Zapominana wojna
Gdy półtora roku temu Rosja dokonała zbrojnej agresji na Ukrainę wydawało się, że wojna po kilku dniach zakończy się całkowitym zwycięstwem Putina, a okrojony terytorialnie nasz wschodni sąsiad stanie się wasalem Moskwy. Ku zaskoczeniu wszystkich wydarzenia potoczyły się zupełnie inaczej. Najpierw Ukraińcy skutecznie powstrzymali rosyjskie natarcie na przedpolach Kijowa i Charkowa, a następnie wczesną jesienią przeszli do kontrofensywy odzyskując część utraconego terytorium. Na dodatek Rosjanie sami wycofali się z Chersonia i jego okolic na lewy brzeg Dniepru obawiając się zniszczenia swoich sił pozostających na prawym brzegu tej największej ukraińskiej rzeki. W tym momencie z kolei wydawało się, że Putin wojnę przegrał, a wyzwolenie kolejnych okupowanych ziem, a nawet może i Krymu, jest tylko kwestią czasu. Miała tego dokonać wiosenno-letnia ofensywa armii ukraińskiej wzmocnionej nowoczesnym sprzętem przysłanym przez Stany Zjednoczone i kraje Europy Zachodniej. Tymczasem po wielu miesiącach krwawych walk nie tylko nie udało się przełamać rosyjskiej obrony na froncie zaporoskim i tym samym przeciąć lądowy korytarz łączący Rosję z Krymem, ale to Rosjanie w ostatnich tygodniach podjęli działania ofensywne w rejonie odbitego rok temu Kupiańska i pozostającej od początku wojny pod kontrolą Ukraińców Awdijewki leżącej na przedpolach Doniecka. Nie przyniosły one im pełnego powodzenia, ale pokazały, że armia rosyjska nie utraciła w pełni zdolności ofensywnych, co dla wielu obserwatorów ponownie było sporym zaskoczeniem.
Fiasko ukraińskiej kontrofensywy było dużym rozczarowaniem nie tylko dla samych Ukraińców, ale przede wszystkim dla ich zachodnich sojuszników. Zmęczenie przeciągająca się wojną i brak perspektyw na jej zwycięskie zakończenie, osłabia determinację rządów państw zachodnich wspierania zaatakowanego przez Rosję kraju. Rośnie też popularność ugrupowań, które czy to z powodu swojej prorosyjskości czy też pacyfizmu, wzywają do jak najszybszego zakończenia konfliktu. Blaknie powoli gwiazda Prezydenta Żeleńskiego, którego bohaterska postawa w pierwszych tygodniach wojny miała ogromny wpływ na wsparcie udzielane Ukrainie. Na dodatek eskalacja konfliktu izraelsko-palestyńskiego odwraca uwagę świata od coraz bardziej zapominanej wojny we wschodniej Europie.
W tej sytuacji ogromne zaskoczenie wywołał wywiad udzielony tygodnikowi „The Economist” przez głównodowodzącego sił ukraińskich, gen. Wałerija Załużnego, w którym po raz pierwszy otwarcie przyznał, że kontrofensywa jego wojsk zakończyła się niepowodzeniem, sytuacja na froncie stała się patowa, a żadna ze stron nie ma w tej chwili realnych możliwości na uzyskanie inicjatywy strategicznej i przechylenie szali zwycięstwa na swoją stronę. Jego zdaniem działania wojenne trwale przyjęły charakter wyniszczającej wojny pozycyjnej bardzo przypominającej sytuację na froncie zachodnim w trakcie I wojny światowej. Zdaniem Załużnego, jedynym sposobem uzyskania operacyjnego przełomu byłoby zastosowanie technologicznie nowej broni. Ale, jak sam zresztą przyznaje, nie ma na to w najbliższym czasie większych szans. Chociaż w konkluzji swojej wypowiedzi dalej twierdzi, że celem Ukrainy powinno być odzyskanie wszystkich utraconych terytoriów, to pesymistyczny ton całego wywiadu zdaje się wskazywać, że sam utracił wiarę możliwość jego realizacji.
Bardziej pesymistycznie nastawieni obserwatorzy przebiegu rosyjsko-ukraińskiej wojny postrzegają sytuację w jeszcze ciemniejszych barwach. Ich zdaniem czas pracuje na korzyść Rosji i to właśnie Putin ma w tej chwili większe szanse na ostateczny sukces. Może nie taki jakiego oczekiwał gdy wydawał rozkaz rozpoczęcia „operacji specjalnej”, ale większy niż jego obecne zdobycze terytorialne (około 18% terytorium Ukrainy w granicach sprzed 2014 roku). Ukraina powoli wyczerpuje swój potencjał demograficzny, podczas gdy Rosja w dalszym ciągu posiada spore rezerwy mobilizacyjne – mieszka w niej obecnie cztery razy więcej ludzi niż w Ukrainie. Gospodarka rosyjska w znacznym stopniu przestawiła się już na reżim wojenny i mimo sankcji Zachodu coraz sprawniej zaspokaja potrzeby wojska. Ukraińcy tymczasem zależą od dostaw uzbrojenia i amunicji z Zachodu, a te wkrótce z powodów na początku wspomnianych mogą ulec zmniejszeniu. Za kilka miesięcy może się okazać, że rosyjski walec znowu ruszy i zacznie się przetaczać przez ukraińskie ziemie. Tym bardziej, że jak to już wielokrotnie w historii bywało, armia rosyjska po początkowych niepowodzeniach, bardzo szybko wyciągnęła z nich wnioski i coraz skuteczniej sobie radzi na polu walki.
