Hejt nasz powszedni
Gdyby działalność wiceministra Łukasza Piebiaka i grupy sędziów skupionych wokół jego osoby, wyszła na jaw lat temu kilkanaście, ze swoim stanowiskiem pożegnałby się nie tylko główny bohater tej historii, ale też jego bezpośredni zwierzchnik, a i sam premier zapewne podałby się do dymisji. Jednocześnie sondaże partii rządzącej poleciałyby na łeb i szyję, i to nie chwilowo, a w sposób trwały. Czasy się jednak zmieniły i polityczne standardy nie są już takie, jak kiedyś. Nie tylko zresztą w Polsce. Gdyby było inaczej, Donald Trump nie zostałby Prezydentem USA.
Dlatego też poza samym wiceministrem, który zresztą sam podał się do dymisji „w poczuciu odpowiedzialności za powodzenie reform” (a więc nie został natychmiast wyrzucony przez swojego szefa jak to starali się później przekonywać wszystkich inni współpracownicy ministra Ziobry) oraz dwóch sędziów, którym skrócono delegacje i odesłano do macierzystych sądów, nikt inny przynajmniej na razie nie poniósł na razie konsekwencji. Niektóre sondaże wskazują co prawda na spadek poparcia dla PiS-u, ale jak pokazały podobne przypadki w przeszłości, efekt będzie prawdopodobnie krótkotrwały. Zresztą i tak te obniżone notowania są wyższe niż wynik uzyskany w wyborach cztery lata temu.
A przecież polityczna odpowiedzialność Zbigniewa Ziobry nie ulega wątpliwości. O karnej na razie trudno przesądzać. Nie ma bowiem jak na razie żadnych dowodów, że inspirował swojego zastępcę. Trudno też będzie udowodnić, że wiedział o organizowanej przez niego akcji, chociaż wydaje się bardzo mało prawdopodobne, że aż do momentu ujawnienia sprawy przez media pozostawał w całkowitej nieświadomości. Tym bardziej, że w marcu br. Prokuratura Apelacyjna w Katowicach zabezpieczyła u słynnej dziś heterki Emilii nośniki informacji i inne materiały dowodowe, które wyraźnie wskazywały na zaangażowanie w sprawę wiceministra Piebiaka i grupy współpracujących z nim sędziów. A przecież Zbigniew Ziobro jest nie tylko Ministrem Sprawiedliwości, ale też Prokuratorem Generalnym. Czy nikt z prowadzących śledztwo nie poinformował go o tym, że jego najbliższy współpracownik może być zamieszany w podejrzaną działalność? Nawet jeżeli by tak było, oznaczałoby że Zbigniew Ziobro dobiera sobie fatalnych współpracowników i nie panuje ani nad własnym ministerstwem, ani nad prokuraturą, której przecież jest zwierzchnikiem. Jeżeli nie na tym ma polegać odpowiedzialność polityczna ministra, to na czym ma polegać?
Odrębną sprawą jest działalność służb specjalnych podlegających ministrowi spraw wewnętrznych Mariuszowi Kamińskiemu. Dlaczego nie zainteresowały się skąd portal KastaWatch ma tak szczegółowe informacje o danych osobowych i życiu prywatnym niektórych sędziów? Dlaczego nie ostrzeżono ministra sprawiedliwości, że jego zastępca wszedł na niebezpieczną drogę? A może ze względu na powszechnie znaną niechęć obu ministrów do siebie i ich rywalizację o wpływy, podlegli im funkcjonariusze nie dzielą się posiadaną wiedzą?
Oficjalna interpretacja zaistniałych wydarzeń przez partię rządzącą polegała początkowo na potraktowaniu całej sytuacji jako wewnętrznej walki skłóconych środowisk sędziowskich. Można byłoby się z tym zgodzić i uznać, tak jak to od razu zrobił premier Morawiecki, sprawę za zamkniętą, gdyby nie fakt że jedna z tych grup działała w najważniejszych instytucjach polskiego wymiaru sprawiedliwości – Ministerstwie Sprawiedliwości, Sądzie Najwyższym oraz Krajowej Radzie Sądownictwa – i była kierowana przez bliskiego współpracownika ministra Ziobry. Na dodatek najprawdopodobniej korzystała z poufnych danych osobowych, które były dostępne w ministerstwie. A to powoduje, że skandal przestaje być kłótnią w rodzinie.
Po kilku dniach pojawiły się na portalach prorządowych informacje o szefie sztabu Koalicji Obywatelskiej Krzysztofie Brejzie, który miał prowadzić podobną, co wiceminister Łukasz Piebiak, działalność przeciwko politycznym przeciwnikom jego ojca – Prezydenta Inowrocławia (swoją drogą trudno zrozumieć dlaczego media opozycyjne słusznie piętnujące rażący brak obiektywizmu telewizji publicznej, w tym przypadku nabrały wody w ustach). Kontratak był celny, ponieważ po raz kolejny okazało się, że wiarygodność polityków Platformy piętnujących skandaliczne zachowania przedstawicieli obecnego rządu jest mocno wątpliwa. Krzysztof Brejza powinien być natychmiast zawieszony w swojej funkcji, a po ewentualnym potwierdzeniu zarzutów, pozbawiony miejsca na liście wyborczej Koalicji Obywatelskiej. Z drugiej jednak strony nie po raz pierwszy można postawić liderom PiS-u pytanie – czy tak miała wyglądać moralna zmiana, o której tak dużo mówili w trakcie poprzedniej kampanii do parlamentu? I czym tak naprawdę różnią się od polityków poprzedniej ekipy?
Dlaczego więc efekty ujawnionego przez media skandalu będą prawdopodobnie krótkotrwałe i ograniczone? Powodów jest kilka. Po pierwsze, to nie pierwsza afera w wykonaniu polityków partii rządzącej, a większość elektoratu ma jasno sprecyzowane preferencje i nie jest skłonna ich zmienić, nawet jeżeli negatywnie ocenia takie zachowania. Po drugie język debaty publicznej obfituje w coraz bardziej agresywne i napastliwe sformułowania, a merytoryczne debaty powoli znikają z medialnej przestrzeni. Po trzecie zaś, po cichu większość wyborców się domyśla, że współczesna polityka właśnie na tym polega i podobne chwyty stosują wszystkie strony politycznego sporu. I to na każdym szczeblu rywalizacji o władzę.
Jest jeszcze jeden przykry aspekt całej sprawy. Przekleństwa i wulgaryzmy powszechnie towarzyszą nam w życiu codziennym. Może i tak było zawsze, ale internet pozwolił na rozszerzenie tego zjawiska na sferę publiczną i dokonał swoistej legitymizacji takiego postępowania – skoro wszyscy tak robią, to czego mam się wstydzić? Dlatego też niektóre portale wyłączyły już możliwość bezpośredniego zamieszczania komentarzy pod publikowanymi artykułami. Na dodatek polityk, który użyje w swojej wypowiedzi wulgaryzmu, ma większą szansę na przebicie się przez szum medialny i dotarcie do wyborców niż gdyby dokonał merytorycznej i obiektywnej analizy jakiegoś społecznego problemu. Inna sprawa, że większość zapewne nie byłaby w stanie jej przeprowadzić, ale też i potencjalni odbiorcy mieliby zapewne problem z jej zrozumieniem. W coraz większym stopniu politycy są emanacją społeczeństwa, które ich wybiera i warto o tym pamiętać, gdy zaczynamy pomstować na upadek publicznych obyczajów.
Karol Winiarski