Bój to będzie ostatni?
Prezydent Andrzej Duda po wielu tygodniach wyczekiwania rozpisał wybory parlamentarne na dzień 15 października. Niespodzianki nie było, chociaż po ogłoszeniu przez Donalda Tuska daty kolejnego marszu Platformy Obywatelskiej w Warszawie (1 października), spekulowano, że odbędą się one jednak w późniejszym terminie, aby efekt tego wydarzenia przestał odgrywać znaczenie. Widocznie jednak w Pałacu Prezydenckim uznano, że korzystniejsze będzie otwarcie lokali wyborczych w Dzień Papieski. Andrzej Duda zdaje sobie sprawę, że szanse zdobycia przez Zjednoczoną Prawicę większości bezwzględnej w następnym Sejmie są znikome. Istnieje natomiast całkiem realne niebezpieczeństwo zejścia przez partię Jarosława Kaczyńskiego poniżej 185 mandatów, co dawałoby tzw. „demokratycznej opozycji” i Konfederacji możliwość odrzucania prezydenckich wet. A to osłabiłoby polityczną rolę Prezydenta i jego pozycję po prawej stronie sceny politycznej.
Stałym elementem przedwyborczego okresu są narzekania dziennikarzy i prawników na polityków, którzy rozpoczynają kampanię wyborczą przed jej oficjalnym początkiem czyli wyznaczeniem dnia wyborów przez Prezydenta RP. Pozwala to na nieograniczone wydatkowanie środków finansowych, co w okresie kampanii wyborczej jest już niemożliwe (przynajmniej teoretycznie). Stąd też pojawiają się stanowcze żądania wprowadzenia sankcji za to „skandaliczne” omijanie istniejącego prawa. Ciekawe, w jaki sposób pomysłodawcy wyobrażają sobie konstrukcję i egzekwowanie tych nowych przepisów. Przecież kampania wyborcza zaczyna się nawet nie dzień po poprzednich wyborach, a właściwie zaraz po zamknięciu lokali wyborczych, gdy tylko kończy się cisza wyborcza. Każde publiczne wystąpienie, zarówno przedstawicieli rządu jak i opozycji, ma na celu zyskanie społecznego poparcia. Każda impreza rekreacyjna, piknik czy festyn organizowany przez polityków nie jest przecież wyłącznie po to, żeby zrobić ludziom przyjemność, To tylko środek do celu jakim jest zdobycie ich głosów w przyszłości. Próby wyegzekwowania ewentualnych sankcji doprowadziłyby jedynie do niekończących się sporów interpretacyjnych i oskarżeń Państwowej Komisji Wyborczej o stronniczość.
Tegoroczne wybory od dawna nazywane są najważniejszymi od 1989 roku. Problem polega na tym, że praktycznie każde kolejne wybory określane są jako przełomowe, decydujące, kluczowe dla przyszłości Polski. O tym czy naprawdę takimi się okazują, dowiadujemy się dopiero później. Gdy w 1993 roku postkomuniści wygrali wybory i po zaledwie czterech latach powrócili do władzy, wielu wydawało się, że to katastrofa dla demokracji i gospodarki wolnorynkowej. Nic takiego jednak takiego nie nastąpiło i mimo zahamowania wielu reform żadnej recydywy komunizmu nie było. Z kolei w roku 2005 na wiele miesięcy przed dniem wyborów sytuacja wydawała się rozstrzygnięta. Sojusz Lewicy Demokratycznej miał utracić władzę na rzecz koalicji Platformy Obywatelskiej oraz Prawa i Sprawiedliwości. Dopiero na kilka tygodni przed wyborami okazało się, że oba ugrupowania więcej dzieli niż łączy i żadnego POPiS-u nie będzie. Zwycięstwo partii Jarosława Kaczyńskiego w wyborach parlamentarnych i jego brata w wyborach prezydenckich okazało się fundamentalnym przełomem w polskim życiu politycznym. Trwający od 1989 roku podział na postkomunistów i postsolidarnościowców został zastąpiony przez pogłębiającą się z roku na rok przepaść pomiędzy obozami Donalda Tuska i Jarosława Kaczyńskiego.