Wzrost skuteczności działania armii rosyjskiej był jednym z powodów fiaska ukraińskiej kontrofensywy. Okazało się, że nowoczesny, zachodni sprzęt to za mało. Wystarczy skutecznie zaminować pas ziemi szerokości 15-20 kilometrów na linii frontu (Rosjanie posiadają świetne systemy, które w ciągu krótkiego okresu czasu potrafią w ten sposób zabezpieczyć nawet spory obszar terenu), a cuda militarnej techniki stają się bezużyteczne. Na dodatek okazało się, że szkolenia, które Ukraińcy odbywali na NATO-wskich poligonach kompletnie nie przystawały do realiów wojny na wschodnioeuropejskich stepach. Zmagania militarne w Ukrainie w niczym nie przypominają kampanii toczonych przez Amerykanów czy Brytyjczyków w Iraku czy Afganistanie, a takie doświadczenia mieli szkolący ich oficerowie tych państw. Nawet wcześniejsze dostawy samolotów dla armii ukraińskiej nie zmieniłyby w radykalny sposób sytuacji. Rosjanie i tak mają ich znacznie więcej, a na dodatek na tyle rozbudowali systemy obrony przeciwlotniczej, że nie pozwala to na pełne wykorzystanie przewagi w powietrzu, co w przypadku zachodniej myśli wojskowej jest kwestią fundamentalną. Nawet systemy rakietowe i drony, bardzo skuteczne w pierwszych miesiącach wojny, w chwili obecnej są coraz mniej przydatne. Okazało się bowiem, że Rosjanie nauczyli się zagłuszać sygnał GPS i nawet himarsy, które zresztą mają być podstawą wyposażenia naszej armii, przestały trafiać precyzyjnie w cel.
Coraz trudniejsza sytuacja Ukrainy jest efektem polityki Zachodu, a zwłaszcza Stanów Zjednoczonych. Wystarczyło w początkach 2022 wysłać kilka batalionów US Army nad granicę rosyjsko-ukraińską, a Putin nie odważyłby się zaatakować swojego sąsiada. Zamiast tego Amerykanie wycofali swoich doradców wojskowych z Ukrainy dając jasny sygnał, że za wszelką cenę chcą uniknąć przypadkowej nawet konfrontacji z Moskwą. Wystarczyło latem 2022 roku, gdy Ukraińcy ostatecznie powstrzymali rosyjski atak, wysłać ten sprzęt, który dotarł do Ukrainy rok później, a jesienna ofensywa armii ukraińskiej mogła zakończyć się całkowitym rozbiciem armii agresora. Zamiast tego dano Rosjanom czas na przygotowanie wielokilometrowych linii umocnień, na których wykrwawili się ukraińscy żołnierze. Wystarczyło zezwolić Ukraińcom na zaatakowanie bezpośrednio terytorium rosyjskiego i jego czasową okupację (na potrzeby późniejszej wymiany okupowanych terytoriów), a zdobycie słabo umocnionych i jeszcze słabiej bronionych terenów wokół Biełgorodu (może nawet Kurska i Woroneża), mogło zmusić Putina do wycofania się przynajmniej z części zajętych przez Rosjan obszarów. Zamiast tego ograniczano nawet zasięg dostarczanych pocisków rakietowych, żeby tylko nie drażnić nadmiernie gospodarza Kremla. Czy to wyłącznie strach przed nieprzewidywalnością dyktatora dysponującego bronią jądrową? A może po prostu chodziło o to, co wielokrotnie przedstawiciele administracji Bidena deklarowali, że celem amerykańskiej polityki było wyłącznie osłabienie Rosji (w domyśle pozbawienie Chin ich głównego militarnego sojusznika). Podtrzymywanie niepodległości Ukrainy byłoby więc wyłącznie środkiem, a nie zasadniczym celem amerykańskiej polityki. Pełna destabilizacja Rosji mogłaby doprowadzić do chaosu podobnego do wywołanego na Bliskim Wschodzie obaleniem Saddama Husajna.
