donbasie, w którym zasadniczą rolę odgrywają Niemcy i Francja (format normandzki) czy też w innych zapalnych rejonach świata. Na dodatek państwa te powiązane są różnorakimi powiązaniami gospodarczymi z Rosją, nie mówić już o zależności od dostaw rosyjskich surowców energetycznych (głównie gazu). W coraz większym stopniu myślą raczej nad tym, jak wycofać się z sankcji nałożonych po agresji rosyjskiej na Ukrainę, niż nad podejmowaniem kolejnych kroków skierowanych przeciw Moskwie. Bussiness as usual.
Pomimo chwilowej odwilży w amerykańsko-chińskiej wojnie handlowej, rywalizacja tych dwóch mocarstw wydaje się stałym i co gorsza narastającym elementem stosunków międzynarodowych w najbliższych latach. Z punktu widzenia Amerykanów pozyskanie wsparcia Rosji, która przecież sąsiaduje z dalekowschodnim mocarstwem, wydaje się sprawą fundamentalną. Jeżeli konflikt z Chinami będzie eskalował, a Putin jako zapłaty zażąda wolnej ręki w strefie postradzieckiej, to Zachód po cichu może się na to zgodzić. Sprostanie wyzwaniom, które nadchodzą wymaga elastycznej, a jednocześnie niekonwencjonalnej polityki zagranicznej. Tymczasem w obecnym wydaniu (dotyczy to zarówno partii rządzącej jak i głównej partii opozycyjnej) jest ona niesłychanie toporna, oparta o archaiczne i coraz mniej realistyczne w obecnych czasach założenia, a przede wszystkim uzależniona od zewnętrznego wsparcia, co może okazać w jeszcze większym stopniu zawodne niż miało to miejsce we wrześniu 1939 roku. I co najgorsze, dobrej zmiany nie widać.
Karol Winiarski
Podczas jednej z audycji telewizyjnych poseł PO Cezary Tomczyk spytał Marcina Horałę (od niedawna pełnomocnika rządu ds. budowy Centralnego Portu Komunikacyjnego – do której to funkcji zdaniem jednego z posłów PiS w pełni się nadaje, ponieważ … pochodzi z Gdyni, w której przed wojną wybudowaliśmy port morski) czy ustawa, w której znalazłby się zapis mówiący, że Sejm liczy 500 posłów byłby sprzeczny z Konstytucją? Poseł Prawa i Sprawiedliwości lekko zmieszany odparł, że nie. Otóż z formalno-prawnego punktu widzenia poseł Horała się mylił. Dopóki bowiem niekonstytucyjności nie stwierdzi Trybunał Konstytucyjny, każdy przepis korzysta z domniemania konstytucyjności. Nawet gdy w oczywisty sposób widać, że jest inaczej. Inna sprawa, że wcale nie jest takie pewne, czy wyrok TK w tej sprawie potwierdziłby takie stanowisko. Niejednokrotnie orzeczenia tej instytucji kłóciły się oczywistym znaczeniem słów znajdujących się w kwestionowanych przepisów. Ale niezawiśli sędziowie mają prawo do własnej ich interpretacji. O ile orzeczenia sądów powszechnych podlegają kontroli instancyjnej, to w przypadku Trybunału Konstytucyjnego nie jest to możliwe. Podobnie w przypadku wyroków Sądu Najwyższego.
Spór o polski wymiar sprawiedliwości nie jest jednak sporem prawnym. Jest sporem czysto politycznym, w którym obie strony używają argumentów prawnych. Oczywiście takich, które w danym momencie są im na rękę. I co ciekawe często są one zasadne, mimo że konsekwencje ich przyjęcia są wzajemnie sprzeczne. Taka jest konsekwencja funkcjonującego od lat w Polsce systemu, a zwłaszcza konkurencyjności dwóch kluczowych organów – Trybunału Konstytucyjnego i Sądu Najwyższego. Znalazło to swoje odzwierciedlenie w obowiązującej od 1997 roku Konstytucji, która pozbawiając TK prawa do wydawania powszechnie obowiązującej wykładni prawa, spowodowała że nie ma w chwili obecnej w Polsce instytucji, która posiadałaby takie uprawnienie. Wbrew powszechnie powtarzanej mediach opinii (co ciekawe nawet przez uznanych prawników) nie jest do tego uprawniony Sąd Najwyższy – nawet uchwały otrzymujące moc zasad prawnych są wiążące wyłącznie dla składów orzekających SN, ale nie dla innych sądów.
Nie ulega wątpliwości, że Prawo i Sprawiedliwość chce uzyskać decydujący wpływ na wymiar sprawiedliwości. To, że robi to w sposób skrajnie nieudolny i konfrontacyjny, to już zupełnie inna sprawa. Podobnie jak to, że uzyskanie całkowitego podporządkowania sędziów nie udało się nawet komunistom rządzącym w Polsce prawie pół wieku. Nie uda się również w pełni obecnie rządzącej partii, co nie znaczy, że w niektórych sprawach wyroki wydawane przez zaufanych (czy to ze względu na poglądy, czy po prostu ze zwykłego konformizmu) sędziów mogą tak naprawdę zapadać w gmachu Ministerstwa Sprawiedliwości albo na Nowogrodzkiej, tak jak kiedyś zapadały w gmachu KC PZPR.
W toczącą się walkę polityczną uwikłani zostali sędziowie. Inna sprawa, że niektórych nie trzeba było do tego specjalnie namawiać. Mylące jest jednak wrażenie, że otwarty sprzeciw środowiska sędziowskiego jest powszechny. Większość sędziów, chociaż przeciwna wprowadzanym zmianom, ogranicza się raczej do grupowych form wyrażania swojego stanowiska – trudno zresztą odmawiać im prawa głosu w sytuacji, gdy proponowane rozwiązania prawne dotykają ich bezpośrednio. Ale na indywidualną walkę (np. żądanie ujawnienia podpisów pod kandydatami na członków nowej KRS) zdecydowali się nieliczni. Co innego bowiem podnieść rękę wraz innymi czy nawet maszerować w tłumie innych prawników, a co innego podjąć decyzję, za którą w całości ponosi się odpowiedzialność. A rzecznicy dyscyplinarni powołani przez Zbigniewa Ziobro są czujni.
Zwołanie posiedzenia trzech izb Sądu Najwyższego, który miał rozstrzygnąć kwestię legalności powoływania sędziów przez tzw. nową Krajową Radę Sądownictwa, było posunięciem całkowicie zrozumiałym. Wymusił to poniekąd niejednoznaczny listopadowy wyrok TSUE, który doprowadził do pogłębienia prawnego chaosu w naszym kraju. Niestety, uchwała połączonych izb nie dość, że niejasna i bardzo różnie interpretowana, nie tylko nie przecięła tego prawniczego węzła gordyjskiego, ale co gorsza podważyła fundamenty, na których opierała się opozycja wobec wprowadzanych w polskim sądownictwie zmian.
SN próbował pogodzić wodę z ogniem. Z jednej strony starał się uniemożliwić pełnieniu swoich funkcji przez nowo wybranych sędziów (chodziło głównie o sędziów SN, którzy wkrótce przystąpią do wyłaniania kandydatów na prezesa SN). Z drugiej nie mógł unieważnić dziesiątków tysięcy wydanych przez nich wyroków. I to nie tylko ze względów formalnych, ale także społecznych – w końcu setki tysięcy ludzi zostałoby bezpośrednio tym dotkniętych, a chaos w Polsce przekroczyłby wszystkie wyobrażalne granice. Dlatego formalnie nie podważono legalności powołania sędziów przez Prezydenta RP na wniosek nowej KRS i co najważniejsze uznano ważność orzekanych przez nich wyroków. Ale jeżeli ci sędziowie są sędziami, to o co od miesięcy toczy się spór?
Większość interpretatorów uchwały SN twierdzi, że w ogóle nie zajmował się on kwestią legalności powołania sędziów. Pozornie mają rację. Uchwała mówi jedynie o sądach czyli składach orzekających. Tyle, że kto wchodzi w ich skład? Sędziowie i w nielicznych już przypadkach ławnicy (w większości spraw w pierwszej instancji sędzia orzeka jednoosobowo). Z jakiego więc powodu skład orzekający może być uznany za nie spełniający warunku niezawisłości? Oczywiście z powodu udziału w nim sędziego wskazanego przez nową KRS, której sposób powołania nie daje gwarancji jej niezawisłego działania i tym samym wolnego od nacisków politycznych wskazywania kandydatów na sędziów przedstawianych następnie Prezydentowi RP. Jak więc można twierdzić, że uchwała nie zajmuje się oceną legalności powołania sędziów? Nie obrażajmy ludzkiej inteligencji.
