Bezpieczeństwo a suwerenność
Wizyta Prezydenta Andrzeja Dudy w Stanach Zjednoczonych była wydarzeniem bez precedensu. Takiego samego zaszczytu doświadczył co prawda przed wyborami do Knesetu premier Izraela Benjamin Netanjahu, ale miało to miejsce ponad miesiąc wcześniej. Była to też zresztą trzecia w ciągu ostatnich miesięcy próba wyłonienia większości parlamentarnej w izraelskim parlamencie i nic nie wskazywało wówczas na to, że tym razem zakończy się sukcesem. Gdyby więc Donald Trump chciał czekać, aż w Izraelu powstanie stabilny rząd, to mógłby już z premierem tego państwa nigdy więcej się nie spotkać. A przecież amerykański Prezydent od lat próbuje doprowadzić do pokoju na Bliskim Wschodzie, powodując zresztą jeszcze większe napięcia i eskalacje regionalnych konfliktów. Tymczasem spotkanie z Andrzejem Dudą odbyło się cztery dni przed pierwszą turą wyborów, decyzja zapadła zaledwie kilka dni wcześniej, a żadnych innych znaczących powodów ku niemu nie było. Nie ulega więc wątpliwości, że jedynym jego celem było udzieleniem mocnego politycznego poparcia przed zbliżającym się wyborczym rozstrzygnięciem. Czy jednak polski Prezydent powinien z takiego zewnętrznego wsparcia skorzystać?
Przekonanie, że uścisk dłoni Donalda Trumpa oraz kolejne obietnice militarne i gospodarcze okażą się wyborczym dopalaczem, może się okazać zawodne. Tym bardziej, że wbrew zapowiedziom otoczenia naszego Prezydenta, rzeczywiste efekty jego rozmów w Waszyngtonie okazały się więcej niż skromne, co jest kolejnym kardynalnym błędem sztabowców urzędującego Prezydenta – nie rozbudza się oczekiwań, których nie jest się w stanie zaspokoić. Nawet przesunięcie części redukowanego w Niemczech personelu wojskowego nie zostało przez Donalda Trumpa jednoznacznie potwierdzone. Na dodatek słabnący w sondażach i, jak wiele na to wskazuje, zbliżający się do końca swoich rządów, amerykański Prezydent, nawet w Polsce uważany jest dość powszechnie za człowieka niepoważnego, a kolejne informacje z prezydenckiej kuchni ujawniane przez jego bliskich współpracowników, kompromitują go coraz bardziej. Wchodząca właśnie do księgarń książka byłego doradcy do spraw bezpieczeństwa Narodowego Johna Boltona pokazuje też jaki rzeczywiście jest stosunek obecnego gospodarza Białego Domu do naszego kraju. Jeżeli ktoś naiwnie myślał, że wstając rano z łóżka Donald Trump pyta się o wydarzenia w Polsce, to musiał się mocno rozczarować.
Niefortunny moment składania wizyty nie powinien jednak przesłaniać kluczowych kwestii naszego bezpieczeństwa narodowego w zapewnieniu którego Stany Zjednoczone odgrywają coraz większą rolę. Nie jest to wyłącznie efekt rządów Zjednoczonej Prawicy i nie nastąpił też po objęciu władzy przez Donalda Trumpa. To stały kierunek polskiej polityki od trzydziestu lat. Wystarczy wspomnieć kompromitujący udział polskich wojsk w agresji na Irak w 2003 roku i udostępnienie CIA bazy w Kiejkutach na miejsce torturowania domniemanych terrorystów islamskich w tym samym okresie. F-16 też nie kupował rząd Prawa i Sprawiedliwości, a pierwsi żołnierze US Army również nie pojawili się dopiero po 2015 roku. Ten wasalny stosunek, który tak dosadnie określił Radosław Sikorski („robienie Amerykanom laski”), charakteryzuje wszystkie polskie siły polityczne, chociaż paradoksalnie największe natężenie taka polityka miała miejsce w okresie rządów SLD i PiS. To o tyle dziwne, że polska lewica kojarzyła się zwykle z innymi sympatiami w polityce zagranicznej i innym protektorem, a PiS z kolei szermując zapowiedziami „wstawania z kolan”, wydawał się daleki od takiego uzależniania naszego kraju od Wielkiego Brata zza oceanu. Czy jednak w praktyce mamy inne wyjście niż stopniowe pogrążanie się w militarnej i gospodarczej zależności od USA?