Nie tylko na Zachodzie, ale i w Ukrainie coraz częściej pojawiają się głosy o konieczności podjęcia rozmów pokojowych. Widać bowiem coraz wyraźniej, że Rosji pokonać się nie da, a odzyskanie okupowanych przez nią terenów staje się coraz bardziej mirażem. Już za parę miesięcy może się okazać, że utrzymanie dotychczasowej linii frontu przez Ukraińców może być niewykonalne. Bardzo trudno do tej smutnej prawdy będzie przekonać samych Ukraińców, którzy w ciągu półtora roku wojny ponieśli ogromne ofiary. Jeszcze trudniejsze będzie uznanie konieczności podjęcia rozmów pokojowych przez Prezydenta Zełeńskiego, który zbudował swoją ogromną popularność na bohaterskiej i bezkompromisowej postawie wobec rosyjskiej agresji. Ale już jego były doradca Oleksij Arestowycz, który zapowiedział start w przyszłorocznych wyborach prezydenckich, otwarcie wzywa do zakończenia konfliktu, co w praktyce oznacza przynajmniej tymczasowe pogodzenie się z utratą części terytorium.
Do czasu wyborów prezydenckich w Ukrainie żadnych negocjacji pokojowych jednak nie będzie. Wołodymyr Zełeński, który wielokrotnie wykluczał możliwość zakończenia wojny przed odzyskaniem wszystkich okupowanych przez Rosję obszarów, nie może sobie pozwolić na tak nagłą zmianę stanowiska. Jeżeli przegra, rozmowy pokojowe rozpoczną się bardzo szybko. Jeżeli wygra, jest to mniej prawdopodobne, ale też niewykluczone – będzie to ostatnia kadencja Żeleńskiego, a więc będzie mógł sobie pozwolić na wywołanie niezadowolenia wyborców. Problem polega jednak na tym, że najprawdopodobniej żadnych wyborów nie będzie. Zgodnie z Konstytucją Ukrainy powinny się one odbyć w marcu 2024 roku. Ale jednocześnie stan wojenny, który obowiązuje od początku pełnoskalowej wojny, uniemożliwia ich przeprowadzenie. Z tego właśnie powodu nie odbyły się miesiąc temu wybory parlamentarne, a kadencja Rady Najwyższej została bezterminowo przedłużona. Dokładnie to samo może się stać z kadencją Prezydenta, tym bardziej, że mało kto ma ochotę na przeprowadzanie w chwili obecnej jakichkolwiek wyborów. Świadczy o tym dość kuriozalna wypowiedź samego Zełeńskiego, że jeżeli państwa zachodnie chcą wyborów, to niech je sfinansują. Z drugiej jednak strony widać coraz większą presję na ich przeprowadzenie ze strony sojuszników Ukrainy. Otwarcie mówią o tym politycy Partii Republikańskiej. Być może chodzi im jedynie o znalezienie pretekstu do wstrzymania pomocy wojskowej dla Ukrainy, ale nie zmienia to wagi dylematu przed którym stają Ukraińcy.
Kwestia wyborów w Ukrainie może się stać kluczową sprawą w propagandowej narracji Kremla. Mniej więcej w tym samym czasie odbędą się wybory prezydenckie w Rosji i Władimir Putin, o ile będzie żył, zostanie wybrany na kolejną kadencję. Brak wyborów w Ukrainie spowoduje, że kremlowska propaganda będzie próbowała przekonać opinie publiczną o nielegalności władz ukraińskich. Gdyby zaś takowe się odbyły, nagłaśniałaby wszelkie związane z nimi nieprawidłowości kwestionując prawdziwość oficjalnych wyników. Trudno bowiem mówić o normalnym procesie wyborczym, gdy kilkaset tysięcy żołnierzy przebywa na froncie, kilka milionów Ukraińców za granicą, a co najmniej taka sama ilość to wewnętrzni uchodźcy. Nie wspominając o kolejnych milionach znajdujących się pod rosyjską okupacją.
Dzięki bohaterskiej obronie przed agresją, Ukraińcy odnieśli fundamentalny sukces – zachowali niepodległość i nie stali się rosyjskim wasalem. Odzyskanie okupowanych terytoriów okazało się już znacznie trudniejsze i od samego początku obarczone poważnymi wątpliwościami – czy cena przelanej krwi jest warta tych ziem? Obecnie, gdy coraz bardziej oczywistym staje się, że nie są w stanie tego osiągnąć nawet za cenę największych poświęceń, przerwanie coraz bardziej bezsensownych walk staje się oczywistym wyborem. Zwłaszcza, że za parę miesięcy sytuacja negocjacyjna Ukraińców może być o wiele gorsza niż obecnie, a Rosja widząc możliwość osiągnięcia znacznie większego sukcesu, będzie coraz mniej skłonna do jakichkolwiek układów. Tylko, że to racjonalna ocena sytuacji. Ludzie zaś kierują się najczęściej emocjami. I zwykle fatalnie na tym wychodzą.
Karol Winiarski