Autokompromitacja
Rządząca od półtora roku koalicja nie ma na swoim koncie zbyt wielu sukcesów. Rosnący deficyt budżetowy, pogłębiający się chaos w wymiarze sprawiedliwości czy też brak realizacji obietnic światopoglądowych (aborcja, związki partnerskie), skutkują bardzo słabymi notowaniami rządu. Gdyby nie ogłupiająca polaryzacja, byłyby one jeszcze gorsze. W tej sytuacji jedynym światełkiem w tunelu jest nasza pozycja na arenie międzynarodowej, a zwłaszcza w Unii Europejskiej. Dalekie od rzeczywistości są oczywiście zapewnienia jednego z kandydatów na Prezydenta, że to Polska odgrywa przywódczą rolę we wspólnocie, ale prawdą jest, że nasz głos ma większe znaczenie niż za rządów poprzedników obecnej koalicji. Problem polega jednak na tym, że rola Unii Europejskiej we współczesnej polityce międzynarodowej staje się coraz bardziej marginalna.
Tydzień temu przywódcy Francji, Niemiec, Polski i Wielkiej Brytanii spotkali się w Kijowie i po telefonicznej rozmowie z Donaldem Trumpem wystosowali stanowcze ultimatum do Putina. Pod groźbą drastycznych sankcji wystąpili z żądaniem 30-dniowego rozejmu, euroentuzjaści zawyli ze szczęścia. Miał to być dowód na równorzędną pozycję Europy w relacjach między światowymi mocarstwami. Zebrani w Kijowie politycy nie chcieli pamiętać, że po raz pierwszy propozycję czasowego przerwania działań wojennych zgłosił zaraz po swojej styczniowej inauguracji amerykański Prezydent i nie spotkała się ona wówczas w Europie z entuzjastycznym przyjęciem. Dominowała krytyka uzasadniana rzekomą wyłączną korzyścią ewentualnego rozejmu dla armii Putina. Dopiero gdy okazało się, że chcą go także Ukraińcy (zapewne próbując przypodobać się Trumpowi), a nie są nim zainteresowani Rosjanie (z powodu przewagi na froncie), nagle przywódcy państw europejskich zmienili zdanie, a nawet starali się przejąć inicjatywę. Skończyło się ich autokompromitacją.
Na ogłoszone w Kijowie ultimatum Władymir Putin zareagował bardzo szybko. W nocnym wystąpieniu (w Stanach Zjednoczonych było późne popołudnie) zaproponował bezpośrednie rozmowy rosyjsko-ukraińskie w Stambule, które miały być kontynuacją tych, które prowadzono trzy lata temu w tym samym miejscu wkrótce po rosyjskiej agresji na Ukrainę. Spowodowało to natychmiastową zmianę stanowiska Waszyngtonu. Donald Trump natychmiast „zapomniał” o groźbie sankcji i zażądał od Kijowa przyjęcia zaproszenia. Oczywiście Wołodymyr Zełenski zdając sobie sprawę kto tak naprawdę rozdaje karty, od razu entuzjastyczne zgodził się, deklarując nawet osobisty udział w rozmowach, o ile do Stambułu przyjechałby także Putin. Europejczycy zostali z ręką w nocniku.
Ośmieszenia, nie pierwszego zresztą, nie uniknął też Donald Trump. Władymir Putin wysłał do Stambułu trzeciorzędnych urzędników, którzy przedstawili niemożliwe do spełnienia przez Ukraińców żądania. Widać wyraźnie, że rosyjski Prezydent gra na czas, zdając sobie sprawę ze swojej militarnej przewagi. Chociaż ostatnio tempo zajmowania kolejnych terenów spadło, wiele wskazuje na to, że to cisza przed burzą. Być może Władymir Putin liczy, że przygotowywana wiosenno-letnia ofensywa ostatecznie przełamie front i zmusi Ukraińców do przyjęcia jeszcze bardziej radykalnych żądań niż te, które teraz zostały przedstawione w Stambule. Po fiasku rozmów w dawnej tureckiej stolicy, Donald Trump ponownie straszy atomowymi sankcjami. Ale kto jeszcze bierze poważnie jego deklaracje.
W tej sytuacji dość zastanawiająco zabrzmiała wypowiedź specjalnego wysłannika Donalda Trumpa generała Keitha Kelloga. Propozycja rozmieszczenia sił europejskich nie jest co prawda nowa, ale wyraźne określenie ich lokalizacji (na zachód od Dniepru), budzi zdziwienie. Jaka byłaby ich rola, gdyby Rosjanie złamali porozumienie i kontynuowali ofensywę na obszarach położonych na wschód od tej największej ukraińskiej rzeki? Po co w ogóle miałyby tam stacjonować? Czyżby Amerykanie założyli, że połowa Ukrainy i tak znajdzie się pod rosyjską okupacją, a jedyne co można zrobić (oczywiście rękami europejskich „sojuszników”), to ratowanie resztek ukraińskiej państwowości na jej pozostałej części? I czy naprawdę wierzą, że Putin dążący do pełnego podporządkowania Ukrainy zgodzi się na stacjonowanie w niej wojsk z państw europejskich, a więc także z krajów członkowskich NATO, skoro właśnie aspiracje Kijowa wstąpienia do Paktu Północnoatlantyckiego były najważniejszym powodem/pretekstem agresji?