Krytykując działania obecnego rządu, opozycja podkreśla konieczność dobrej współpracy w ramach UE, co ma nam zapewnić bezpieczeństwo. Problem polega jednak na tym, że są to pobożne życzenia, na dodatek coraz bardziej oderwane od rzeczywistości. Jeżeli Polska zostanie napadnięta, to USA są w stanie udzielić nam pomocy. O ile będą chciały. A będą, jeżeli będzie to zgodne z ich, a nie naszymi, żywotnymi interesami. W przypadku Wspólnoty Europejskiej problem jest poważniejszy. Nie wiadomo czy UE będzie chciała, ale wiadomo, że nawet gdyby tak było, to nie będzie mogła. Próba politycznego zjednoczenia Europy zapoczątkowana traktatem z Maastricht kończy się właśnie całkowitym niepowodzeniem. Nie powstała europejska armia. Nie ma większej współpracy w zakresie uzbrojenia. Nie ma też oczywiście żadnych struktur dowodzenia, a współpraca w ramach PESCO (stała współpraca strukturalna) pozostaje w sferze górnolotnych deklaracji nie popartych realnymi działaniami. Nie to jest jednak najgorsze. Siły zbrojne są tylko narzędziem realizacji polityki zagranicznej. A tej również UE nie ma. Ostatnim wspólnym działaniem było nałożenie sankcji na Rosję po agresji na Ukrainę, ale już rozmowy w sprawie rozwiązaniu konfliktu prowadzili przywódcy Francji i Niemiec bez udziału unijnej dyplomacji. W żadnej innej ważnej sprawie nie udało się w ostatnich latach wypracować wspólnego stanowiska, co chyba najlepiej widać w przypadku konfliktu libijskiego, w którym Francja i Włochy z powodu odmiennych interesów gospodarczych (chodzi oczywiście o ropę) wspierają przeciwne walczące strony. Nie ma więc co liczyć, że w razie zagrożenia któregoś z państw członkowskich, wszystkie pozostałe kraje pośpieszą z pomocą.
Wbrew pozorom podobnie wygląda sytuacja z Paktem Północnoatlantyckim. Pomijając już fakt, że każde traktatowe zobowiązanie jest warte tyle, co papier na którym zostało zawarte, to słynny 5 artykuł Traktatu Waszyngtońskiego, mówi jedynie o podjęciu przez każde państwo „działań, które uzna za konieczne” w razie zaatakowania jednego z państw członkowskich. Biorąc pod uwagę fakt, że obecne działania zbrojne nie zawsze oznaczają otwartą agresję, jest wielce prawdopodobne, że większość państw uznałaby za konieczne … przeprowadzenie konsultacji. Zresztą nawet gdyby chciały, nie miałyby za bardzo czym udzielić militarnego wsparcia. Jedynie armia francuska, brytyjska i turecka dysponują znaczącym potencjałem militarnym, ale żadne z tych państw nie ma swoich żywotnych interesów w Europie Środkowej, a Turcja jest już w zasadzie jedną nogą poza Paktem Północnoatlantyckim. Pozostają Stany Zjednoczone, główny filar NATO – a więc wracamy do punktu wyjścia.