Efekt końcowy prawnej ekwilibrystyki sędziów SN okazał się niestety, jak zwykle w przypadkach próby pogodzenia ognia z wodą, kuriozalny. Stworzona została kategoria sędziów, których wybór nie został zakwestionowany (a więc są legalnie wybranymi sędziami), ale jednocześnie nie powinni orzekać. Oczywiście teoretycznie mogą oni bez bezpośrednich konsekwencji nie dostosować się do uchwały SN, ale zarzut nieprawidłowego obsadzenia składu orzekającego powinien być z automatu uwzględniany przez SN w razie zgłoszenia skargi kasacyjnej. Mamy więc grupę już ponad 500 sędziów, którym „zafundowano” dobrze opłacane wakacje – miesięczny koszt ich utrzymania przekracza 5 milionów złotych. Jednocześnie ich powołani wcześniej koledzy będą musieli za takie samo wynagrodzenie orzekać nie tylko w „swoich” sprawach, ale także dodatkowych przejętych w wyniku wyłączenia z orzekania ich kolegów i koleżanek. Nie trzeba oczywiście dodawać, że przedłuży to i tak trwające niekiedy latami procesy sądowe.
Można oczywiście przyjąć inną interpretację uchwały SN według której każdy udział w orzekaniu sędziego wskazanego przez nową KRS będzie oceniany indywidualnie przez sąd wyższej instancji, a następnie (w razie skargi kasacyjnej) przez Sąd Najwyższy. Tyle, że do tego nie trzeba było uchwały połączonych izb Sądu Najwyższego. To się dzieje obecnie z mocy prawa. Po co więc było spektakularne widowisko, które poza podgrzaniem atmosfery i pogłębieniem poczucia narastającego chaosu w wymiarze sprawiedliwości, nie przyniesie żadnych praktycznych skutków?
Wszystko wskazuje na to, że obie strony polityczno-sądowego sporu okopały się na swoich pozycjach i nie zamierzają ustąpić. Zacietrzewienie jest tak wielkie, że nikt nie zwraca uwagi na ofiary tej walki. A są nimi nowo powołani sędziowie, zwłaszcza ci najmłodsi, którzy mieli pecha, że kluczowy moment wybranej przez nich drogi zawodowej – powołanie na sędziego – przypadł na czas wojny dwóch politycznych plemion, które jeńców nie biorą, a przypadkowymi ofiarami też się nie przejmują. Ale o wiele większą grupę stanowią zwykli obywatele, którym w ich sprawach toczonych przed sądem system losujący przydzielił sędziów powołanych na wniosek nowej KRS. Najczęściej kompletnie nie rozumieją zawiłości prawnych, a to czy Krajowa Rada Sądownictwa została wybrana zgodnie z Konstytucją czy też nie, w ogóle ich nie obchodzi. Zapewne często ogóle nie wiedzą, że taka instytucja istnieje i jaką pełni rolę. Chaos, który zapanował powoduje, że nie mogą oni być pewni np.: czy uniewinniający ich wyrok w sprawie karnej zostanie ostatecznie uznany, czy mogą przejąć część majątku spadkodawcy przypadającego im na mocy wyroku sądowego i w końcu czy mogą zawrzeć nowy związek małżeński, ponieważ stary został prawomocnie rozwiązany. Ale co to obchodzi polityków? Przecież oni walczą o imponderabilia, o praworządność, o dobro zwykłych ludzi. Do ostatniej kropli krwi. Ich krwi.
Spór ma także katastrofalny wpływ na autorytet organów wymiaru sprawiedliwości, który nigdy w Polsce nie był zbyt wysoki. Szeroko rozumiana praworządność, to nie tylko niezawisłość sędziowska i działanie innych organów władzy zgodnie z prawem. To także zaufanie obywateli do sądów i wydawanych przez sędziów wyroków. A tej nie buduje się poprzez wyniszczającą walkę. I nie jest w tym momencie najistotniejsze kto zaczął, ponieważ konsekwencje poniesiemy wszyscy.
Jest też oczywiście kwestia politycznych konsekwencji konfliktu. Jeżeli Jarosław Kaczyński nie oderwał się już całkowicie od rzeczywistości, to prawdopodobnie badania, które na bieżąco zleca Prawo i Sprawiedliwość wskazały, że ten spór rządzącej partii się opłaca i ułatwi reelekcję Andrzeja Dudy w nadchodzących wyborach. Wskazywałaby na to również postawa samego Prezydenta, który jednoznacznie, i jak w to jego przypadku jak zwykle emocjonalnie, zaangażował się w popieranie zmian idących dalej niż te, które jeszcze ponad dwa lata temu zawetował. Szkoda, że nikt z doradców Prezydenta nie uświadomił mu, że przemawianie w karczmie piwnej niebezpiecznie kojarzy się z innymi wydarzeniami z pierwszej połowy XX-wiecznej historii Europy, a miny które przy swoich przemówieniach prezentuje przypominają jej innego negatywnego bohatera.
Oczywiście opozycja, mimo że doświadczenie ostatnich lat wskazuje na coś innego, wierzy w dokładnie przeciwne konsekwencje konfliktu. Być może zresztą bardziej liczy na skuteczną interwencję organów UE (zwłaszcza TSUE), co rzeczywiście wcześniej przyniosło pewne ograniczone rezultaty. Czy jednak i tym razem Jarosław Kaczyński cofnie się przed naciskiem Brukseli (a raczej Luksemburga)? Na razie nic na to nie wskazuje. Narastający konflikt pozwala na dodatek uniknąć kłopotliwych pytań o stan służby zdrowia, narastającą zapaść demograficzną, której nie zapobiegł program 500+ czy skandale związane z działalnością służb specjalnych, które nie dość, że działają nieudolnie (sprawa Banasia), to jeszcze nie potrafią nawet zapobiec kradzieży swoich własnych pieniędzy. Może w końcu opozycja zrozumie, że władzę zdobywa się dzięki decyzjom podejmowanym przez wyborców przy urnach wyborczych, a nie na sali sądowej Trybunału Sprawiedliwości UE w Luksemburgu.
Karol Winiarski
Podobnie jak bezśnieżne przywitanie nowego Nowego Roku, znacznego odsetka Mieszkańców Sosnowca nie zaskoczyła nagła zmiana polityki Urzędu Miejskiego. W dalszym ciągu, chociaż w uszach nie przebrzmiały jeszcze życzenia świąteczne, Władza postępuje dosyć szorstko z Wyborcami. Czemu się dziwić, skoro wszystkie sprawy w Mieście – począwszy od gospodarności, przez gospodarkę nieruchomościami, a skończywszy na dbałości o jakość życia Mieszkańców Katarzyny – idą w dobrą stronę?
Nie inaczej jest w kwestii bezpieczeństwa gwarantowanego przez Straż Miejską, czego dowód spieszy dostarczyć Pan Prezydent. Ponieważ w grę wchodzi nie tyle komfort rozumiany w kontekście ochrony przed wandalami, a raczej trucicielami powietrza, tym bardziej należy Panu Prezydentowi pogratulować biegłości w odpowiedzi (8 I 2020) na stosowne pismo (22 XII 2019). Czy aby jednak Pan Prezydent zanadto się nie pospieszył? Rekordowo szybko wybudowany dom na Mariensztacie stoi i ma się ponoć świetnie. Jak jednak prezentuje się riposta Pana Prezydenta? Wiele wskazuje niestety na to, że łatwiej odbudować Stolicę, niż wstrzymać się przed przekroczeniem granicy manipulacji faktami. Celowo zwróciłem się do Pana Prezydenta stroniąc od posługiwania się suchymi liczbami, by wzbudzić wrażenie niezorientowanego. Manewr ten opłacił się.
Pan Prezydent zapytany w rzeczonym piśmie, udostępnionym wraz z korespondencją wcześniejszą na moim koncie na Facebooku, o gotowość Straży Miejskiej do realizacji działań zmierzających ku poprawie jakości powietrza – przez należyte egzekwowanie prawa – w świetle nakładów łożonych na Formację, jedynie ucieka się do ostrożnego dozowania informacji. Zapewnia bowiem, iż „budżet Straży Miejskiej w Sosnowcu na 2020r. jest większy o 164 946 zł w porównaniu do 2019r., zatem nakłady na w/w jednostkę zostały zwiększone” (pisownia oryginalna). Nie można przejść obojętnie obok tego, że Pan Prezydent wyszedł naprzeciw
oczekiwaniom nadawcy, przywiązując wagę do szczegółów nieistotnych w świetle walki ze spalającymi odpady. Z pewnością nie była to chęć zamydlenia oczu, a wyłącznie potrzeba uczciwego podejścia do sprawy, podobnie jak w przypadku bulwaru Czarnej Przemszy oraz budowy centrum logistycznego na „peryferiach”, to jest przy ulicy Stanisława Staszica.
