Autodestrukcja opozycji
Porozumienie zawarte przez lewicę z rządem Mateusza Morawieckiego w sprawie Funduszu Odbudowy (formalnie decyzji o zwiększeniu zasobów własnych UE) podzieliło pozornie zjednoczoną opozycję odsłaniając jednocześnie głębokie różnice interesów, poglądów a być może też ukazując odmienną filozofię udziału w polityce. Okazało się, że podobnie jak ułudą był sojusz PO i PiS w 2005 roku (kto jeszcze dzisiaj pamięta koncepcję POPiS-u?), tak i pobożnym życzeniem jest trwałe współdziałanie polskich liberałów i socjaldemokratów. I to w sytuacji, gdy oba te nurty znajdują się w opozycji i nie muszą codziennie podejmować trudnych decyzji dotyczących polityki gospodarczej, społecznej czy zagranicznej.
W politycznym jazgocie, jak to często zresztą bywa, umyka istota problemu czyli sam Fundusz Odbudowy. A sprawa wcale nie jest taka oczywista jakby to wynikało z wypowiedzi polityków wszystkich opcji politycznych (poza Konfederacją i Solidarną Polską). Przede wszystkim, w przeciwieństwie do innych środków unijnych, te będziemy musieli zwrócić – częściowo bezpośrednio (pożyczki), częściowo pośrednio jako członkowie UE (bezzwrotne dotacje czyli granty). Pieniądze mają bowiem pochodzić nie z dochodów własnych UE, a z pożyczek zaciągniętych przez tą instytucję. I tu pojawia się drugi problem. Środki na spłatę mają pochodzić z nowych źródeł dochodów, w tym przede wszystkim z podatków i opłat ogólnounijnych. Problem polega na tym, że po pierwsze nie zostały one jeszcze uchwalone – odpowiedzialni politycy najpierw powinni rozstrzygnąć stronę dochodową, a dopiero potem decydować na co pójdą uzyskane w ten sposób pieniądze. Po drugie, co prawda bezpośrednio obciążone mają nimi być firmy i korporacje, ale przynajmniej częściowo przełoży się to na wydatki wszystkich mieszkańców UE. Po trzecie zaś, oznacza to głęboką zmianę jeżeli chodzi o samą istotę funkcjonowania europejskiej wspólnoty, która poprzez wspólny dług i być może wspólne podatki czyni poważny krok w stronę federalizacji. Niezależnie jak oceniać ten krok, należałoby go jednak wprowadzać normalną, traktatową drogą, a nie tylnymi drzwiami pod presją społeczno-gospodarczych skutków pandemii. Tym bardziej, że ani gospodarki Hiszpanii, ani Włoch te pieniądze nie uratują, a staną się niebezpiecznym precedensem i wygenerują problemy, które mogą w perspektywie kilku lat doprowadzić do poważnego kryzysu wewnątrz wspólnoty. Lekarstwo może okazać się groźniejsze od choroby, a zamiast umocnienia UE, doprowadzić do pogłębienia wewnętrznych sporów, co z kolei pogłębi widoczny już paraliż działania unijnych instytucji i spowoduje ich kompletną dysfunkcjonalność.
Oczywiście takimi „drobnostkami” nikt w Polsce się nie zajmuje. Przecież większość obecnych polityków już dawno będzie na emeryturze (a część nawet na tamtym świecie), gdy kolejne pokolenia będą musiały płacić ich rachunki. Jedyne co ich interesuje, to utrzymanie (to Zjednoczona Prawica) lub odzyskanie (to opozycja) władzy. Za wszelką cenę, która przecież obciąży nie ich konto. Symptomatyczna jest zmiana poglądów Borysa Budki, prawdopodobnie pod wpływem presji otoczenia i spadających sondaży PO. Jeszcze w grudniu z rozmowie z redaktorem Michałem Kolanko z Rzeczpospolitej na pytanie o stanowisko jego partii w głosowaniu nad ratyfikacją Funduszu Odbudowy, twierdził:
„Zawsze będziemy wspierać racjonalną, dobrą politykę zagraniczną rządu. I dzisiaj, gdy słyszę głosy niektórych komentatorów, którzy mówią, że to jest szansa, by zagrać na nosie PiS-owi i doprowadzić do upadku rządu, dzięki głosowaniu przeciwko temu funduszowi, to burzy się we mnie krew. Są granice politycznego wyrachowania. Jeżeli ratyfikacja zostanie przedstawiona w takiej formie jak na szczycie UE i jak zaakceptował to PE, to będziemy to popierać, bo to jest w interesie Polaków i polskiej gospodarki, a nie tego czy innego rządu. Każdy, kto patrzy na politykę tylko przez pryzmat własnych politycznych korzyści, a nie potrafi wybić się poza swoją bańkę – po prostu nie nadaje się do polityki.”