Jest oczywiście możliwość zapewnienia sobie samodzielnie bezpieczeństwa, ewentualnie stworzenia regionalnego sojuszu. Tylko, że poza Polską i krajami bałtyckimi, nikt agresji rosyjskiej się nie obawia. Trójmorze jest taką samą iluzją jak przed wojną Międzymorze czy Trzecia Europa, którą w 1938 roku próbował stworzyć Józef Beck na gruzach jedynego realnego, bo również śmiertelnie zagrożonego, sojusznika przeciw III Rzeszy czyli Czechosłowacji. W efekcie Polska na kilka lat zniknęła z mapy Europy, a Rumunia, Węgry i Słowacja stały się satelitami Niemiec. Jest jeszcze oczywiście Ukraina i Białoruś, ale ze względu na silne sympatie prorosyjskie znacznej części mieszkańców (po kilku latach od agresji większość Ukraińców znów darzy Rosję sympatią) i gospodarcze uzależnienie tych krajów od wschodniego sąsiada, nie można na nich za bardzo liczyć. Zostajemy więc sami z armią, która ma wiele programów zbrojeniowych, tyle że od lat pozostających w sferze planów. Realizacja ich wszystkich, co i tak nie zrównoważyłoby militarnej przewagi Armii Rosyjskiej, wymagałoby co najmniej podwojenia wydatków zbrojeniowych. Wojskami Obrony Terytorialnej żadnego wroga nie pokonamy.
Wynika z tego, że jedyną szansą na przetrwanie jest dla Polski ścisłe podporządkowanie się Stanom Zjednoczonym i modlitwy, żeby Amerykanie nie uznali Rosji za bardziej wartościowego sojusznika w przybierającej na sile rywalizacji z Chinami (być może zresztą już dawno by to zrobili, gdyby nie próby odgrywania roli przywódcy światowego mocarstwa przez Putina). Za to hipotetyczne wsparcie będziemy musieli oczywiście słono płacić uzależniając się nie tylko od dostaw sprzętu militarnego, ale też gospodarczo – dostawy skroplonego gazu łupkowego, budowa sieci 5G, rozwój energetyki jądrowej – nie mając pewności, że w razie zagrożenia zostaniemy potraktowani inaczej niż wspomniana Czechosłowacja przez Francję w 1938 roku (Wielka Brytania nie miała układu sojuszniczego z naszym południowym sąsiadem). Taka bezalternatywna perspektywa byłaby w pełni uprawniona, o ile apriorycznie przyjmiemy jedno założenie – Rosja przygotowuje się do zaatakowania Polski w ciągu kilku najbliższych lat przy użyciu konwencjonalnych sił zbrojnych. A to założenie wcale nie jest takie oczywiste, jak się wielu naszym rodakom wydaje.
Rozważania czy powrót Rosji w okresie rządów Putina do mocarstwowych ambicji, to naturalny żal za utraconym imperium i poczucie krzywdy (przypominające rewizjonistyczne nastroje w Republice Weimarskiej i III Rzeszy) czy też reakcja na działania Zachodu wzmacniające obecność militarną nie tylko w byłych demoludach, ale także w niektórych republikach byłego Związku Radzieckiego, bardziej już teraz powinny interesować historyków. Trzeba jednak zrozumieć, że historycznie NATO jest uważane przez Rosjan za „odwiecznego” wroga i stopniowe jego rozszerzanie na Wschód, co dla nas było działaniem defensywnym, musiało wywołać histeryczną reakcję w Moskwie z obawy przed okrążeniem przez wraże siły. Istotniejsze obecnie jest, że Putin zbudował już silną armię, którą może użyć do realizacji swojej mocarstwowej polityki. Tylko czy rzeczywiście jego zamiarem jest atakowanie kolejnych państw? Wojna z Gruzją zaczęła się, gdy Prezydent Saakaszwili próbował odzyskać kontrolę nad Południową Osetią. Można oczywiście uznawać prawa Gruzji do tej krainy, ale trudno nie brać pod uwagę woli tamtejszej ludności, która w zdecydowanej większości nie chce powrotu pod władzę Tbilisi. Podobnie jest w przypadku Ukrainy. Można się upierać, że referendum na Krymie było nielegalne, ale nikt przecież wcześniej nie kwestionował, że większość mieszkańców tego półwyspu stanowili Rosjanie, a sam Krym znalazł się w granicach Ukrainy dość przypadkowo – jako „prezent” Chruszczowa z okazji 300-lecia zawarcia umowy w Perajasławiu. W Donbasie większość ludności zawsze była rosyjskojęzyczna i z niepokojem przyjmowała narastające nacjonalistyczne tendencje na obszarze Zachodniej Ukrainy, a z czasem także w samym Kijowie. Nie usprawiedliwia to oczywiście rosyjskiej agresji, ale bez woli miejscowej ludności Rosjanie nic by tam nie osiągnęli. Czy głosząc szczytne hasła demokracji i praw człowieka można jednocześnie ignorować wolę mieszkańców żyjących na określonym obszarze? W przypadku Kosowa większość państw zachodnich (w tym Polska) uznała, że tak. W przypadku Osetii Płd., Abchazji czy Krymu było już inaczej.