Niestety, ale uważna lektura – niekoniecznie analizowanego pisma, a uchwał budżetowych sprzed kilku lat – zdradza błędne posunięcie Pana Prezydenta. W przypadku nakładów Pan Prezydent zręcznie wymanewrował pomiędzy słupkami liczb. Nakłady owe oraz wydatki na uposażenia Funkcjonariuszy Straży, jak również realizację zadań statutowych [wedle schematu: „budżet (wynagrodzenia / działania statutowe)”; kwoty w zł] w całym okresie urzędowania Pana Prezydenta Chęcińskiego (wraz z budżetem uchwalonym za ostatniej kadencji Pana Prezydenta Górskiego) przedstawiają się następująco: 2014 – 4270000 (3676643 / 410357); 2015 – 4300000 (3730231 / 446396); 2016 – 4327769 (3763816 / 440580); 2017 – 4456068 (3912115 / 420580); 2018 – 4595301 (3976284 / 495644); 2019 – 4218617 (3610900 / 484344); 2020 – 4283533 (3700000 / 460160).
Z powyższego zestawienia jasno wynika, że istotnie nakłady na Straż Miejską wzrosły w porównaniu do roku ubiegłego, ale Pan Prezydent nie był uprzejmy wyrazić ubolewania, że w latach 2015-2018 były jednak zdecydowanie większe niż obecnie. Czymże jednak byłaby odpowiedź Pana Prezydenta bez przemilczenia najistotniejszej sprawy, jaką są – obok wynagrodzeń Funkcjonariuszy – nakłady na działalność statutową?! Niechaj Drodzy Mieszkańcy samodzielnie odpowiednie wartości prześledzą i na tej podstawie wyciągną wnioski…
Jakub Tomasz Hołaj-Krzak
Warszawa, 17 I 2020
Wraca akcja „Kolej na Ferie”. W czasie ferii dzieci i młodzież będą mogli podróżować Kolejami Śląskimi całkowicie bezpłatnie. Inicjatorem i pomysłodawcą akcji jest marszałek województwa śląskiego Jakub Chełstowski.
Oferta obowiązuje od 11 do 26 stycznia 2020 roku, w czasie ferii uczniów z województwa śląskiego. Zasady są analogiczne jak w roku ubiegłym. Aby móc za darmo podróżować pociągami Kolei Śląskich, wystarczy podczas kontroli zamiast biletu okazać ważną legitymację szkolną.
Pierwsza edycja akcji okazała się wielkim sukcesem i cieszyła się dużym zainteresowaniem mieszkańców i osób odwiedzających województwo śląskie, dlatego zdecydowaliśmy się ją kontynuować. Z usług Kolei Śląskich skorzystało ponad 150 tysięcy osób, które miały okazję aktywnie spędzić czas, poznać bliżej nasz region i przekonać się o korzyściach niskoemisyjnego transportu. To oferta dla dzieci i młodzieży z województwa śląskiego, ale także dla ich rówieśników z całej Polski, którzy odwiedzą w czasie ferii nasz region – tłumaczy Jakub Chełstowski, marszałek województwa śląskiego. Warto przypomnieć, że podczas ubiegłorocznej edycji akcji jej uczestnicy pokonali łącznie ponad 9,3 mln kilometrów, to tak, jakby 230 razy okrążyli Ziemię na wysokości równika.
– Ubiegłoroczna edycja „Kolei na ferie” cieszyła się bardzo dużym powodzeniem i otrzymaliśmy bardzo dużo zapytań o powtórzenie tej akcji. Odpowiadając na te oczekiwania również w tym roku możemy zaprosić dzieci i młodzież do bezpłatnych podróży. Mamy przy tym nadzieję, że dzieci i młodzież, które skorzystają z bezpłatnych przejazdów kolejami w przyszłości będą rozważać taką opcję przy wybieraniu codziennego środka transportu. Warto np., by obecni licealiści w przyszłości zdecydowali się na Koleje Śląskie jako studenci – dla tej grupy też mamy bowiem bardzo ciekawe akcje promocyjne – mówi Aleksander Drzewiecki, prezes Kolei Śląskich.
Oferta dotyczy uczniów szkół podstawowych, licealnych, techników i szkół branżowych. Z bezpłatnych przejazdów mogą korzystać również najmłodsi – w tym wypadku wystarczy posiadać dokument potwierdzający wiek. Warto pamiętać, że dzieci do czwartego roku życia podróżują Kolejami Śląskimi bezpłatnie przez cały rok.
Promocja obejmie swoim zasięgiem wszystkie linie obsługiwane przez Koleje Śląskie, jedynym wyjątkiem są pociągi specjalne Ornak do Zakopanego, które są wyłączone z akcji w całej relacji. Nowością w ramach akcji jest przy tym możliwość wybrania się pociągiem Kolei Śląskich bezpłatnie… za granicę. W tym roku promocja będzie bowiem obejmować również połączenia do Bohumina. Do dyspozycji młodych podróżników są też całkowicie nowe połączenia Kolei Śląskich do Kluczborka.
W ramach akcji przewidziane są również dodatkowe atrakcje. Koleje Śląskie zaproszą np. do zwiedzania swojej bazy kolejowej przy ulicy Raciborskiej. Będzie to niepowtarzalna okazja do poznania pracy kolejarzy „od kuchni”. Zwiedzający będą mogli np. na własne oczy zobaczyć, jak wiele czynności trzeba wykonać, by wyprawić pociąg w podróż.
Niniejszy artykuł jest odpowiedzią na apel pana Karola Winiarskiego, który w felietonie „Sądowe Batalie” wezwał w końcowych swoich słowach do przygotowywania propozycji naprawy polskiego systemu prawnego. Prawdopodobnie apel ten był skierowany do zawodowych prawników z certyfikatem. Jednakże moim zdaniem nie może w propozycjach czy też w dyskusji, zbraknąć głosu i opinii ludzi, którzy poznali system prawny z drugiej strony – czyli byli przez ten system, nękani i sądzeni.
Ja jako prezes organizacji pożytku publicznego tj. Związku Stowarzyszeń „Zielony Ring Przemszy”, przez ok. 10 lat byłem pozywany przed sady cywilne, karne i administracyjne w sprawach dotyczących dobra wspólnego. Wszystkie sądowe batalie wygrałem i to bez pomocy pełnomocnika prawnego. W związku z powyższym mam śmiałość i wiedzę aby w takich dyskusjach zabrać głos. W tym artykule nie będę pisał o moich konkretnych propozycjach naprawy systemu prawnego – z pozycji uczestnika wielu procesów sadowych – o nich napiszę w następnym artykule.
W niniejszym artykule pragnę odnieść się do felietonu Karola Winiarskiego z którego tezami w większości się zgadzam, niemniej moim zdaniem wymaga on uściślenia i uzupełnienia. Nie bez znaczenia jest miejsce i otoczenie tej dyskusji – czyli Polska. Polski system prawa zbudowany jest na fundamencie, którym jest Konstytucja z 1997 roku napisana przez postkomunistów i zbyt szczegółowa (nasza Konstytucja ma 243 artykuły a konstytucja USA 24 artykułów), co przy obecnym braku możliwości jej zmiany chroni nadal „elity” dawnego systemu, które umieściły w niej odpowiednie postanowienia.
Poza tym w Polsce stosowanie prawa w dużym stopniu wynika z zakorzenionych zwyczajów i sposobów rodem z PRL. To ułomne prawo stosują często potomkowie socjalistycznych sędziów i decydentów dla korzyści wąskiej grupy interesów, co ułatwia im chora rzeczywistość, sprawiająca, że w polskim systemie prawa nie decyduje duch prawa tylko decyduje duch homo sovieticus. Biorąc powyższe pod uwagę to dyskusja o naprawie polskiego systemu prawa najczęściej będzie poruszała się po manowcach i za podstawę będzie brała stwierdzenia i dywagacje polskich naukowych pseudoautorytetów, zamiast sięgnąć do źródeł tj. do prawa rzymskiego, na którym rzekomo oparte jest nasze prawo.
W prawie rzymskim funkcjonowały stałe zasady, które były bezwzględnie przestrzegane i tak np:
– prawo nie działa wstecz (Lex retro non agit. W naszym kraju raz się ją stosuje raz nie.
– w stosowaniu prawa w jego interpretacji musi być zachowana intencja ustawodawcy, duch prawa (Benignius leges interpretandae sunt,quo voluntas earum conservetur).
W Polsce bardzo rzadko tą zasadę się stosuje .
Za czasów urzędowania ministra sprawiedliwości Jarosława Gowina wynikła nawet dyskusja wśród pseudoelit na ten temat i jej uczestnicy w niewybrednych słowach atakowali ministra za stwierdzenie, że należy interpretować prawo zgodnie z jego duchem. Wracając do fundamentów naszego prawa tj. Konstytucji to jest rzeczą naganną, że ciągle w Sejmie uchwala się nowe ustawy, (tzw. biegunka legislacyjna) a nie uchyla się niektórych przepisów z PRL. W moich bataliach z sądami spotkałem się nawet z przypadkiem powoływania się sądu na wyroki i orzeczenia Sądu Okręgowego sprzed uchwalenia Konstytucji i co kuriozalne, były one nawet sprzeczne z obowiązującą Konstytucją.