Minęło zaledwie kilka miesięcy, a narracja lidera Platformy uległa odwróceniu o 180 stopni. Jak widać stałość poglądów nie jest przymiotem reprezentanta jednej z głównych sił polskiej opozycji. Czy w takiej sytuacji można wierzyć obietnicom składanym przez Platformę, co do jej posunięć po przejęciu władzy? Tym bardziej, że co kilka tygodni pojawia się nowy pomysł, o którym już wkrótce sami liderzy PO nie pamiętają.
Poza moralno-politycznym aspektem stawiania ultymatywnych żądań w zamian za poparcie ustawy ratyfikacyjnej, pozostaje realność całość koncepcji, którą z uporem maniaka forsował Michał Kamiński – niegdyś bliski współpracownik Jarosława Kaczyńskiego. Przekonanie, że negatywny wynik głosowania będzie oznaczał upadek rządu, rozpad Zjednoczonej Prawicy, przedterminowe wybory i utratę władzy przez Prawo i Sprawiedliwość świadczy o całkowitym oderwaniu części liderów opozycji od rzeczywistości. Ludzie, którzy jeszcze niedawno wyrażali wątpliwości czy Jarosław Kaczyński odda władzę po przegranych wyborach, teraz nagle uwierzyli (a raczej chcieli uwierzyć), że zachowa się zgodnie ze zwyczajami parlamentarnymi i tak po prostu zgodzi się zakończyć swoje rządy dwa lata przed końcem kadencji. Nie ma nic gorszego dla polityka jak uwierzenie we własne pobożne życzenia.
O wiele bardziej prawdopodobny byłby inny scenariusz. Po przegranym głosowaniu machina propagandowa obecnej władzy rozpoczyna kampanię oskarżającą opozycję o pozbawienie Polaków kilkuset miliardów złotych. Jednocześnie narasta presja ze strony innych państw unijnych, którym decyzja polskiego Sejmu blokuje dostęp do pieniędzy z Funduszu Odbudowy. Przed kolejnym głosowaniem Emmanuel Macron, Pedro Sanchez i Mario Dragi dzwonią do Urszuli von der Layen żądając wywarcia presji na Polskę. Ale nie na Prawo i Sprawiedliwość, a na opozycję. W tej sytuacji szefowa Komisji Europejskiej dzwoni do Angeli Merkel, a ta rozmawia z Donaldem Tuskiem. Lider Europejskiej Partii Ludowej pod naciskiem niemieckiej kanclerz, ale i innych polityków chadeckich, kontaktuje się z Borysem Budką. W efekcie lider PO ogłasza zmianę stanowiska oczywiście w poczuciu odpowiedzialności za Polskę, Unię i całą Ziemię, a może i za cały układ słoneczny. Kompromitacja opozycji jest całkowita. Platforma przegrywa 26:1.
Hipokryzja przebija z zarzutów PO o politycznym wykorzystywaniu przeznaczenia środków unijnych, które w ciągu najbliższych lat Polska otrzyma z Brukseli. Oczywiście prawdą jest, że chwalipięctwo Mateusza Morawieckiego, który chyba opuścił w szkole lekcję na której omawiany był znany wiersz Jana Brzechwy, wywołuje u rozsądnych ludzi odruch wymiotny. Tym bardziej, że w czasie negocjacji w Brukseli cała energia polskiego rządu była raczej nakierowana na minimalizację ewentualnych skutków powiązania tych środków z zasada praworządności niż na walce o ich maksymalizację. Ale wykorzystywanie funduszy unijnych do promocji własnego ugrupowania ma w Polsce bogatą tradycję. Zaczęli, jeszcze nieśmiało, Leszek Miller i Jarosław Kalinowski, po wynegocjowaniu traktatu akcesyjnego w Kopenhadze. Kontynuował Kazimierz Marcinkiewicz po zakończeniu negocjacji nad pierwszą w pełni obejmującą nasz kraj perspektywa finansową (słynne „yes, yes, yes”). Ale wszystkich przebiła Platforma kilka lat później. Janusz Lewandowski, ówczesny komisarz UE ds. budżetu, zapytany w grudniu 2011 roku (wkrótce po zwycięskich dla PO wyborach) o swój udział w spocie wyborczym Platformy wspólnie z Jerzym Buzkiem, Donaldem Tuskiem i Radosławem Sikorskim, gdzie obiecywał walkę o 300 mld zł z UE, odpowiedział z zaskakującą szczerością – „Brałem udział w tych nieco durnych klipach, ale to była kampania”. Niestety, chwalenie się nie zawsze swoimi zasługami, to zbójeckie prawo rządzących. Tak jak krytyka jest takim samym prawem opozycji. Nawet jak dawno nie ma to już większego znaczenia w skrajnie podzielonym polskim społeczeństwie.