Wykorzystywanie rosyjskojęzycznej mniejszości w agresywnych działaniach rosyjskiego Prezydenta oznacza, że rzeczywiście zagrożeni może się czuć Łotwa i Estonia, gdzie ponad 20% stanowią Rosjanie (traktowani zresztą przez lata przez etnicznych Łotyszy i Estończyków w sposób skandaliczny), zamieszkujący na dodatek w sposób zwarty niektóre obszary i miasta (w estońskiej Narwie stanowią ponad 90% mieszkańców). W Polsce takich obszarów nie ma, a niewielka mniejszość rosyjska cieszy się takimi samymi prawami jak i pozostali mieszkańcy naszego kraju. Trzeba oczywiście pamiętać, że podobne argumenty wysuwał początkowo również Adolf Hitler, żądając pełnego zastosowania zasady samostanowienia narodów, która wobec terenów zamieszkałych w większości przez ludność niemieckojęzyczną została na konferencji monachijskiej zignorowana (Austrii wbrew woli jej mieszkańców wyrażonej w wyborach w 1919 roku wręcz zakazano przyłączenia do Niemiec). Tyle, że Putin to nie Hitler, a Rosja to nie III Rzesza. Pogłębiająca się gospodarcza i demograficzna zapaść naszego wschodniego sąsiada powodują, że sny rosyjskiego Prezydenta o potędze nigdy nie staną się rzeczywistością. Poza tym Putin ma zbyt wiele do stracenia (materialnie), aby ryzykować otwarty konflikt z Zachodem.
Gdyby jednak nawet przyjąć, że Putin szykuje się do inwazji na Polskę, to czy byłby to klasyczny atak znany z podręczników II wojny światowej? Bardziej prawdopodobna jest wojna prowadzona w zupełnie inny sposób. Tak jak działania w czasie II wojny światowej nie przypominały w niczym tych z czasów poprzedniej wojny (choć upłynęło niespełna ćwierć wieku), to i kolejna wojna będzie prowadzona inaczej. Przed cybernetycznym atakiem na naszą infrastrukturę informatyczną, sieci komórkowe i systemy energetyczne nie uchronią nas Patrioty, F-35, a tym bardziej amerykańscy żołnierze. Kosztowne zabawki, które hurtowo kupujemy od Amerykanów (najczęściej bez żadnego offsetu), mogą się okazać nic nie znaczącym złomem.
Wielcy politycy potrafią się oderwać od utartych schematów myślowych. Być może czas już inaczej spojrzeć na procesy zachodzące we współczesnym świecie i zmianę układu sił, która zachodzi na naszych oczach. Postzimnowojenne struktury i podziały nie muszą wiecznie trwać. Niestety, trudno dostrzec w Polsce poważne siły polityczne, które byłyby w stanie zrozumieć i wyjść naprzeciw tej nowej sytuacji. A szkoda, ponieważ powinniśmy w końcu postawić sobie pytanie – czy zabezpieczenie przed hipotetycznym zagrożeniem ze strony Rosji warte jest realnego i jakże kosztownego uzależnienia od Wielkiego Brata zza Atlantyku?
Karol Winiarski