Nie można się zgodzić z stwierdzeniem pana Karola Winiarskiego, że „bezpośrednie stosowanie Konstytucji jest mocno naciągane” ponieważ zgodnie z prawną rzymską zasadą – „jasne teksty nie podlegają interpretacji”-wykładni, (Clara non sunt interpretanda) a zapis w Konstytucji art.8,ust.2 jest jednoznaczny i klarowny, a mianowicie: „Przepisy Konstytucji stosuje się bezpośrednio, chyba ,że Konstytucja stanowi inaczej”
W artykułach Konstytucji, których nie stosuje się bezpośrednio są odsyłacze do ustaw. Poza tym Konstytucja i realizacja jej postanowień należy nie tylko do organów państwa, ale również do zwykłego obywatela, co wynika z niezbywalnych praw człowieka do wolności. Przykładem niech będzie dbałość o środowisko naturalne zapisane w Konstytucji w art.86 „Każdy jest obowiązany do dbałości o stan środowiska i ponosi odpowiedzialność za spowodowane przez siebie jego pogorszenie. Zasady tej odpowiedzialności określa ustawa”. Tak więc każdy obywatel tj. wójt, premier, prezydent, urzędnik i zwykły Polak ma obowiązek dbać o środowisko stosując bezpośrednio zapis konstytucyjny i to mówi wprost Konstytucja.
Natomiast jakie kary mogą spaść na każdego, który skaża lub pogarsza naturalne środowisko, określa już ustawa, która jest kontynuacją postanowień Konstytucji. Wielość ustaw, brak ich rzetelnej kodyfikacji, nagminne błędne interpretowania prawa – łącznie z celową falandyzacją, powodują wręcz chaos prawny na którym cierpią zwykli obywatele, a zyskują prawnicy.
Tak zwana zasada domniemania konstytucyjności obowiązująca w polskim systemie prawnym jest szkodliwa i nie powinna w ogóle zaistnieć, ponieważ już na etapie tworzenia ustaw powinno się wykluczyć ich sprzeczność z Konstytucją wg. zasady, że ustawa jest tylko uszczegółowieniem jej postanowień, a Konstytucja jest prawem najwyższej rangi . (Lex superior derogat legi inferiori). W sporadycznych przypadkach w których by wystąpiły jakieś wątpliwości co do konstytucyjności zapisów ustawy ostatnie słowo należałoby do Sądu Najwyższego, a Trybunał Konstytucyjny nie powinien istnieć.
Gdyby w Polsce była kultura prawna z rzetelnym mechanizmem tworzenia prawa i z prawnikami, którzy zostają sędziami dopiero po dwudziestoletniej praktyce adwokackiej, a po kraju nie krążył duch socjalizmu, to nie bałbym się chaosu prawnego wynikającego z tego, że każdy sędzia w przypadku kolizji postanowień ustawy z Konstytucją zastosowałby przepisy konstytucyjne, gdyż są to przepisy najważniejsze.
Co od początku było wadliwe, nie może być uzdrowione. Quod ab initio est vitiosum non potest tractu temporis convalescere. Tak więc jestem za radykalną zmianą systemu prawnego w Polsce, który jest podstawą ustroju państwa.
Włodzimierz Wieczorek
Sosnowiec, dnia 3 stycznia 2020r.
Ps.
Czy uniknięcie całkowitego chaosu w polskim „wymiarem sprawiedliwości” jest możliwe? O tym następnym felietonie.
Na początek roku Teatr Zagłębia przygotował przedstawienie inspirowane wystawioną w 1937 roku i odnoszącą wielkie sukcesy rewią „Pins and Needles”(Szpileczki i Igiełki), pod tytułem „Przodownicy miłości. Rewia związkowo-robotnicza”. Co prawda na deskach sosnowieckiego teatru nie wystąpili autentyczni przedstawiciele klasy robotniczej, jak w oryginalnym przedstawieniu sprzed wojny, tylko zawodowi aktorzy, ale trzeba przyznać, że wcielenie naszych artystów w przedstawicieli ruchu związkowego wypadło przekonująco. Mniej barwna i nieco ascetyczna była scenografia, ale trzeba pamiętać, że i początki ruchu związkowego w Stanach Zjednoczonych w owym czasie nie były łatwe, tym bardziej, że tu i ówdzie miały wyraźne zabarwienie socjalistyczne, co w bastionie kapitalizmu nie było przez wielu mile widziane.
Jak to w rewii, dominująca była warstwa muzyczno-wokalna, a w niej zdecydowanie wyróżniała się pod tym względem Beata Deutschman i nie ma w tym nic dziwnego, bowiem dodatkowo jest absolwentką Policealnego Studium Wokalno-Baletowego w Gliwicach przy Gliwickim Teatrze Muzycznym – i to było słychać. Na duże wyróżnienie naszym zdaniem zasłużyła także (występująca gościnnie) Mirosława Żak w roli konferansjerki, choć i reszta zespołu stanęła na wysokości zadania.
Jako, że rewia „Pins and Needles” stanowiła tylko inspirację, to przy uwspółcześnieniu w polskich realiach musiał wyraźnie pojawić się (z przymrużeniem oka) etos pracy górników i stoczniowców. Natomiast odniesienie, aż do czasów babilońskich w wątku uczty Baltazara wydaje się chyba zbyt odległe i mało zrozumiałe. No chyba, że to zakamuflowana przestroga dla możnych, że jeżeli nie zaproszą do stołu prekariuszy, to może się to skończyć dla nich tak, jak dla Baltazara w końcu piątej Księgi Daniela. A może to tylko aberracje i wyssane z palca spekulacje pismaków z „tego mało poczytnego portalu” – jak mówi o nas prezydent Arkadiusz Chęciński -, ale solidnego uzasadnienia dla umieszczenia tej sceny nie znajdujemy.
Nieco dyskusyjna dla spójności przekazu może być również ubarwiająca przedstawienie scena z przywódcami Rosji, Turcji, Korei Północnej i Stanów Zjednoczonych, choć w ramach politycznie zaangażowanych musicali i rewii lat trzydziestych w Stanach Zjednoczonych, to uwspółcześnienie wydaje się jeszcze do przyjęcia. Z tym, że polityka zagraniczna w owym czasie była raczej na dalszym planie względem polityki wewnętrznej i praw pracowniczych.
Mimo, że wystawienie rewii w niemuzycznym z definicji Teatrze Zagłębia musiało stanowić spore wyzwanie dla aktorów, to poradzili oni sobie z tym zadaniem doskonale co potwierdza opinię, że dobry aktor jak trzeba, to profesjonalnie i zaśpiewa i zatańczy, a z takimi tylko aktorami mamy do czynienia, jak chodzi o Teatr Zagłębia.
Fot. Teatr Zagłębia
XVII-wieczny francuski pisarz i polityk Francois de La Rochefoucauld jest autorem dość często powtarzanego aforyzmu „Hipokryzja to hołd składany cnocie przez występek”. Swoją myśl sformułował już po okresie aktywności politycznej na dworze „króla Słońce” Ludwika XIV. Zapewne była ona efektem doświadczeń, które wyniósł z Wersalu widząc zachowanie polityków otaczających francuskiego monarchę. Od tych czasów minęło już ponad trzysta lat. Zmienił się świat, zmieniła się gospodarka, zmieniły się systemy ustrojowe. Tylko ludzie się nie zmienili.
Poprzedni Marszałek Senatu Stanisław Karczewski co najmniej dwukrotnie, po raz pierwszy przy strajku lekarzy-rezydentów i kolejny przy proteście nauczycieli, zapewniał, że on „pracował dla idei, pracuje dla idei i będzie pracował dla idei”. Mówił to w sytuacji, gdy z racji pełnionej funkcji pobierał miesięczne wynagrodzenie w wysokości prawie 20 tys. zł i mieszkał w wynajętej przez Kancelarię Senatu willi. Już po wyborach okazało się, że w poprzednich kadencjach, gdy nie stał jeszcze na czele izby wyższej polskiego parlamentu, „dorabiał” sobie na dyżurach w dawnym miejscu zatrudnienia inkasując w ciągu kilku lat dodatkowe 400 tys. zł. Nieszczęśnik tyrał oczywiście na śmieciówkach, ponieważ zatrudniony był już na Wiejskiej, a w tej sytuacji zgodnie z obowiązującymi przepisami nie mógł mieć umowy o pracę. Kilku jego kolegów z obu stron politycznej barykady wolało pozostać senatorami niezawodowymi, ponieważ ich lekarskie wynagrodzenie wielokrotnie przewyższało to, co mogli otrzymać jako uposażenie senatora zawodowego. Żaden z nich jednak nie twierdził, że pracuje dla idei i to w sytuacji, gdy osoby zarabiające od nich wielokrotnie mniej walczyły o podwyższenie swoich zarobków.