Oczywiście w Polsce wypowiedź Keitha Kelloga wzbudziła zainteresowanie zupełnie z innego powodu. Amerykański wysłannik widziałby wśród wojsk stacjonujących w Ukrainie także polskich żołnierzy. Wszyscy polscy politycy są temu zdecydowanie przeciwni. Dlaczego, skoro ćwierć wieku temu wysyłaliśmy nasze oddziały do Afganistanu i Iraku? Otóż wtedy zupełnie inaczej podchodzili do tego Polacy, uznając konieczność wspierania wojsk amerykańskich. Teraz opinia publiczna jest całkowicie przeciwna jakiemukolwiek zaangażowaniu polskich wojsk poza granicami kraju, chociaż w przeciwieństwie do tamtych interwencji to co dzieje się za naszą wschodnią granicą jest ściśle związane z naszym bezpieczeństwem. Upadek naszego wschodniego sąsiada oznaczać będzie, że czołgi Putina będą myć swoje silniki w Bugu, a nie Dnieprze. Oczywiście do czasu, gdy będą to mogły zrobić w Wiśle.
Zdecydowana niechęć do wysłania naszych wojsk nie na linię frontu, a na jego głębokie zaplecze, pokazuje ogromny wzrost postaw nacjonalistycznych i izolacjonistycznych. Twierdzenia polityków, że mamy do spełnienia inną rolę i jesteśmy hubem przeładunkowym militarnej pomocy dla walczącej Ukrainy są żałosną próbą wytłumaczenia braku odwagi przeciwstawienia się samobójczym poglądom własnych rodaków. Jak będziemy mogli np. żądać od Niemców pomocy w razie rosyjskiej agresji? Przecież też mogą wtedy powiedzieć, że muszą bronić swojej własnej granicy, a lotnisko w Lipsku będzie hubem zaopatrzeniowym dla walczącej polskiej armii. Przekonanie, że wszyscy mają obowiązek udzielania nam pomocy, a my nie jesteśmy zobowiązani do niczego, to żenujący przejaw narodowej megalomanii i przekonania, że jesteśmy jeżeli nie pępkiem świata, to przynajmniej sercem Europy. Zderzenie z rzeczywistością najczęściej jest bardzo bolesne.
Ukraińskie doświadczenia z ostatnich tygodni pokazują absurdalność sporu toczonego między Prawem i Sprawiedliwością a Koalicją Obywatelską. Ci pierwsi stawiają zdecydowanie na Stany Zjednoczone gotowi całować po dupie Donalda Trumpa i spełniać wszelkie jego żądania. Ci drudzy bredzą o europejskiej jedności i możliwości skutecznej obrony w oparciu o kraje Unii Europejskiej i Wielką Brytanię. Nikt nie chce się zmierzyć z prawdą. A ta jest brutalna. Amerykanie byliby zdolni udzielić nam bezpośredniej pomocy, ale wątpliwe, żeby to zrobili w obawie przed wciągnięciem w bezpośredni konflikt militarny na obszarze, który odgrywa dla nich coraz bardziej marginalną rolę. Państwa europejskie, nawet gdyby chociażby w obawie przed kontynuacją rosyjskiej agresji udzielić nam wsparcia, to nie będą zdolni to zrobić, ponieważ nie mają ani sprzętu, ani żołnierzy, ani przyzwolenia ze strony swoich obywateli. Możemy liczyć jedynie na podobną pomoc od naszych sojuszników, których doświadcza Ukraina, czyli wsparcia materiałowego i finansowego. A to za mało.
Groźba rosyjskiej agresji w przyszłości nie jest w tej chwili zbyt duża, ale stopniowo rośnie. Po pierwsze, coraz bardziej widoczna jest bezsilność Zachodu, a to zmniejsza ewentualne ryzyko dla agresora. Po drugie, Rosjanie dzięki toczonej od trzech lat wojny uzyskali znaczącą przewagę nad pozostałymi państwami. To nie tylko kwestia ostrzelania i bojowego doświadczenia zdobytego przez ich wojska, co akurat jest równoważone stratami, zwłaszcza wśród korpusu oficerskiego i podoficerskiego. Ważniejsza jest rewolucja technologiczna, która dokonuje się na polu walki. Dotychczasowe dominujące rodzaje uzbrojenia (czołgi, samoloty, śmigłowce) szybko tracą na znaczeniu na rzecz różnego rodzaju dronów. Postęp w tej dziedzinie jest porażający, a oba walczące kraje wyprzedziły pozostałe o całą epokę. Dlatego zamiast kupować za niebotyczne pieniądze amerykańskie uzbrojenie naiwnie licząc, że w ten sposób zapewnimy sobie Wielkiego Brata zza oceanu, powinniśmy natychmiast rozpocząć ścisłą współpracę z ukraińskim kompleksem wojskowo-przemysłowym. Ale to wymagałoby całkowitej zmiany sposobu myślenia, do którego ani polscy politycy, ani tym bardziej wojskowi, nie są zdolni. Intelektualnie, a przede wszystkim mentalnie.
Karol Winiarski