Mało szczerze brzmią żądania poddania wydatkowania środków unijnych społeczno-opozycyjno-samorządowej kontroli, która zresztą zdaniem części opozycji miałaby polegać na odebraniu rządowi prawa decydowaniu o ich podziale. Biorąc pod uwagę ostatnie prymitywne praktyki obecnego rządu obdarzającego wielokrotnie większymi kwotami dofinansowań gminy i miasta rządzone przez „swoich”, postulat jest nawet w pełni zasadny. Tyle, że nie słyszałem o nim, gdy to PO i PSL decydowali o przeznaczeniu brukselskich euro. Trudno też uznać, że środki –zwłaszcza w ramach programów regionalnych, o których decydowały samorządy wojewódzkie – były dzielone sprawiedliwie. Wystarczy porównać dotacje otrzymane przez nasze miasto zanim Arkadiusz Chęciński został zastępcą Marszałka Województwa, z tymi, które zalały nasze miasto po tym wydarzeniu. Najzabawniejsze jest to, że zdaniem prof. Flisa, który szczegółowo bada ten problem od lat, takie polityczno-towarzyskie transfery nie mają żadnego przełożenia na wynik wyborów. Ale kto by tam słuchał jakiegoś jajogłowca.
Intelektualny uwiąd polityków obydwu koalicji: Obywatelskiej i Polskiej, nie usprawiedliwia jednak w pełni zachowania polityków lewicy. Nie musieli siadać do stołu rokowań z Mateuszem Morawieckim. Nie dlatego, że z PiS-em nie można rozmawiać. Można, warto, a czasami nawet trzeba. Ale nie powinno się tego robić poza plecami innych ugrupowań łamiąc solidarny front, o którym jeszcze niedawno tak wiele mówiono. Oczywiście lewica była w trudnej sytuacji. Racjonalne poparcie dla ustawy ratyfikacyjnej bez żadnych, nawet pozornych, ustępstw ze strony obecnej władzy, stworzyłoby wrażenie oddania pola bez walki. Tyle, że te stosunkowo niewielkie koncesje i totalna krytyka pozostałych ugrupowań i większości liberalnych mediów, a nawet części własnych polityków, mogą przynieść jeszcze gorsze polityczne konsekwencje. To błąd mogący sporo kosztować Włodzimierza Czarzastego, Roberta Biedronia i Adriana Zandberga, którzy po prostu mieli też już dość ulegania politycznemu dyktatowi do niedawna największej partii opozycyjnej.
Zwycięzcą tej politycznej rozgrywki jest oczywiście Jarosław Kaczyński. W krótkim czasie z głębokiej defensywy, prezes PiS przeszedł do politycznej kontrofensywy doprowadzając do głębokich podziałów wśród opozycji. Tylko, że to nie tyle geniusz wielkiego demiurga polskiej polityki, co kompromitująca nieudolność opozycji, która wpadła w pułapkę, którą sama na siebie zastawiła. Dla Zjednoczonej Prawicy to doskonały prolog przed kolejnymi działaniami, które w ciągu kilku miesięcy pozwolą prawdopodobnie odzyskać jej znaczną część utraconego w ostatnich miesiącach poparcia. A wtedy rzeczywiście może się okazać, że przedterminowe wybory staną się realną perspektywą. Wybory, których w chwili obecnej nikt spośród ugrupowań parlamentarnych nie chce.
Karol Winiarski