Myliłby się jednak ktoś, kto sądziłby, że hipokryzja dotyczy wyłącznie działaczy partii rządzącej i ogranicza się do polityków szczebla krajowego. Nie obca jest ona również lokalnym liderom opozycji, a jeden z bardziej rażących przykładów możemy obserwować w naszym mieście. Gdy w 2018 roku decyzją prezesa Jarosława Kaczyńskiego (formalnie oczywiście samego parlamentu) obniżono pensje posłów i senatorów tnąc przy okazji zarobki wójtów, burmistrzów i prezydentów miast, mogliśmy z ust Arkadiusza Chęcińskiego usłyszeć, że jemu na pieniądzach nie zależy, ponieważ kocha swoją pracę i gotów byłby pracować nawet za mniejsze wynagrodzenie. Radni sprzeciwili się wówczas obniżeniu jego wynagrodzenia, słusznie uznając, że nie zmienia się reguł gry (także dotyczących wynagrodzenia) w trakcie kadencji. Co innego jednak po nowych wyborach. Każdy kandydat na Prezydenta Miasta wiedział na jakie warunki finansowe się decyduje. I rzeczywiście zaraz na początku nowej kadencji Rada Miasta obniżyła wynagrodzenie Arkadiusza Chęcińskiego zgodnie z obowiązującymi przepisami. Jednak już dwa miesiące później pojawił się wniosek Prezydenta o podwyższenie jego wynagrodzenia do stanu z poprzedniej kadencji (o 1675 zł.). Stało się to już po uchyleniu podobnej uchwały Rady Miejskiej Gliwic przez Wojewodę Śląskiego jako niezgodnej z prawem.
Cudu nie było. Wojewoda Śląski i w tym przypadku unieważnił uchwałę zarzucając „świadome zlekceważenie przez Radę Miejską w Sosnowcu porządku prawnego Rzeczypospolitej Polskiej”. Niezłomni radni współczujący tragicznej sytuacji materialnej naszego Prezydenta nie poddali się. Na kwietniowej sesji upoważnili go do złożenia skargi na rozstrzygnięcie nadzorcze Wojewody Śląskiego do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego w Gliwicach. Jednak wydany po kilku miesiącach wyrok w pełni podtrzymał decyzję organu nadzorczego. Nie wiem czy nasz zdesperowany Prezydent odwołał się od niego do Naczelnego Sądu Administracyjnego. Jeżeli tak, to powodzenia mu raczej nie wróżę, ponieważ na początku grudnia NSA odrzucił kasację złożoną przez Miasto Gliwice w tej samej sprawie. Szkoda tylko pieniędzy podatników, które władze naszego miasta wydały walcząc o prywatny interes naszego Prezydenta. On sam powetował sobie „straty” wchodząc do Rady Nadzorczej dąbrowskich wodociągów. Taka koleżeńska usługa kolegi z sąsiedniego miasta. Od pewnego czasu to zresztą norma w zagłębiowskich samorządach.
Pod koniec roku okazało się, że miłość Arkadiusza Chęcińskiego do pieniędzy jest większa niż można się było spodziewać. Kontrola Regionalnej Izby Obrachunkowej, która wykazała szereg rażących nieprawidłowości w funkcjonowaniu władz Sosnowca, odkryła również, że zaraz po wyborach nasz skromny i pozbawiony potrzeb finansowych Prezydent zainkasował ponad 14 tys. zł jako ekwiwalent za niewykorzystany urlop wypoczynkowy za rok 2017. Żeby nie być gołosłownym przytaczam fragment wystąpienia pokontrolnego RIO:
„W 2018 r. p. Arkadiusz Chęciński – Prezydent Miasta Sosnowca nie wykorzystał zaległego urlopu wypoczynkowego za 2017 r., co było niezgodne z art. 152 ustawy z dnia 26 czerwca 1974 r. Kodeks pracy (Dz. U. z 2018 r., poz. 108 z późn. zm.). Zgodnie z przywołanymi przepisami, pracownikowi przysługuje prawo do corocznego, nieprzerwanego, płatnego urlopu wypoczynkowego. Pracownik nie może zrzec się prawa do urlopu.
Zgodnie z art. 168 ww. ustawy, urlopu niewykorzystanego w terminie ustalonym zgodnie z planem urlopu, należy pracownikowi udzielić najpóźniej do dnia 30 września następnego roku kalendarzowego.
W 2018 r. p. Grzegorz Frugalski – Sekretarz Miasta wykonujący wobec Prezydenta Miasta Sosnowca czynności z zakresu prawa pracy, wystosował do Prezydenta informację o ilości dni zaległego urlopu wypoczynkowego i zarazem zobowiązał go do wykorzystania urlopu do końca września 2018 r. (pisma z dnia 7 maja 2018 r. oraz 29 sierpnia 2018 r.).
Z uzyskanych wyjaśnień Prezydenta Miasta Sosnowca wynikało, że niemożność wykorzystania zaległego urlopu wynikała z ilości wykonywanych obowiązków, specyfiki pełnionej funkcji, a tym samym szeregu niespodziewanych zdarzeń.
Wobec powyższego, w dniu 22 listopada 2018 r. Prezydentowi Miasta wypłacono ekwiwalent za niewykorzystany urlop wypoczynkowy za 2017 r. w kwocie 14.332,72 zł (za 24 dni i 2 godziny).” (podkr. moje).
Niestety, Pan Prezydent nie wyjaśnił co to za „niespodziewane zdarzenia”, miały miejsce w 2018 roku. Kontrola Regionalnej Izby Obrachunkowej dotyczyła okresu od 1 stycznia 2015, a więc w praktyce obejmowała całą pierwszą kadencję Arkadiusza Chęcińskiego. Ponieważ nie ma informacji o niewykorzystaniu urlopu w poprzednich latach, można przypuszczać, że był to pierwszy tego typu przypadek. Czy dlatego, że w 2018 roku miały miejsce wybory samorządowe i niezależnie od ich wyniku wiadomo było, że nastąpi zakończenie stosunku pracy z wyboru, a tym samym pojawi się możliwość wypłaty ekwiwalentu za ewentualny zaległy urlop? Niestety, termin przypadał już po ustawowym terminie jego wykorzystania (koniec września), co zmusiło Prezydenta do naruszenia obowiązującego prawa. Pokusa okazała się jednak silniejsza.
Arkadiusz Chęciński nie jest oczywiście wyjątkiem. Gdy kilka tygodni przed wyborami samorządowymi Komisja Rewizyjna RM odkryła, że burmistrz Czeladzi Zbigniew Szaleniec przez 40 dni niezgodnie z prawem (nie miał stosownych uprawnień) przewodniczył Radzie Nadzorczej Szpitala Miejskiego w Sosnowcu, ten solennie zapewniał, że niesłusznie pobrane z tego tytułu pieniądze (ponad 5 tys. zł.) zwróci. Już po wyborach okazało się, że nic takiego się nie stało. Jak tłumaczył Pan Burmistrz, zdaniem jego prawników nie ma ku temu podstawy prawnej. Tyle, że oprócz prawa jest jeszcze przyzwoitość i honor. Kiedyś świadczyły o wartości człowieka.
Prymas Tysiąclecia Stefan Wyszyński pod koniec swojego życia w okresie rozkwitu pierwszej Solidarności przestrzegał swoich rodaków: „Nic nie pomoże ustrój najwspanialej pomyślany, jeżeli będą go wykonywali ludzie o starych nałogach i złych skłonnościach”. Po upadku systemu komunistycznego wydawało się, że demokratyczna kontrola wykluczy takie osoby ze sceny politycznej. Już jednak po kilku latach okazało się, że ten mechanizm nie działa tak jak powinien, a obecnie widać, że niestety w ogóle przestał funkcjonować. Możemy oczywiście pomstować na polityków, że nie działają dla dobra wspólnego, a jedynie dla własnej korzyści. Pamiętajmy jednak, że w systemie demokratycznym to my ich wybieramy i my za ten wybór ponosimy odpowiedzialność. Charyzmatyczny przywódca polskiego Kościoła w okresie komunizmu (Wyszyński był Prymasem Polski w latach 1949-1981) liczył na to, że skupienie naszego narodu pod skrzydłami religii katolickiej nie tylko uchroni go przed ateistycznymi zakusami narzuconego ustroju, ale także doprowadzi do moralnej odnowy Polaków. Chyba nawet w najczarniejszych snach nie spodziewał się jak wielką poniesie porażkę.