Jeszcze kilka miesięcy temu wydawało się, że po tegorocznych wyborach albo Prawo i Sprawiedliwość utrzyma władzę, albo zostanie ona przejęta przez „demokratyczną opozycję”. Ta pierwsza możliwość miała przesądzić o budowie systemu autorytarnego wzorowanego na węgierskim czy tureckim. W drugim przypadku Polska miała wrócić na drogę demokratycznego i proeuropejskiego rozwoju. Tymczasem najbardziej prawdopodobnym obecnie scenariuszem jest brak możliwości samodzielnego rządzenia przez oba zantagonizowane obozy. Języczkiem u wagi może się okazać Konfederacja.
Biorąc za dobrą monetę zapewnienia liderów Konfederacji nie zamierzają oni wchodzić w żadne koalicyjne układy, a ich celem jest wywrócenie politycznego stolika. Oczywiście nie można wykluczyć udanych „zakupów” Jarosława Kaczyńskiego, ale przy obecnych notowaniach jego partii musiałyby to być zakupy hurtowe. Druga strona będzie miała o wiele łatwiejsze zadanie, ale też mniejsze „konfitury” do zaoferowania – przynajmniej do czasu przejęcia władzy. Wszystko więc będzie raczej zależało od taktyki przyjętej przez Sławomira Mentzena i Krzysztofa Bosaka. Jeśli uznają, że opłacają im się szybkie, przedterminowe wybory, to na początku marca następnego roku ponownie pójdziemy do urn wyborczych (po czym w kwietniu będziemy głosować w wyborach samorządowych, a na początku czerwca wybierzemy naszą reprezentację do Parlamentu Europejskiego – i w ten sposób „unikniemy” kumulacji wyborów, które były rzekomo powodem wydłużenia kadencji samorządów terytorialnych o pół roku). Gdyby taki scenariusz okazał się rzeczywistością, to październikowe wybory okazałyby się mało istotnym wydarzeniem – przygrywką do decydującego starcia w przyszłym roku. Oczywiście o ile nie doszłoby do realizacji scenariusza izraelskiego lub bułgarskiego – niekończących się kolejnych wyborów, które przez prawie dwa lata nie były w stanie przełamać politycznego pata.
Oczywiście możliwe są też jeszcze inne scenariusze, ale i one nie doprowadzą do tak radykalnych zmian jak wybory w roku 1989. Utrzymanie władzy przez Zjednoczoną Prawicę oznaczać będzie dalsze gnicie tej formacji. Walka frakcyjna, już w tej chwili paraliżującą możliwość skutecznego rządzenia, po wyborach jedynie się nasili i to niezależnie od ich wyniku. Wojna sukcesyjna w Prawie i Sprawiedliwości już się zaczęła, a Jarosław Kaczyński w coraz mniejszym stopniu kontroluje własną partię. Kiedyś po prostu wyrzuciłby tych, którzy próbują grać na własną rękę lub po prostu mieć inne zdanie niż on. Tak przecież kiedyś wyleciał z partii Zbigniew Ziobro i jego zwolennicy. Dzisiaj Kaczyński musi z nim negocjować i zawierać kompromisy.
Zwycięstwo „demokratycznej opozycji” też niewiele zmieni. Wątpliwym będzie nawet utworzenie koalicyjnego rządu skoro już dzisiaj jedynym co łączy Koalicję Obywatelską, Trzecią Drogę i Lewicę jest deklarowana wrogość wobec obecnej władzy. W wielu podstawowych kwestiach programowych różnice są znaczące, chociaż na razie słabo widoczne z dość prozaicznego powodu – niewiele o nich wiadomo, ponieważ dotychczasowa kampania polega głównie krytyce rządzących. Do tego dochodzi wyraźna niechęć i całkowity brak zaufania pomiędzy liderami potencjalnych koalicyjnych formacji.