Karol Winiarski
Sosnowieccy Rajcowie zdają się, niestety, trwać w oderwaniu od rzeczywistości. W oderwaniu głębokim, przypominającym stan odrętwienia zahibernowanego pod szklaną czaszą. Ktoś dostrzeże w takim porównaniu dalekie odniesienie do jednej z komedii Pana Juliusza Machulskiego; na myśl prędzej przychodzi wizja osobnika odizolowanego od smogu, któremu ten nie ma prawa przeszkadzać. Radni wreszcie atak dostrzegą. Niczym nieuzasadniony, a jakże!
W jak grubych bańkach Wybrańcy Mieszkańców muszą być uwięzieni, będąc tak głuchymi i ślepymi nie tyle co na Miasta problemy, ale krytykę postępowania poniżej krytyki?! Doprawdy, odpowiedź tkwić musi w materiale baniek; szkło mleczne z jednej strony chroni przed ekspozycją na walory przyrodnicze i architektoniczne, z drugiej zaś pozwala okryć się nimbem niewidzialności. Ostatni walor wyjątkowo pożądany w sytuacji nachalnego wywoływania do tablicy. Rzeczywiście lepiej zamilknąć, niż prześcigać się na irracjonalne argumenty, jak ma to obecnie miejsce w sprawie Katarzyny. Jeden i drugi kamuflaż chwały jednak nie przynosi. Od kilku tygodni w Sosnowcu wydaje tlić się płomyk nadziei, że oto czara goryczy arogancji Rządzących dopełniła się. Jakość społeczeństwa obywatelskiego mierzy się siłą bezwładności. Populacja nie musi składać się z samych ekspertów. Wystarczy jednak, by stanowiły ją jednostki wrażliwe na wspólne dobro, a nadto odporne na strach. Ponieważ ostatnie dekady życia społecznego w Polsce łatwe nie były, o to drugie nie tak łatwo. Sprawa Katarzyny, chociaż nie będąca precedensem (ulica Chemiczna), wskazuje, że w Sosnowcu nie istnieją konsultacje społeczne z prawdziwego zdarzenia. W walce o wyjście z kryzysu nie pozostają, na szczęście, w tyle Parlamentarzyści, chociaż ostatnio będący skoncentrowani na (modnym, nośnym?) problemie kopalni na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej (zaskakującym zapałem pałali także sosnowieccy Radni-Kandydaci na Posłów).
Bez względu na charakter prowadzonej działalności, bez wyjątku każdego podmiotu wszelkie przedsięwzięcia muszą być ukierunkowane na cele. Pomijając oczywiście grupy przestępcze, których zyskiem jest strata rzeszy oszukanych, ich osiąganie zawsze niesie z sobą korzyści dla szerokiego grona. W przypadku jednostek samorządowych widoczne jest to szczególnie jaskrawo zarówno w przypadku ich funkcjonowania bez zarzutu, jak też z pewnymi niedomaganiami. O niedomaganiach jednak trudno wypowiadać się w kontekście sosnowieckiej Straży Miejskiej, gdyż Formacja ta kuleje. Media przychylne Władzy nie stronią od peanów na cześć Gospodarza Miasta, przykładającego wagę do modernizacji monitoringu. Dlaczego jednak kurtyna milczenia opada na aspekt braku chętnych do pracy w charakterze Strażnika? Pomijając, i tak bardzo istotny, problem stosunku wynagrodzeń do podejmowanego ryzyka, należy się spodziewać, że kurtyna ta opadać w roku 2020 będzie musiała jeszcze niżej. Wszystko za sprawą redukcji o kilkanaście punktów procentowych budżetu Straży Miejskiej na walkę o środowisko.
Bezpieczeństwo Mieszkańców to nie tylko piecza nad mieniem, lecz także czuwanie nad zdrowiem. Rozbudowa (zadłużonego na dziesiątki milionów złotych) Szpitala nie przyczyni się do bezpośredniej (!) walki ze skutkami zanieczyszczenia powietrza. Niestety, ale bierność działania w tej kwestii Władz Miasta jest nad wyraz aktywna, co dowodzi zarówno jakości postulowanych każdorazowo przed wyborami haseł, jak też szczelności szklanych osłon. Jeżeli sprawy dalej będą szły w tym kierunku, warto teraz poprosić Ratusz (z Panem Rzecznikiem włącznie), by nie kruszyli kopii, jeżeli w mediach lokalnych lub ogólnopolskich zaczną padać pytania o to, czym Radni Sosnowca oddychają. Nie ucichły jeszcze salwy śmiechu po głosach natchnionego oburzenia z alei Zwycięstwa na prześmiewcze potraktowanie Sosnowca w opracowaniu skierowanym do najmłodszych Sąsiadów z byłych Austro-Węgier. Potraktowanie w pełni zasłużone. Jest to jedna z kilku konsekwencji, spośród najmniej dotkliwych, zachwiania hierarchią potrzeb Miasta. Szukanie na gwałt oszczędności w wydatkach Gminy celem finansowania bizantyjskich zachcianek Pana Prezydenta nie może prowadzić do niczego dobrego. Tym bardziej, jeżeli oszczędza się na zdrowiu; skoro już teraz Straż Miejska nie jest w stanie wywiązywać się ze swych obowiązków, to czy przed Mieszkańcami obowiązkowe składki na tę Formację, organizowanie antysmogowych patroli obywatelskich?
Mijający rok to wszak nie tylko temat-bumerang zanieczyszczenia powietrza oraz forsowanie, na przekór Mieszkańcom, wielopłaszczyznowego i nieodwracalnego w skutkach planu deprecjacji społeczno-przyrodniczej Sielca. Trudno przejść obojętnie obok ciągu niebywałych zbiegów okoliczności, towarzyszących wszystkim stadiom tegorocznego budżetu obywatelskiego w Sosnowcu. Chociaż wyłączną uwagę należałoby w tej sprawie poświęcić zaangażowaniu Radnych w plan podziału środków finansowych Miasta, w kontekście kolejnych doniesień z Będzina warto uzmysłowić sobie, ile Sosnowiec już teraz traci przez zepchnięcie w niebyt koncepcji przywrócenia Mieszkańcom Czarnej Przemszy na odcinku środulsko-pogońskim. Dostrzec ten kuriozalny zestaw problemów mogą wyłącznie Społecznicy, coraz mniej liczni.
Ponieważ nic nie może trwać wiecznie, przychodzi taki czas, gdy ciemiężeni unikami przed Elektoratem Radni mogą odetchnąć. Usta nie są już zakneblowane, ręce skore są do czynów. Niedawną próbkę (cykliczną) swoistej aktywności Włodarzy Mieszkańcy przed kilkoma dniami mieli możność mieć zaserwowaną, w sam raz na odwrócenie uwagi od bzdurnych protestów przeciwko centrum logistycznemu. Otóż podobni do kamfory Radni, nie odczuwając wstydu, zmaterializowali się niespodziewanie przed obliczem fotografa. Wiadomo wszak, że życzenia same się nie złożą. Trudno też odnaleźć Radnego, który zmuszony do działania w głębokiej konspiracji nie będzie skłonny do oddania się chwili beztroskiej rozrywce, na przykład przed obliczem pląsającego w wygniecionej marynarce Pana Prezydenta, emitującego dźwięki przypadkowe. Tak oto kończy się rok 2019. Nieciekawa nasze Miasto czeka przyszłość. Nie wróży dobrze to, że na falach krytyki Pana Prezydenta Medium zaprzyjaźnione naprędce publikuje pseudowywiad, którego lektura co skuteczniej omamionych nawraca na pozycje bezpiecznego braku refleksji. Wiemy bowiem nie od dzisiaj, że rządzi się łatwiej ludem wyzbytym odruchów krytyki. Czyni się to tym łatwiej, im głośniej przypomina się o raptem trzymilionowym zadłużeniu Gminy. Skojarzenia niebezpiecznie bliskie Orwellowi, ale też…
Jakub Tomasz Hołaj-Krzak
Warszawa, 23 XII 2019
W ostatnich latach narodziła się w Polsce nowa świecka tradycja. Przedświąteczne wzmożenie parlamentarno-narodowe. Z uporem godnym lepszej sprawy partia rządząca stara się w ekspresowym tempie forsować kontrowersyjne ustawy, które doprowadzają do histerycznych niekiedy reakcji opozycji i masowych demonstracji ulicznych. Niestety, coraz częściej obie strony uzasadniając swoje racje starają się pomijać niewygodne dla siebie fakty, przeinaczają i manipulują innymi, a nawet kłamią w żywe oczy. Nie inaczej było i w tym roku.
Komentatorzy wydarzeń politycznych (nie inaczej jest w przypadku wydarzeń historycznych) starają się racjonalizować powody decyzji podejmowanych przez polityków. To oczywiste i naturalne. Ale nie zawsze słuszne. Człowiek, wbrew założeniom wielu filozofów, myślicieli czy ideologów, nie zachowuje się zawsze w sposób racjonalny i w pełni przemyślany. Dotyczy to także polityków, w tym także rządzącej obecnie partii. Gdyby było inaczej, nie byłaby konieczna dziewiąta w ciągu ostatnich kilku lat nowelizacja ustaw sądowych. Świadczy to raczej o kompletnym braku profesjonalizmu i zdolności oceny skutków proponowanych rozwiązań, niż o odpowiedzialnym podejściu do problemu. Co oczywiście nie znaczy, że nie przyświeca im zasadniczy cel, do którego dążą. Ideał niepodzielnej, jednolitej władzy państwowej, w którym wszystkie organy znajdują się pod kontrolą jednego, centralnego ośrodka władzy. Można snuć tu pewne analogie nie tyle do czasów Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej, co raczej autorytarnego systemu władzy wprowadzonego formalnie przez Konstytucję Kwietniową. W końcu Marszałek Piłsudski, człowiek który zamachem majowym i późniejszymi działaniami zakończył w Polsce krótki okres demokracji parlamentarnej, pozostaje bohaterem narodowym dla większości Polaków bez względu na partyjną przynależność i obecnie prezentowane poglądy.
Najnowsza nowelizacja ustaw sądowych – nazywana potocznie represyjną, kagańcową czy dyscyplinującą ze względu na przepisy ograniczające możliwość publicznego wypowiadania się i częściowo również orzekania sędziów – najprawdopodobniej pierwotnie miała zupełnie inny cel. Chodziło o doprecyzowanie przepisów, które umożliwiłyby bezproblemowy wybór nowego Pierwszego Prezesa Sądu Najwyższego – kadencja Małgorzaty Gersdorf kończy się w kwietniu 2020 roku. Wyrok TSUE i będące jego konsekwencją orzeczenia wydawane przez niektórych sędziów spowodowały dopisanie do przygotowanej już nowelizacji nowych przepisów, które jak widać skutecznie przykryły zasadniczy cel przeprowadzanych zmian. Tylko, że ta sprytna manipulacja (z niektórych pomysłów zresztą się wycofano w trakcie prac w Sejmie) może przynieść z punktu widzenia władzy katastrofalne skutki w zbliżających się wyborach prezydenckich. Jednoznaczne poparcie Andrzeja Dudy dla proponowanych zmian i jak zwykle jego mało przemyślane wystąpienia publiczne, mogą zniechęcić do niego część bardziej umiarkowanego elektoratu. Sprawa niezależności sądownictwa nie doprowadzi do załamania się notowań Prawa i Sprawiedliwości. Ale w wyborach prezydenckich trzeba uzyskać poparcie większości głosujących, a o zwycięstwie mogą decydować nawet niewielkie przesunięcia w sympatiach wyborców. Andrzej Duda w swoim, jakże dla niego typowym emocjonalnym wzmożeniu, chyba o tym zapomniał.
Autorytarne zapędy obecnej władzy dążącej do zneutralizowania wszelkich mechanizmów kontrolnych funkcjonujących w polskim systemie ustrojowym nie oznaczają jednak, że argumentacja przytaczana przez zwolenników tych zmian jest całkowicie absurdalna, a słuszność stanowiska drugiej strony sporu nie podlega dyskusji. Niestety, polityczne emocje i rzeczywiste powody kolejnej nowelizacji ustaw sądowych nie sprzyjają racjonalnej dyskusji. A szkoda, ponieważ problem niezawisłości sędziowskiej nie ma wyłącznie czarno-białych kolorów.
Najczęściej podnoszonym przez opozycję zarzutem wobec wprowadzanych od kilku lat zmian jest naruszenie zasady trójpodziału władzy. Problem jednak polega na tym, że w systemie parlamentarno-gabinetowym taki trójpodział zarówno formalnie, jak i w rzeczywistości, w pełni nie funkcjonuje. Najważniejszy z punktu widzenia zakresu posiadanej władzy organ wykonawczy czyli Rada Ministrów może zostać zmieniona przez Sejm, ale sama nie ma możliwości skrócenia kadencji organów władzy ustawodawczej. Formalne zapisy konstytucyjne niewiele zresztą mają wspólnego z rzeczywistością. W praktyce bowiem to lider partii rządzącej będący najczęściej premierem (Polska oczywiście jest wyjątkiem) ma pełnię władzy, a posłowie jego partii bezrefleksyjnie i karnie naciskają odpowiednie przyciski w trakcie głosowań w parlamencie. Na dodatek trójpodział władzy nie jest jedyną zasadą demokracji, a nawet nie zawsze jest zasadą fundamentalną. W Szwajcarii na przykład nie obowiązuje, a trudno przecież uznać ten kraj za niedemokratyczny.
O wiele ważniejsza z punktu widzenia demokracji wydaje się zasada suwerenności narodu czyli sprawowania władzy przez obywateli w sposób bezpośredni lub przez przedstawicieli. Dlatego wybieramy posłów i senatorów oraz Prezydenta RP w wyborach bezpośrednich, natomiast Radę Ministrów pośrednio (powoływana przez Prezydenta i konieczność uzyskania wotum zaufania w Sejmie). A przecież w przypadku władzy sądowniczej w naszym kraju poza wyborem ławników w żaden sposób nie mamy wpływu na to kto zostanie sędzią (wyjątkiem jest wybór członków Trybunału Konstytucyjnego i Trybunału Stanu, którzy są wybierani przez Sejm). Paradoksalnie, to zmiany dokonane przez Prawo i Sprawiedliwość (wybór ławników przez Senat do dwóch nowych izb Sądu Najwyższego i sędziowskich członków Krajowej Rady Sądownictwa przez Sejm) oraz uzurpacja Prezydenta polegająca na przyznaniu sobie prawa odmowy powoływania sędziów przedstawionych mu przez KRS, idą w kierunku urzeczywistnienia tej zasady. Problem jednak polega na tym, że jej pełna realizacja (wybór, kadencyjność, a być może nawet i możliwość odwołania sędziego) rażąco narusza podstawową gwarancję zasady niezawisłości sędziowskiej – nieusuwalności z pełnionego urzędu do czasu przejścia w stan spoczynku. O jakości wyroków wydawanych przez tak uzależnionych od wyborców sędziów, trudno już nawet dyskutować. Prawo nie zawsze jest zgodne z ludowym poczuciem sprawiedliwości.
Niesłychanie kontrowersyjnym pomysłem, forsowanym przez niektórych profesorów prawa i część środowiska sędziowskiego, jest koncepcja tzw. rozproszonej kontroli konstytucyjności obowiązującego w Polsce prawa. To oczywiście efekt przejęcia i swoistej „neutralizacji” przez rządzącą partię Trybunału Konstytucyjnego. Wcześniej podobne dywagacje były raczej przedmiotem naukowej debaty w środowiskach akademickich niż zgłaszanym publicznie postulatem. W praktyce realizacja tej koncepcji oznaczałaby, że każdy sędzia mógłby przy wydawaniu wyroku sprawdzać, czy podstawa prawna, która w tym przypadku powinna zostać zastosowana, jest zgodna z Konstytucją RP. Problem polega na tym, że nie dopuszcza tego w sposób bezpośredni żaden z obowiązujących w Polsce przepisów prawa. Powoływanie się przez niektórych konstytucjonalistów na zapis art. 8, ust 2 naszej Konstytucji, który dopuszcza bezpośrednie stosowanie Konstytucji jest mocno naciągane, tym bardziej, że prawo stosują wszyscy uczestnicy życia społecznego, a nie wyłącznie sędziowie. Trudno przecież uprawnienie do kontroli konstytucyjności rozciągać na wszystkich obywateli. Zresztą możliwość złożenia skargi konstytucyjnej do Trybunału Konstytucyjnego przez każdego obywatela po wydaniu w jego sprawie przez sąd lub organ administracji publicznej ostatecznego orzeczenia (art. 79) oraz skierowania to tegoż organu zapytania przez każdy skład orzekający sądu w razie powstania wątpliwości co do konstytucyjności jakiegoś przepisu (art. 193), wskazuje pośrednio, że nasz sąd konstytucyjny ma monopol w tych sprawach.
Taka konstrukcja badania konstytucyjności polskiego prawa rodzi oczywiście szereg problemów związanych chociażby z długotrwałością orzekania w tych sprawach przez Trybunał Konstytucyjny i nieodwracalnością wielu zmian wynikających ze stosowania przepisów uznanych po latach za niezgodne z Konstytucją, co zresztą wynika często z samych orzeczeń Trybunału (przykładem może być uznanie za niezgodne z Konstytucją skrócenia kadencji Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji w roku 2005, co nie oznaczało jej przywrócenia). A ponieważ istnieje zasada domniemania konstytucyjności stanowionego prawa do momentu wydania orzeczenia przez TK, to organy państwowe mogą w sposób całkowicie bezkarny i świadomy stanowić prawo w sposób jawnie sprzeczny z Konstytucją. Gdyby np. w Kodeksie Wyborczym został wprowadzony zapis, że głosy oddane na kandydatów jednej z partii liczą się podwójnie, to zgodnie z tą regułą należałoby przeprowadzić najbliższe wybory parlamentarne ze wszystkimi tego konsekwencjami. Z drugiej jednak strony uznanie, że każdy sąd może skutecznie badać konstytucyjność obowiązującego prawa może doprowadzić do całkowitego chaosu prawnego. Możliwość interpretowania niektórych zapisów Konstytucji, a zwłaszcza zawartych w rozdziale I podstawowych zasad ustrojowych, jest tak szeroka, że ocena każdego przepisu bardziej zależałaby od poglądów sędziego niż woli ustawodawcy. Inna sprawa, że dokładnie tak samo jest w przypadku sędziów Trybunału Konstytucyjnego. Warto tu przytoczyć fragment jednego z najbardziej kuriozalnych orzeczeń tego organu dotyczących interpretacji zawartej w art. 25 zasady równouprawnienia kościołów i związków wyznaniowych.