Jak na razie ze strony wszystkich startujących ugrupowań słyszymy jedynie festiwal kolejnych rozdawniczych obietnic. Podpisane już przez Andrzeja Dudę podwyższenie 500+ o 300 zł to koszt około 24 mld zł. Propozycja Koalicji Obywatelskiej podniesienia kwoty wolnej od podatku do 60 tys. zł. rocznie, oznaczać będzie dla finansów publicznych ubytek od 37 mld zł (wyliczenia PO) do 46 mld zł (wyliczenia rządowe). Połowa z tej kwoty zasiliłaby budżety samorządów terytorialnych. W tej sytuacji wyjątkowo zabawne jest poparcie udzielane przez prezydentów największych polskich miast ugrupowaniu, które chce je finansowo dorżnąć. Równie zabawna jest troska o samorządy rządzących, którzy realizują swoje populistyczne obietnice poprzez zadłużanie finansów publicznych i drenowanie samorządowych budżetów.
Na dwa miesiące przed wyborami nie wiadomo kto będzie ich zwycięzcą i kto będzie sprawował władzę. Z dużą dozą prawdopodobieństwa można natomiast przewidzieć, że tłuste lata należą już do przeszłości. Dotychczasowe rozdawnictwo było możliwe dzięki kilkuletniej koniunkturze w światowej gospodarce, radykalnemu zmniejszeniu tzw. luki VAT-owskiej oraz znaczącemu zwiększenia zatrudnienia. Co do pierwszego z tych czynników, to nikt nie jest w tej chwili w stanie przewidzieć w jaki sposób będzie się w najbliższych latach rozwijała globalna gospodarka, chociaż pogłębiający się kryzys w Chinach może być w tym względzie fatalnym prognostykiem. Większy wpływ mamy na dwa pozostałe źródła naszego ekonomicznego sukcesu ostatnich lat. W kwestiach poprawy ściągalności podatków rezerwy są już bardzo niewielkie, a w poprzednim roku luka VAT-owska w porównaniu z rokiem 2021 nawet wzrosła. W tym roku realne wpływy z tego podatku są mniejsze od spodziewanych, a ich nominalny wzrost zawdzięczamy wyłącznie inflacji. Rekordowo niskie bezrobocie nie pozwala również na uzyskanie wzrostu gospodarczego dzięki większej aktywizacji zawodowej osób do tej pory niepracujących. Wyczerpały się również rezerwy siły roboczej z Ukrainy – przynajmniej do czasu zakończenia toczącej się tam wojny. Pozostają pracownicy z krajów Azji i Afryki, których obecny rząd zaczął w ostatnich latach sprowadzać do Polski starając się jednocześnie na strachu przed migrantami pozyskać głosy wyborców. Ponieważ Donald Tusk postanowił pokonać PiS ich własną bronią, trudno się spodziewać, że nawet po zmianie władzy zostanie wprowadzona w tym względzie jakaś racjonalna polityka.
Brak nadziei na znaczące zwiększenie wpływów podatkowych i konieczność realizowania chociaż części przedwyborczych obietnic oznaczają, że trudno będzie liczyć na znaczące zwiększenie nakładów na ochronę zdrowia, edukację czy naukę. Będziemy mieli oczywiście najsilniejszą armię w Europie, ale o ile mało prawdopodobne są zgony Polaków spowodowane działaniami wojennymi, to już nadumieralność wynikającą z braku odpowiedniej jakości usług zdrowotnych jest więcej niż pewna. Ale kogo to wśród rządzących obchodzi. Przecież, trawestując znane z lat 80-tych powiedzenie Jerzego Urbana, „rząd się sam wyleczy”.
Karol Winiarski