„Zasada równouprawnienia kościołów i związków wyznaniowych nie zakłada identycznego traktowania wszystkich związków wyznaniowych. Stanowi ona gwarancję, że organy władzy publicznej stworzą ramy prawne, które umożliwią realizację równouprawnienia, w zależności od właściwości i cech poszczególnych kościołów i związków wyznaniowych.
Między kościołami i związkami wyznaniowymi mogą zachodzić różnice wynikające ze zróżnicowania faktycznej liczby wyznawców i stopnia ugruntowania poszczególnych wspólnot w dziejach państwa.”
I nie było to orzeczenie „PiS-owskiego” trybunału, ale tego którym kierował bohater opozycji prof. Andrzej Rzepliński. Nic dziwnego, że wkrótce potem uzyskał wysokie odznaczenie papieskie. Ciekawe czy zapis art. 33 o równych prawach kobiet i mężczyzn, ówcześni sędziowie zinterpretowaliby w ten sam sposób? W końcu rola mężczyzn w historii Polski była znacząco większa niż kobiet.
Dość powszechnie powtarzanym twierdzeniem przez przeciwników zmian przeprowadzanych obecnie przez PiS jest pogląd o wyższości prawa europejskiego nad krajowym. Rzeczywiście, z art. 91, ust. 3 naszej Konstytucji jednoznacznie wynika, że prawo stanowione przez UE ma pierwszeństwo przed ustawami. Nie jest jednak ważniejsze niż sama Konstytucja, co wynika z art. 8, ust. 1 zgodnie z którym Konstytucja jest najwyższym prawem Rzeczpospolitej Polskiej. Potwierdziły to zresztą kilkakrotnie orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego, wydawane zanim organ ten został przejęty przez obecnie rządzącą partię. Nie inaczej uważają sądy konstytucyjne innych krajów, w tym przede wszystkim niemiecki Federalny Trybunał Konstytucyjny. Nie ma też takiego zapisu w żadnym z traktatów założycielskich, a więc pierwotnym prawie UE, w tym także w Traktacie Lizbońskim. Inne zdanie w tej sprawie mają oczywiście w Luksemburgu i Brukseli, ale są to raczej pobożne życzenia instytucji europejskich, których opinii nie podzielają rządy krajowe.
Trudno też w pełni się zgodzić z twierdzeniem, że zakaz publicznego wypowiadania się sędziów na tematy polityczne jest ograniczeniem ich niezawisłości w zakresie orzekania. Można różnie oceniać pozasądową aktywność naszych sędziów. Jej ewentualne ograniczenie widziałbym raczej poprzez zapisy wewnętrznego Kodeksu Etyki niż regulacje ustawowe, ale nawet te niewiele mają wspólnego z niezawisłością czyli możliwością swobodnego orzekania zgodnie z prawem i własnym sumieniem. Ta rzeczywiście jest zagrożona poprzez działania rzeczników dyscypliny sędziów sądów powszechnych i natychmiastowym odwoływaniem z delegacji do sądów wyższej instancji w przypadku orzekania niezgodnego z poglądami Ministra Sprawiedliwości. Ale to zupełnie inny problem. Kwestia cofania delegacji jest zresztą przedmiotem kontrowersji trwających od wielu lat. Dla każdego logicznie myślącego człowieka stanowi ona ewidentne zagrożenie dla zasady niezawisłości sędziowskiej i naruszenie jej podstawowych gwarancji – nieprzenoszalności i nieusuwalności z urzędu. Trybunał Konstytucyjny w 2009 roku (a więc ten prawomyślny) miał jednak na ten temat inne zdanie i uznał ją za zgodną z Konstytucją. Trzeba przyznać, że stowarzyszenia sędziowskie od dawna ją krytykowały, ale jakoś obecna opozycja nie widziała wówczas problemu i nie mówiła o dyktatorskich zapędach władzy. Może dlatego, ze sama tą władzą wówczas była.
Byłoby też lepiej, gdyby przed stawianiem na piedestał nowych bohaterów walki z dyktaturą (ogłaszaną zresztą średnio co dwa-trzy miesiące, co już dawno przestało robić większe wrażenie na większości naszych rodaków, o czym świadczy malejąca frekwencja na kolejnych protestach), sprawdzono ich przeszłość. Przykładem może być sędzia Paweł Juszczyszyn, którego przypadek jest zresztą doskonałym przykładem instrumentalnego traktowania faktów przez polskich polityków. Niedługo po odwołaniu go z delegacji do Sądu Okręgowego w Olsztynie media rządowe zaczęły w swoim zwyczaju zwalczać nowego bohatera opozycji przytaczając jego co najmniej wątpliwe orzeczenie sprzed kilku lat, które doprowadziło do utraty całego majątku przez licytowanego za stosunkowo niewielkie długi rolnika (zmarł kilka miesięcy temu). Wiceminister Sprawiedliwości Michał Wójcik z upodobaniem przytaczał tą porażającą historię. Zapomniał jedynie wyjaśnić jak to się stało, że sędzia z tak skandaliczną jego zdaniem przeszłością, został przez Ministra Sprawiedliwości Zbigniewa Ziobro delegowany z sądu rejonowego do okręgowego? Oczywiście nikt z opozycji też tego nie podnosił, ponieważ musiałby przyznać, że bohater walki o niezawisłość sędziowską jest równie „nieskazitelny” jak Marian Banaś.
Polski system wymiaru sprawiedliwości z pewnością nie jest idealny. Poza przewlekłością, coraz poważniejszym problemem jest postępującą rozbieżność w orzecznictwie, której właśnie jesteśmy świadkami przy ocenie prawidłowości wyboru sędziów powoływanych przez Prezydenta na wniosek nowej Krajowej Rady Sądownictwa (odmienny wyrok trzyosobowego składu Izby Pracy i Ubezpieczeń Społecznych Sądu Najwyższego oraz dwóch składów orzekających Naczelnego Sądu Administracyjnego). Czy nie warto na przykład wprowadzić przepisu, że uchwały Sądu Najwyższego mające moc zasad prawnych będą miały rangę powszechnie obowiązującej wykładni prawa (obecnie wiążą jedynie wszystkie składy Sądu Najwyższego, a od czasu uchwalenia Konstytucji w polskim systemie prawnym nie ma żadnego organu, który miałby takie uprawnienia). Warto też zastanowić się nad instancyjną, sądową kontrolą pytań prejudycjalnych kierowanych przez sędziów do Sądu Najwyższego czy Trybunału Konstytucyjnego. Niekiedy bowiem trudno oprzeć się wrażeniu, że stoją za nimi pozamerytoryczne intencje, a efektem jest jedynie wielomiesięczne przedłużenie postępowania sądowego. I nie są to jedyne sprawy wymagające uregulowania.
Zmiany dokonywane przez obecną władze niewiele mają wspólnego z troską o naprawę polskiego wymiaru sprawiedliwości. Zasadniczym celem jest pełna kontrola nad całym systemem. To, że odbywa się to w sposób skrajnie nieudolny nie zmienia jednoznacznie negatywnej oceny tych działań. Ale też przeciwstawianie się tym próbom przez opozycję i środowiska sędziowskie nie może przyjmować jedynie histerycznych i mało skutecznych protestów przeciw kolejnym nowelizacjom ustaw sądowych. Zamiast czysto reaktywnie i histerycznie reagować na kolejne zmiany, należałoby przygotować własne propozycje sanacji polskiego wymiaru sprawiedliwości. I nie jest żadnym wytłumaczeniem, że w obecnych warunkach politycznych te zmiany i tak nie mają żadnych szans na realizację. Kiedyś rządy Prawa i Sprawiedliwości się skończą, a wtedy posiadanie całościowego i uzgodnionego z różnymi środowiskami (nie tylko sędziowskim) programu reform, umożliwi ich szybkie wprowadzenie w życie. O ile oczywiście opozycji rzeczywiście zależy na naprawie polskiego wymiaru sprawiedliwości.
Karol Winiarski